Wpisy od Wojciech Kuczok
Bombowa Bigelow
Fakt, że 80 lat od detonacji „Chłopczyka” i „Grubasa” ludzkość wciąż istnieje, zakrawa na cud. Najlepiej tę świadomość wyprzeć, inaczej człowiek by oszalał, w najlepszym razie na tle religijnym, bo trudno o bardziej wyrazisty „dowód” na istnienie dobrego demiurga, Boga czy tam anioła stróża – ludzie wymyślili narzędzie zagłady i w ciągu ośmiu dekad nie zdarzył się żaden zbieg okoliczności, który by sprawił, że zostało użyte? Coś mi mówi, że rachunek prawdopodobieństwa nie ma tu zastosowania: mamy obecnie na świecie kilkanaście tysięcy bomb atomowych, oficjalnie w dziesięciu krajach, to wystarczy, żeby po wielekroć unicestwić życie na ziemi.
Przywódcy dwóch najpotężniejszych mocarstw nuklearnych to indywidua o ograniczonej poczytalności – jeden to narwaniec o inteligencji emocjonalnej dziesięciolatka, drugi to zbrodniarz wojenny od kilku lat dowodzący agresją zbrojną na sąsiedni kraj. Jeden przed drugim rozściełał ostatnio czerwony dywan. Za obydwoma nieustannie chodzą wysportowani adiutanci z ciężką jak cholera czarną torbą (podobno ma 20 kilo!), tudzież walizką atomową, w USA zwaną nuklearną futbolówką, a w Rosji Czegetem. W środku znajduje się „czarna książka”, choć właściwie należałoby to nazwać „czarnym menu” z jednym daniem w trzech wersjach: rare, medium i well-done, jak w przypadku steków, choć po polsku brzmi to adekwatniej: od wersji krwistej do dobrze wysmażonej. Chodzi o opcje ataku nuklearnego – cele, rodzaj broni i przewidywaną liczbę ofiar. Do odpalenia ładunku potrzebna jest identyfikacja prezydenta, który zawsze musi mieć przy sobie tzw. herbatnik, czyli kartę wielkości krakersa, na której znajdują się kody potwierdzające tożsamość Potusa. Małe to draństwo, Carter kiedyś je zgubił w pralni, a Clinton zapomniał, gdzie schował – zdarzały się zatem chwile, w których Stany były całkowicie bezbronne nuklearnie; gdyby zimnowojenne obce wywiady poinformowały o tym w porę swoje naczalstwo, można by zbombardować USA bez ryzyka odwetu.
No i co z tego, że taki asystent nositorba (jest ich pięciu na zmianę, co wynika zapewne nie tylko z ciężaru torbiszcza) musi przejść procedurę Yankee White, czyli najbardziej wnikliwą kontrolę przeszłości, która dowiedzie, że jest doskonale zrównoważony
Upadki i upodlenia
Glosa do transferu Benjamina Mendy’ego
Ma dopiero 31 lat, zdobył mistrzostwo świata z reprezentacją Francji, mistrzostwo Francji z Monaco, a potem czterokrotnie mistrzostwo Anglii z Manchesterem City, który wykupił go za niemal 60 mln euro. Lewy obrońca w tym wieku i z takim dorobkiem został właśnie nowym zawodnikiem… Pogoni Szczecin. Choć Ekstraklasa w tym sezonie poszła na rekordowe zakupy, ten transfer trudno nazwać wisienką na torcie. A to dlatego, że do Pogoni przyszedł Benjamin Mendy, piłkarz złamany. Nie kontuzjami, choć tych mu w karierze nie brakowało, łącznie z najcięższym zerwaniem więzadeł w kolanie, ale fałszywymi oskarżeniami, z powodu których trafił do aresztu z groźbą wyroku dożywocia.
Siedem pań utrzymywało, że zaprosiwszy je do swojej posiadłości, Mendy uprawiał z nimi seks niekonsensualny, ergo zgwałcił je. Oskarżenia posypały się jedno po drugim. Jedna z pań chwaliła się wcześniej koleżankom, jak to zabawiała się ze sławnym piłkarzem, druga zapomniała, że sypialniane igraszki z Mendym nagrywali na kamerkę. Sędziowie musieli obejrzeć i przeanalizować sex tape jako dowód, który rozwiał wątpliwości co do charakteru zbliżenia.
Mendy od początku bronił się, twierdząc, że zawsze uprawiał seks za zgodą partnerek, był niewinny, więc nie czuł zagrożenia. Ba, do tego stopnia nie miał świadomości, co mu grozi, że pomylił oznaczenie celi VP (vulnerable prisoner – dla osadzonych szczególnie narażonych na przemoc ze strony innych więźniów) z VIP i cieszył się, że będzie siedział w luksusowych warunkach. Wzmożenie libidalne piłkarzy nie zawsze idzie w parze z rozwojem intelektualnym, przez co stają się łatwymi ofiarami – nie tylko dziewcząt, które ich doją, póki kariera u szczytu, a potem puszczają z torbami, ale także oskarżeń o przemoc seksualną, wobec której z automatu są stosowane środki zaradcze w postaci przedłużanego tymczasowego aresztu.
Benjamin Mendy oczyszczony z zarzutów próbował wrócić do futbolu, grał z umiarkowanym powodzeniem w Lorient, a potem zupełnie bez powodzenia w Zurychu – dzisiaj nie jest nawet cieniem samego siebie sprzed załamania kariery. I choć zdrowotnie nie można go nazwać wrakiem piłkarza, mentalnie wciąż się nie pozbierał. Trudno przypuszczać, by odbudował się sportowo właśnie w Szczecinie, zwłaszcza że nawet nie wiadomo, kto miałby tego dokonać, bo narwany właściciel Pogoni, kanadyjski milioner Alex Haditaghi, dopiero co zwolnił trenera i drużyna jest obecnie
Kibole romantyczni
Antek po treningach zagląda do swojej ulubionej pizzerii prowadzonej przez fanów piłkarskich, bo tam zawsze wieczorem leci jakiś mecz; w domu telewizora nie ma, więc chłopak ma rytualną atrakcję przy pepperoni na cienkim. W zeszłym tygodniu zdumiał się, bo zamiast meczu wyświetlano konkurs. Kibice przy browarach zajadle się spierali o to, kto zagrał lepiej i komu jaka nagroda winna być przyznana. Gdybym tego na własne oczy nie zobaczył, nie uwierzyłbym. Pasaże zamiast passów, kantyleny w miejsce tiki-taki, a emocje jak na stadionie.
Lud pragnie chleba i igrzysk, nieważne, czy to tandetna Eurowizja, czy wirtuozowska chopiniada. Konkurs Chopinowski z każdą kolejną edycją coraz powszechniej jest śledzony jak zmagania olimpijczyków, ludzie na co dzień skąpani w disco polo, gangsta rapie czy stadionowych fistularzach à la Dawid Podsiadło nagle zmieniają się w pilnych melomanów i zastygają w zasłuchaniu.
No a teraz jeszcze naczelny kibol Rzeczypospolitej wbił się w garnitur, aby wygłosić swoje kocopoły w imieniu narodu polskiego i gratulować „kaloriom intelektualnym” podczas wręczania nagród.
Karolowi Nawrockiemu wysokokaloryczna dieta intelektualna nie jest potrzebna, albowiem on kocha lud kibolski, kibolskim emocjom i obyczajom w polityce hołduje, kibolska Polska jest jego ojczyzną, a ona nie w filharmonii, lecz na siłowni ducha hartuje. Gdy kibol Chopina słucha, to ucha wytężać nie musi, bo wiadomo, że cokolwiek się tam z odbiornika sączy, jest to polskość w najczystszej postaci, swojski smrodek Utraty pod Żelazową Wolą, mazurkowe synkopy pod strzechami chat mazowieckich, polonezowy patriotyzm w tonacji As-dur i żałobny marsz w kondukcie b-moll. Kibol w Polskę się wsłuchuje; za sprawą Chopina wchodzi z tą Polską raz na pięć lat w kilkutygodniową relację romantyczną, ale coraz mniej mu się podoba, że Polacy i tu nie wygrywają, coraz bardziej
Cudowne gole i katastrofa gibraltarska
Tym razem to Lech wszystko zepsuł
Uwaga: porównanie będzie niesmaczne i czerstwe jak gra poznańskiego Lecha z niejakim Lincoln Red Imps, osoby o niskim progu wrażliwości uprasza się o pominięcie następnego akapitu.
Z górą 80 lat po śmierci gen. Sikorskiego przeżyliśmy kolejną tragedię gibraltarską. Tamta, historyczna, doczekała się dwóch ekranizacji, u Bohdana Poręby była katastrofą, u Anny Jadowskiej zamachem, ta czwartkowa była jednym i drugim – Lech zagrał katastrofalnie i przeprowadził zamach na dobre imię polskiej piłki klubowej, z trudem odzyskiwane po latach futbolowej gnuśności. Kiedy drużyna, która na ostatni transfer wydała więcej, niż jest warta cała drużyna jej rywali, przegrywa zasłużenie po koszmarnym występie, cisną się na usta słowa, których dziennikarzowi wypowiedzieć nie wolno, ale felietonista pofolgować sobie może.
To wyglądało jak przemyślany sabotaż. Nikt nikogo za rękę nie łapie, ale spiskowa teoria sama się nasuwa, bo jak uwierzyć w nagłą przemianę ekipy, która w poprzedniej kolejce rozniosła wiedeński Rapid, grając jeden z najlepszych meczów w historii europejskich występów? Ile można było teraz zarobić „u buka”, stawiając na mistrzów Gibraltaru? Dla kolegi pytam, nie tego przez wielkie K. Toni Kolega jest bowiem chorwackim obrońcą Czerwonych Chochlików i powiódł swoją drużynę do historycznego zwycięstwa. A już całkiem serio: gdyby Lech był się podłożył w ramach przestępczej działalności bukmacherskiej i każdy z piłkarzy zgarnąłby za to fortunę, byłoby to wytłumaczenie straszliwe, ale pewnie łatwiejsze do zrozumienia – kibole bardziej szanują złodziei niż łamagi. Prawda jest niestety okrutnie banalna – Lech się skompromitował całkiem za darmo.
Gibraltar naszym klubom wybitnie nie służy – sześć lat temu nie potrafiła tam strzelić gola Legia, teraz Lech dołożył absolutnie bezprecedensową porażkę – nie tylko dlatego, że nigdy dotąd nie przegrywaliśmy z rywalem tak nisko notowanym, ale dlatego, że to w ogóle pierwsze zdobyte punkty drużyny gibraltarskiej w historii występów w fazie grupowej europejskich rozgrywek. Czwartkowi gospodarze grali już raz w fazie grupowej Ligi Konferencji, ale wszystkie dotychczasowe mecze przegrali.
Tak oto lodowatym prysznicem Lechici schłodzili entuzjazm swoich kibiców po koncercie z Rapidem, a przy okazji przypomnieli, że nie ma większych dobroczyńców piłkarskich w klubowej Europie od Polaków – wszystkim lichym futbolowo nacjom dajemy wsparcie i nadzieję, najmniejszym powierzchniowo i najuboższym liczebnie narodom dajemy pokrzepienie, do listy naszych pogromców dołączyli właśnie Gibraltarczycy, nie przegraliśmy jeszcze tylko z drużyną sanmaryńską, ale i na to przyjdzie czas, spokojna głowa.
Od piłkarskich kompleksów niższości, z powodu których przez lata przegrywaliśmy mecze z solidnymi średniakami mentalnie już przed pierwszym gwizdkiem, dotarliśmy błyskawicznie do manii wielkości tak obezwładniającej, że mistrzowie Polski dostali zasłużone bęcki od jednej z najgorszych lig Europy, w której wszystkie mecze są rozgrywane na jedynym nadającym się do tego stadionie, oczywiście ze sztuczną murawą, bo jakże mieliby tam podlewać naturalną, skoro na całym Gibraltarze nie ma żadnych źródeł słodkiej wody.
Ale ten akurat klub to nie są amatorzy, Lincoln ma skład na poziomie środka naszej pierwszej ligi – gdyby Lech tak jak wczoraj zagrał na przykład z Ruchem w Chorzowie, pewnie też by oberwał. Kolejorz mógł i powinien przegrać wyżej, bo dwa razy ratowała go poprzeczka, w dwóch spornych sytuacjach w polu karnym sędzia dwukrotnie gwizdał na korzyść Lecha, gospodarze oddali więcej celnych strzałów niż polska drużyna. Znowu przekleństwem okazała się dla nas rotacja, powtórzyła się sytuacja z pierwszej kolejki
Wywiad to nie przesłuchanie
Maja Kleczewska, w moim głębokim przekonaniu jedna z najwybitniejszych reżyserek w historii polskiego teatru, przejęła dyrekcję Powszechnego po Pawle Łysaku, który przywrócił tej warszawskiej scenie rangę „teatru wtrącającego się”. W ciągu dziesięcioletniej kadencji obok znakomitych przedstawień, także samej Kleczewskiej (rewelacyjne „Szczury” według Hauptmanna), przytrafiło się dyrekcji wiele spektakli hałaśliwych, które w drodze na barykadę gubiły słowo, a nierzadko i sens. Emblematycznym przykładem była „Klątwa” Olivera Frljicia, który z dramatu Wyspiańskiego zostawił tylko tytuł, aktorom kazał składać karabiny z krzyży, urządzić zbiórkę na płatnego zabójcę Kaczyńskiego, a świetna aktorka Julia Wyszyńska od tamtej pory była pamiętana przez pospólstwo jako ta, która zrobiła fellatio posągowi JP2.
W czasach rządów kaczystowskich taki radykalizm był w cenie, z kaczystami nie można było rozmawiać szeptem, sam wykrzykiwałem osiem gwiazdek prosto w milicyjne tarcze, dzierżąc w pierwszym szeregu transparent z napisem: „Tu są granice przyzwoitości”. Polityczne ześwinienie PiS, jego autorytarne zapędy, a także chęć zagarnięcia sztuki pod sutannę i kontusz napotkały wściekły opór w wielu instytucjach kultury, z których Powszechny był najbardziej nieprzejednaną i radykalną.
Kiedy Kleczewska wygrała konkurs na stanowisko dyrektorskie, hunwejbinom lewicy było to nie w smak, i przecież nie dlatego, że reżyserka uprawia sztukę zbyt łagodną lub apolityczną – przeciwnie, jej spektakle wpisują się w antyklerykalne, antyfeudalne, antytromtadrackie i feministyczne nastroje. Otóż Kleczewska ośmiela się krytykować, a nawet wyszydzać kanapowych komisarzy ludowych ze Zbawiksa równie bezlitośnie, jak to czyni z tzw. prawacką stroną podziału społeczno-politycznego. Nie znosi cenzury obyczajowej tak z prawa, jak i z lewa, również w swoich metodach pracy z aktorami nie poddaje się presji z żadnej strony. Owóż wymierzono w nią ulubioną broń lewicowych moralistów: uznano za przemocowca, oprawcę (czemu w przypadku takich oskarżeń
Żarty się nie skończyły
W Polsce mamy problem z dystansem, żartem z samych siebie, głębszą analizą tego, co się widzi i słyszy
Olaf Deriglasoff i Ryszard „Tymon” Tymański – liderzy reaktywowanego zespołu Kury
Drogie kolegium patamuzyczne, musimy się skupić, chociaż wszyscy mamy ADHD. Czy ktokolwiek wpadł na to, że najnowsza płyta nazywa się „Antypolovirus”? „Uno Lovis Party” to anagram po prostu?
Ryszard „Tymon” Tymański: – Oczywiście tylko ty na to wpadłeś. Panie Wojtku, wygrał pan milion. Nieszczęśni fani nie mają pojęcia, czasu ani mocy przerobowych, żeby wpaść na to, że wszystko coś znaczy.
Ale ta płyta najpierw miała się nazwać „Fioletowy Album”.
Olaf Deriglasoff: – Rychu będzie zawsze robił odwołania do Beatlesów, a im więcej odwołań do nich robimy, tym bardziej ludzie patrzą przez pryzmat Wielkiej Czwórki, a powinni jednak zainteresować się Drobiem przez duże D. Mimo że obaj jesteśmy maniakami Bitli, nie ma co wszystkim dawać do ręki argumentu, że to epigońskie.
Ten ukryty tytuł jest bałamutny, bo to wcale nie jest „Antypolovirus”. To jest muzycznie i tekstowo bardzo zakorzenione w kultowej płycie, którą zrobiliście przed prawie 30 laty.
OD: – To nie jest „Antypolovirus” ani „Propolovirus”, ale coś pomiędzy. Mnie bardzo się podoba to, że Tymański używa takich kodów, bo mówienie ludziom wprost jest mało artystyczne. Nie fałduje ich kory mózgowej. Natomiast gdy dajemy im rebus, mają wybór, mogą pokombinować.
RTT: – Wpierw myślałem o reaktywacji Miłości, ale tym razem powrotu nie chciał Lechu Możdżer. Natomiast znikąd pojawił się pomysł powrotu Kur. Nasz wydawca zdecydował się na wydanie winylowej reedycji albumu „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” i sprzedał parę tysięcy nowego nakładu. Zaraz potem Arek Stolarski z Inside Seaside zaprosił nas na festiwal i dał fundusze na dokument o zespole. Tak powstał film „Najgłupsza płyta świata” Knery i Kulczyńskiego, w związku z czym dostaliśmy szwungu na bramkę. Po paru tygodniach grania okazało się, że jest nawet publika, ale tamte tłumy przywiodła głównie nostalgia. Chcieli słuchać „P.O.L.O.V.I.R.U.S.”, a może magicznego eliksiru powrotu do czasów młodości.
OD: – To płyta, która przerosła Kury. Dziwny kazus „zespołu jednego albumu”.
Powiedzcie coś o początkach.
RTT: – Ja i Olaf chcieliśmy mieć kapelę, od kiedy byliśmy gówniarzami. Kiedyś to była idea punkowa, potem, w latach 90., zaprosiłem kumpla do kapeli Trupy, ale Olaf działał z Apteką, potem zaczął romansować z Maleńczukiem i Kazikiem. I wtedy zaprosiłem go do projektu, który niespodziewanie stał się kurzym opus magnum. Olaf dołożył swoją wiedzę, poczucie humoru, zmysł absurdu. Wystrzeliliśmy z naszą rakietą w nadprzestrzeń. Wyszła płyta, zaczęła się mozolna tyrka koncertowa, przyszedł spory sukces. Potem nastąpiły czasy ciemne, smętne, mizerne. Zabił się Jacek Olter, genialny perkusista. Nagle zabrakło tego trzeciego między mną i Piotrem Pawlakiem, naszym gitarzystą. Minęło 20 lat i okazało się, że po drodze zgubiłem kongenialnego partnera w osobie Olafa. Że to nasza współpraca była magiczną formułą powstania tamtej pięknej bzdury. I wszystko stało się łatwe. Przez tę lekką piosenkowość, to chłopięce współpisanie.
OD: – Być może właśnie przez ten dziwny dom, w którym wyrosłem jako samotne dziecko, stawiam na przyjaźń. Zawsze szukam partnera, kogoś, w czyich oczach mogę się przejrzeć. Jednocześnie muszę mieć do tego kogoś zaufanie. I takim, choć niełatwym obiektem był dla mnie Tymon. Ten nowy Tymon pojawił się właściwie pod koniec mojego życia zawodowego, bo mam 62 lata, zostało mniej niż więcej. Mam nadzieję, że nie będę do osiemdziesiątki musiał tułać się po zaplutych dziurach, spać w podłych hotelach i nosić sprzęt po koncercie.
RTT: – Będziesz, kuźwa, będziesz…
OD: – Mam nadzieję, że nie, że będę jeździł w złotej karocy. Natomiast postanowiłem nie przegapić tej okazji, że mogę wejść do zespołu na zasadach współszefowania. Nie muszę być królem na pierwszej stronie „Jazz Forum”, ale też mam dużo do powiedzenia i zrealizowania. Nie tylko jeżeli chodzi o twórczość, ale i o produkcję, grafikę itd. Natomiast szukam partnera przez całe życie. Nigdy go nie znalazłem, bo nie okazał się nim ani Kazik, ani Maleńczuk, ani Kodym. Zawsze byli to jacyś swego rodzaju przywódcy kultu, którzy potrafili się podpisywać pod moimi kompozycjami i tekstami. To było niewygodne. I nagle życie daje mi prezent w postaci Tymańskiego, z którym znowu zwieramy szyki…
RTT: – …i luzujemy zwieracze.
OD: – I się okazuje, że między nami jest sporo muzyki. Otworzył się na mnie, co jest dość dziwne, bo Tymański rzadko się otwiera na innych twórców. Zawsze musi być najważniejszym lwem w klatce, reszta chowa się po kątach. A tu wpuszcza mnie i mówi: współrządź ze mną, współkomponuj, piszmy razem teksty, aranżujmy, bawmy się tą chwilą. Kury są pretekstem. Dla mnie mogłoby się to nazywać Szmaty czy cokolwiek.
Kury to genialna nazwa. Mieszkam w górach, często chodzę po wioskach, co chwila są jakieś ogłoszenia o nioskach na sprzedaż. Ilekroć widzę karteczkę z napisem „Kury”, mam alarm: „Reaktywowali się! Może będą grać koncert w pobliżu!”.
RTT: – Chcę powiedzieć jeszcze jedną rzecz, która może spalić nam wywiad. Nie jesteśmy tylko songwriterami absurdystami, patafizykami późnego sortu, ale obaj jesteśmy buddystami i taoistami. Często medytujemy razem. To cholernie cenne, gdy wiemy, że życie się nam trochę kończy.
Wróciliście do koncertowania przed rokiem. Dlaczego Pawlak i Prościński po trasie „polovirusowej” nie chcieli trwałej reaktywacji zespołu?
RTT: – Byliśmy zaskoczeni, ale trudno, życie. Pojąłem, że mają coś ważniejszego. Eksperyment, free improv, granie z odkurzaczem czy traktorem. Szanujemy to. Zostaliśmy ja, Olaf, Szymon i Mazzol, napisaliśmy ze 25 numerów, które brzmiały trochę jak zarzewie „Białego albumu”, od Sasa do Lasa. Zaczęliśmy nad tym pracować
Dobrze się strzela po setce
Nieszczęście naszej piłki to wczesne odejścia młodych talentów do mocniejszych klubów
Piotr Zieliński to dopiero trzeci polski piłkarz, który zdobył gola, mając już za sobą 100 meczów w reprezentacji Polski. Oczywiście Robert Lewandowski jest w tym niedościgniony, to fenomen, rekordzista, który za mojego życia, a pewnie i wszystkich czytelników „Przeglądu”, nie zostanie zdetronizowany; śmiem twierdzić, że obecnie bardziej prawdopodobny jest koniec świata niż koniec panowania Lewego w tabeli rozegranych meczów i goli strzelonych w biało-czerwonych barwach.
Tej sztuki dokonał jeszcze tylko Jakub Błaszczykowski, po raz ostatni trafiając, skądinąd też na Stadionie Śląskim, również bardzo pięknym strzałem przed siedmioma laty w meczu z Portugalią, który był jego 103. występem w kadrze.
Piotr Zieliński ma przed sobą lata gry i możemy być spokojni o jego statystyki, jeśli jakiś kaprawy los nie zakończy jego kariery kontuzją. Nawet jeżeli teraz w Interze męczy się na ławce, wciąż jest piłkarzem dla naszej kadry niezastąpionym – to klasyczny rozgrywający, który ma „oczy dookoła głowy”, nienaganną technikę i cechuje go elegancja w grze. W czwartek strzelił Nowozelandczykom gola przecudnej urody, zaczynając i zamykając akcję bramkową: przełożył sobie piłkę na lewą nogę, zwiódł w ten sposób obrońców i kropnął w spód poprzeczki – piłka nie wylądowała w siatce, lecz dwukrotnie odbiła się za linią bramkową. Był to wbrew pozorom gol bardzo istotny – dał nam zwycięstwo, a tylko ono gwarantowało, że nie osuniemy się w rankingu FIFA tak, że w barażach bylibyśmy losowani dopiero z trzeciego koszyka. Porażki z ekipami sklasyfikowanymi dużo niżej wiele kosztują.
Piszę przed meczem z Litwą, ale zakładam, że w Kownie zwycięstwo jest formalnością, jeżeli mamy traktować kadrę Jana Urbana poważnie, w przeciwnym razie w ogóle nie warto strzępić pióra. A zatem to gol Zielińskiego sprawił, że w drodze na mundial mamy szanse zagrać baraż u siebie i kto wie, czy to nie okaże się języczkiem u wagi, jeśli oczywiście limitu szczęścia nie wyczerpaliśmy w play-offach do ostatnich dwóch imprez mistrzowskich.
Mecz z Nową Zelandią był kiepski i pokazał, jak niewiele potrafią nasi zmiennicy – na szczęście Chris Wood, największa gwiazda z Antypodów i snajper Nottingham Forest, wszedł dopiero w ostatnich minutach, bo z dużą dozą prawdopodobieństwa dołożyłby nogę w którejś groźnej akcji swojej ekipy i mielibyśmy klops. Na boisku oprócz naszego kapitana (tylko w pierwszej połowie się nie popisał w jednej akcji, kiedy próbował trafić z ostrego kąta, zamiast dograć piłkę napastnikom) błysnął nade wszystko młody debiutant Jan Ziółkowski. Zaliczył kapitalny odbiór w końcówce, uchronił nas wślizgiem przed strzałem z pola karnego – na pełnym ryzyku, ale i z mistrzowską dokładnością. Z tego stopera będziemy mieli pociechę przez kilkanaście lat.
Żal tylko, że nie udało się go zatrzymać w Legii. On w Romie straci rytm meczowy, grając ogony, to może spowolnić rozwój jego talentu, bo trenowanie z najlepszymi to nie to samo co gra o punkty, nawet wśród przeciętniaków. U obrońcy najważniejsza jest pewność w podejmowaniu decyzji, Ziółkowski jeszcze jedzie na tej pewności, którą dała mu regularna gra w Legii. To jest wielkie nieszczęście naszej piłki – te wczesne odejścia młodych talentów do mocniejszych klubów, od których często się odbijają.
Najdobitniejszym przykładem w czwartek był Kacper Kozłowski, niegdysiejsze odkrycie Paula Sousy. W wieku niespełna 18 lat zagrał na pandemicznym Euro 2021 jako najmłodszy piłkarz w historii mistrzostw Europy. Wydawało się wtedy, że ma coś nie tak z metryką – wyglądał na twardziela o kilka lat starszego, bez kompleksów radził sobie na boisku, myśleliśmy, że mamy gotowego reprezentacyjnego pomocnika na dwie dekady. Pogoń zrobiła na nim świetny interes, sprzedając go do Brighton, lecz od tej pory zaczął się zjazd po równi pochyłej – wypożyczenia z Anglii do Holandii, do Belgii, gdzie Kozłowski grał mało albo wcale, aż w końcu Brighton definitywnie sprzedało go do Turcji. Tam wreszcie się odnalazł w przeciętniutkim Gaziantep FK – sezon zaczął świetnie, jest najbardziej wartościowym zawodnikiem w kadrze.
W czwartek przeciw egzotycznemu rywalowi nie błysnął – był aktywny i waleczny, ale popełniał też koszmarne błędy techniczne, jak w akcji w końcówce, kiedy próbował uruchomić prawego skrzydłowego podaniem w sytuacji bliźniaczej do tej bramkowej, którą rozpoczął cudowny cross
Mizantrop nobliwy
Deszcz, wilgoć, zachmurzenie nieumiarkowane, ubłocone gumiaki schną w przedpokoju – w taką pogodę literackiego Nobla mógł dostać tylko László Krasznahorkai. Czyli jednak „Szatańskie tango” zamiast „Szatańskich wersetów”; wybór bezpieczniejszy politycznie, ale zdecydowanie do literackiego wybronienia. Aż dziw bierze, że to dopiero drugi Węgier po Kertészu, co jednak nie jest miarą małości tej literatury, lecz marginalności języka. Przecież Nádas, Esterházy, Kosztolányi, a nade wszystko Sándor Márai spokojnie zasłużyli na najwyższy laur literacki. W Orbanlandzie pewnie znowu będą nieszczęśliwi, jak za pierwszym razem, kiedy nagrodę dostał Kertész, „jakiś nieznany Żyd”. Teraz nagrodzono autora cokolwiek pesymistycznych wizji, piszącego raczej ku zgnębieniu niż pokrzepieniu serc.
„Sátántangó” oglądałem 21 lat temu, kiedy jeszcze Nowe Horyzonty gnieździły się w Cieszynie. Ośmiogodzinna adaptacja powieści Krasznahorkaia przekracza efektywny czas lektury oryginału, a zaczyna się dziesięciominutowym ujęciem wschodu słońca. Organizatorzy łaskawie zapewnili cztery przerwy w projekcji, znajomi przychodzili do mnie i wychodzili w trakcie seansu, piłem z nimi wódkę, tak jak bohaterowie Tarra i Krasznahorkaia stopniowo pogrążałem się, grzęzłem w beznadziei mieszkańców wsi zapomnianej przez boga. Z tęsknoty za
Chodzę spać z Kurami
Październik, przyszedł czas poważnej muzyki – w Tychach Auksodrone, w Warszawie Konkurs Chopinowski, a ja od tygodnia chodzę spać z Kurami. Poważne wygłupy dają złapać oddech, zwłaszcza że z każdą kolejną szopeniadą Polacy tracą rozum wskutek sportowego śledzenia zmagań pianistycznych, a mnie to Chopina obrzydza, mam w tym czasie szopenowski post, jestem jak Adaś Miauczyński, „też se mogę go puścić, jak będę miał nastrój, ochotę na Szopena, bo kocham Szopena, i słuchać”, ale nie teraz, kiedy wszyscy powariowali.
Owóż, z Kurami się także budzę, bo Tymański i Deriglasoff reaktywowali skład, który nagrał najważniejszą płytę polskiej sceny alternatywnej po 1989 r. –
„P.O.L.O.V.I.R.U.S.”. Wychowałem się na tej szalonej, Zappowskiej z ducha zgrywie, parodiującej najpopularniejsze gatunki muzyczne, a po latach okazującej się najlepszym literacko zapisem „najntisów”, pierwszej dekady III RP. O kulturowym znaczeniu tego wydawnictwa powstał w zeszłym roku świetny dokument „Najgłupsza płyta świata”, w którym Olaf i Tymon zgodnie doszli do wniosku, że płyta okazała się większa od zespołu. Po z górą ćwierćwieczu wrócili do tej estetyki w równie wyrafinowanej dźwiękowo i równie gorzkiej tekstowo karykaturze rzeczywistochy polskiej A.D. 2025. Pogadałem z nimi (wywiad wkrótce w „Przeglądzie”) m.in. o tym, czy żart jest jeszcze w ogóle możliwy w przestrzeni rozpiętej między bogoojczyźnianym patosem prawaków a nadwrażliwością lewackich bezbeków.
W „Uno Lovis Party” wsłuchuje mi się świetnie, bo Tymon i Olaf nie szczędzą starań, by dowieść, że tzw. ludzkość en masse jest w obłędzie, i znajdują skuteczną broń na ten obłęd, czyli ostrze satyry. Dawno się tak do mnie żadne piosenki nie przyklejały, co daje niebezpieczny efekt, bo teksty Tymańskiego, choć on sam twierdzi
Wojownicy i rezerwiści
Tylko Legia nie wygrywa w Europie
Legia to stan umysłu. Megalomania i arogancja niweczą potencjał sportowy i finansowy. Kibice są przekonani, że tytuł mistrza Polski powinien być nieprzechodni i do końca świata nieodwołalnie należeć do ekipy z Łazienkowskiej. To, że Legia już od czterech lat tytułu nie zdobyła, w Warszawie uznaje się za niedopuszczalne, za spisek sił nieczystych, błąd w matriksie, hańbę, porutę i zniewagę uczuć religijnych. Żyleta bez względu na miejsce drużyny w tabeli Ekstraklasy śpiewa swoją najpopularniejszą pieśń bojową, zaczynającą się od słów „Mistrzem Polski jest Legia…”, a potem dokłada mantrę: „Niepokonane miasto, niepokonany klub”, bo kibice Legii nie uznają innych wyników, dla nich tabela, w której Legii nie ma na czele, jest nielegalna jak sejmowa komisja śledcza dla Ziobry. Presja na mistrzostwo jest obłędna – od Żylety siadam jak najdalej, ale nawet w sektorach rodzinnym czy prasowym panuje obłąkańcze ciśnienie na mistrzostwo.
Na meczach w europejskich pucharach fani Wojskowych nie mówią o niczym innym, dla nich brak tytułu jest jak utrata niepodległości. OK, fajnie się pokazać w Europie, ale mistrzostwo po prostu MUSI wrócić. Przy Łazienkowskiej zainteresowanie sukcesami zagranicznymi jest takie jak na Nowogrodzkiej – najważniejsze, żeby rządzić w kraju, reszta świata ma znaczenie, tylko jeśli może przyczynić się do tego. Tyle że piłkarsko dzieje się inaczej – drużyny grające w fazie grupowej europejskich pucharów nie wygrywają Ekstraklasy, bo nie dają rady grać jednocześnie na dwóch frontach.
Trener Edward Iordănescu musiał zatem otrzymać wyraźny sygnał od zarządu, że nie za Ligę Konferencji będzie rozliczany, tylko za tytuł. I ugiął się, we czwartek na turecki Samsunspor wystawił drugą drużynę, która w dodatku pierwszy i najpewniej ostatni raz w życiu zagrała w takim zestawieniu. Na efekty nie trzeba było długo czekać – już po dziesięciu minutach Legioniści przegrywali, bo drugorzędny obrońca Marco Burch, który w lidze nie zagrał od sierpnia ani minuty, dał się urwać holenderskiemu skrzydłowemu rywali.
To, że występuje legijna dwójka, było widać gołym okiem, chłopaki mieli dobre chęci, ale brakowało umiejętności i zgrania – to i tak spory sukces, że gospodarze mieli przewagę w posiadaniu piłki i nieustannie dążyli do wyrównania, które ostatecznie byłoby rezultatem sprawiedliwym. Słupek, poprzeczka, nieuznany gol, szczęśliwie zablokowana bomba w doliczonym czasie – Legia przegrała pechowo, ale na własne życzenie (czytaj: trenera i kibiców). Chcecie mieć mistrzostwo? OK, będziemy rotować składem – najlepsi grają w kraju, na Europę wystawiamy rezerwy, mamy szeroką kadrę, może się uda coś tam nawet wygrać ze słabiakami i urwać punkcik średniakom, żeby się przeczołgać do styczniowych play-offów, naprawdę wiele nie trzeba.
Dlaczego w takim razie ustalono wielokrotnie wyższe niż w Ekstraklasie ceny biletów? Znajomy, który musi mnożyć wszystko razy cztery (kibicuje z żoną i dwójką dzieci), ze łzami w oczach mówił, że go w tym roku na puchary nie stać. No i w sumie na tym wygrał, za to 18 tys. najwierniejszych lub najbogatszych kibiców (najniższa w sezonie frekwencja była bezpośrednim efektem drastycznej podwyżki cen) dało się nabrać.
Bramkarz turecki nosi swojsko dla mnie brzmiące nazwisko Kocuk, więc trzymałem za niego kciuki, ale zupełnie niepotrzebnie, gdyż Legia w ciągu półtorej godziny zatrudniła go tylko dwukrotnie.
W niedzielę w Zabrzu na boisku lidera „jak za dawnych lat” doszło do weryfikacji mocarstwowych planów – czy pozytywnej, jeszcze nie wiem, bo piszę tekst przed weekendem. Z całą jednak pewnością żaden polski klub nie ma tak silnych zmienników, żeby móc w komplecie zmienić graczy z pola i z powodzeniem









