Baran wchodzi, baran wychodzi

Baran wchodzi, baran wychodzi

Studenci udają, że studiują, a uczelnie udają, że ich kształcą

– A to menda! No, oblał mnie dziad! – roznosi się po korytarzu czołowego polskiego uniwersytetu. Tak lamentuje studentka, która właśnie wyszła z egzaminu ustnego. Krzyczy, że została potraktowana niesprawiedliwie. Klnie na egzaminatora i nie przejmuje się tym, że profesor może wszystko słyszeć. Przecież siedzi tuż za drzwiami. Dziewczyna mówi, że się przygotowywała, że uczyła się całą noc. Sęk w tym, że niewiele umiała. Nie odpowiedziała na żadne z trzech pytań. Zdaniem wykładowców ta historia doskonale oddaje podejście do nauki większości polskich studentów. Na uczelni ma być lekko, łatwo i przyjemnie. Bo papierek przecież się należy.
Dostać się może każdy

Wykładowcy nie mają zbyt wielu możliwości zwalczania takich postaw. Lenia lub nieuka nie opłaca się wyrzucić, bo uczelnie są uzależnione od liczby studiujących. Im więcej ich będzie, tym większą dotację dydaktyczną dostanie dany wydział. Dlatego rekrutacja nastawiona jest na to, aby przyjąć jak najwięcej osób. Zadanie niełatwe, ponieważ studia rozpoczynają roczniki niżu demograficznego. Na wielu kierunkach obniża się kryteria przyjęcia. Matura nie musi być zdana śpiewająco. Wystarczy, że jest. Bo to wyłącznie jej wyniki są uwzględniane podczas rekrutacji na większości uczelni. Często jednak nie skutkuje nawet obniżenie wymagań. Dlatego konieczne są kolejne tury naboru. Na prestiżowym w Polsce Uniwersytecie Warszawskim w najbardziej ekstremalnych przypadkach można było dostać się na studia kilka dni przed rozpoczęciem roku akademickiego. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia.
Totalna zapaść kształcenia zawodowego oraz panujące od lat 90. przekonanie, że na studia powinien iść każdy młody człowiek, bo tylko dyplom wyższej uczelni jest gwarantem zawodowego sukcesu, spowodowały niespotykane dotąd umasowienie studiów. W szczytowym momencie, w roku akademickim 2005-2006, studiowało w Polsce ponad 1,95 mln osób. W zeszłym roku, wskutek niżu demograficznego, na studia poszło 1,4 mln. Skalę bumu edukacyjnego pokazuje też inna statystyka: prawie trzykrotnie – z 14,4% w 2002 r. do 40,5% w 2013 r. – wzrosła liczba Polaków w wieku 30-34 lata z dyplomem ukończenia studiów.
I byłaby to świetna informacja, gdyby nie fakt, że dyplom dyplomowi nierówny, a gwałtowny wzrost liczby studentów spowodował na wielu wydziałach – zarówno uczelni publicznych, jak i niepublicznych – obniżenie poziomu nauczania. Co więcej, na studia zaczęły trafiać osoby zupełnie niezainteresowane danym kierunkiem lub takie, które wcale nie chciały studiować. Dlaczego więc znalazły się w murach uczelni? Nie miały na siebie innego pomysłu, chciały opóźnić wejście w dorosłość, poszły na studia, bo tak zrobili znajomi albo nalegali rodzice.

Cwani i znudzeni

Zdarzają się osoby, które składają papiery na więcej niż pięć kierunków, w dodatku diametralnie różnych. Chodzi o to, żeby dostać się gdziekolwiek. Uczelniom takie podejście nie przeszkadza. Zgłoszenie na każdy kierunek kosztuje kandydata do 85 zł. Czysty zysk.
Liczyć potrafią również tzw. studenci socjalni. Pojawiają się na uczelni tylko po to, by złożyć papiery i dostać legitymację. Potem znikają. Wystarczy im, że z legitymacją studencką mają 50-procentową zniżkę na komunikację miejską, tańsze przejazdy koleją, zniżki do kin, teatrów, niektórych kawiarni, salonów fryzjerskich itd. Takiemu studentowi legitymacji nie można odebrać do momentu rozliczenia sesji. Jeśli ma pecha, zostaje skreślony z listy po jednym semestrze, jeśli dopisze mu szczęście – po roku. A wtedy może się zapisać na następne studia. I tak do 26. roku życia.
Pracownicy naukowi skarżą się, że „przypadkowa” młodzież studencka nawet nie próbuje ukryć swojego braku zainteresowania. Na wykładach śpi lub gra w gry komputerowe, a na ćwiczeniach milczy jak grób. Na jednym z wydziałów studenci, aby okazać swoje znużenie, zaczęli podczas zajęć sklejać papierowe łańcuchy choinkowe. „Studenci nie mają w zasadzie zdania na żaden temat, o niczym nie chcą dyskutować, a jakiekolwiek trudności rozwiązują tak, że przestają przychodzić na zajęcia i zalewają wykładowców korespondencją, w której usprawiedliwiają nieobecności swoimi urodzinami (autentycznie myśląc, że to wystarczy do wpisania im obecności), wyjazdem na urlop, a w skrajnych przypadkach podejrzeniem świerzbu”, pisała na portalu naTemat.pl Joanna Bogusławska.
Równie krytycznie o sytuacji na polskich uczelniach wypowiadał się prof. Jan Hartman z Uniwersytetu Jagiellońskiego. „Wprawdzie i dawniej bywało, że prości ludzie masowo szli na studia. Ale wtedy kazało im się czytać 50 stron dziennie i robiło ze dwa porządne egzaminy. Dziś tego nie ma. Baranem wchodzisz, baranem wychodzisz”, pisał już trzy lata temu.
Jak w praktyce wygląda studiowanie wbrew sobie? Przykład na łamach „Wprost” podaje Ewa Czaczkowska, która prowadzi zajęcia na dziennikarstwie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego: „Czy wiele młodych osób studiujących dziennikarstwo pragnie zostać dziennikarzami? Nie. Duża część wie, że dziennikarzami nie będzie. Co więcej – nie chce nimi być! Nigdy nie zapomnę dziewczyny, która na ćwiczeniach z pisania wywiadu zapierała się przed zrobieniem rozmowy, aż wreszcie przyznała z rozbrajającą szczerością, że z ludźmi rozmawiać nie lubi, a na dziennikarstwie jest dlatego, że nie dostała się na weterynarię, jej marzeniem zaś jest prowadzenie stadniny…”.

Lepsi uciekają za granicę

Na takiej postawie kolegów tracą ci studenci, którzy kierunek wybrali świadomie, by pogłębiać wiedzę i rozwijać umiejętności. Trudno jednak to robić w sytuacji, kiedy ponad połowa grupy nie zna podstawowych pojęć lub nie przeczytała zadanego tekstu. Wówczas, siłą rzeczy, prowadzący musi dostosować poziom zajęć do niewiele umiejącej i rozumiejącej większości. O żadnej dyskusji i wymianie myśli nie ma mowy.
Dobrych studentów wcale nie jest mniej niż kiedyś. Po prostu giną w całej masie osób, którym wszystko jedno. Najlepsi wolą wyjechać za granicę, gdzie poziom i podejście do studiowania są zdecydowanie inne. Z danych OECD wynika, że na początku 2015 r. na zagranicznych uczelniach kształciło się prawie 48 tys. Polaków. Ta liczba wzrosła aż o 20% w ciągu ostatnich trzech lat. Pomimo niżu demograficznego.
Na zachodnich uczelniach studenci dyskutują, spierają się, chętnie zadają pytania, co rusz piszą eseje. Ściąganie na egzaminach nie jest tolerowane, ani przez prowadzących, ani przez samych studentów. W Polsce natomiast zdarza się, że egzaminujący celowo opuszczają salę, aby studenci mogli sięgnąć do notatek lub skonsultować się. Marek, student finansów i rachunkowości na jednej z uczelni ekonomicznych, wspomina egzamin z ubezpieczeń, jednego z podstawowych kursów na jego kierunku. – Sala była pełna ludzi, ponad sto osób, i gdziekolwiek się spojrzało, wszędzie ktoś siedział z telefonem, a prowadzący nic sobie z tego nie robili – opowiada. – Osoby, które nie ściągały, można było policzyć na palcach jednej ręki.

Egzaminy, czyli wyższa szkoła kombinowania

Egzaminy, szczególnie na studiach humanistycznych, przestają być selekcją. Wykładowcy są często karceni przez dziekanów za zbyt duże wymagania egzaminacyjne. Poza tym duża liczba studentów oraz ich niski poziom sprawiają, że egzaminy ustne stają się rzadkością. Dominują testy.
Dla niektórych studentów jednak i ta forma jest zbyt trudna. Oczekują, że oceny końcowe wystawiane będą za samą obecność na zajęciach, wygłoszenie referatu lub za napisanie krótkiej pracy na koniec semestru. Prowadzący nierzadko idą im na rękę. Na wydziale dziennikarstwa jednej z uczelni publicznych za stuprocentową obecność dostawało się od razu zaliczenie, z możliwością napisania egzaminu na ocenę wyższą. Sęk w tym, że za robienie cotygodniowej listy odpowiedzialny był… jeden ze studentów. Na tym samym wydziale prowadzący tak bardzo zirytował się, że na wykład o ósmej rano w poniedziałek przychodzą trzy osoby, że z marszu postawił im piątki z egzaminu. Reszta nie mogła być w żaden sposób ukarana, bo wykłady nie są obowiązkowe.
Jeśli jednak nie udaje się uniknąć egzaminu, i na to są sposoby. – Już po pierwszym wykładzie można było ocenić stopień trudności danego przedmiotu i wymagania wykładowcy – chwali się absolwent ekonomii na SGH. – Wtedy dzieliłem przedmioty na trzy grupy – te, do których trzeba się przykładać przez cały semestr, te, do których przysiądę dwa tygodnie przed sesją, i te, do których wystarczy poczytać skrypt, czyli jeden, dwa dni nauki. Tych ostatnich było najwięcej – dodaje. Skrypty krążą na portalach typu Chomikuj.pl, gdzie funkcjonują strony poświęcone poszczególnym kierunkom. Nierzadko można znaleźć notatki podpisane nazwiskiem konkretnego prowadzącego, z podkreśleniem zagadnień, które pojawiają się na egzaminie.
Na niektórych uczelniach student może samodzielnie układać plan, trzymając się jedynie schematu ramowego, narzuconego przez szkołę. Z jednej strony, pozwala to dopasować plan do zainteresowań, a z drugiej – mamy do czynienia z patologiami. Absolwent studiów magisterskich SGH opowiada, że przez dwa semestry pojawił się na uczelni tylko cztery razy, po to by napisać egzaminy. Resztę przedmiotów realizował w postaci e-learningu (przez platformę internetową). Internetowe ćwiczenia były jednak farsą, ponieważ wystarczyło w ostatnim tygodniu być aktywnym na forum, za które przyznawano dodatkowe punkty.
Istnieją kierunki, na których studenci własnoręcznie rejestrują się także na egzaminy. Niektórzy więcej wysiłku wkładają w to, aby uniknąć wymagającego egzaminatora, niż w przyswajanie materiału. Stoją w kolejkach do dziekanatu, piszą podania, wymyślają wymówki – wszystko po to, aby nie zdawać u „kosy”.

Brakuje egzaminów wstępnych

Specjaliści przyznają, że cwaniacy i studenci przypadkowi zdarzają się przede wszystkim na studiach humanistycznych. Dlaczego? – „Olewacze” i „studenci z przymusu” lub ci, którym chodzi tylko o papierek, uznają studia ścisłe za zbyt trudne i wolą próbować prześlizgnąć się na jakimkolwiek kierunku humanistycznym – tłumaczy prof. Piotr Kabacik z Politechniki Wrocławskiej. Spryciarzom dużo trudniej jest też na kierunkach medycznych. – Zdarzyła się jedna koleżanka, której nie chciało się uczyć – mówi Wojtek, student medycyny na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. – Na pierwszym roku udało jej się ściągnąć na trzech egzaminach, ale na drugim nie było już tak kolorowo. Wiedza z pierwszego roku była podstawą, bez której nie dało się przebrnąć przez kolejne egzaminy. I dziewczyna wyleciała – podsumowuje. Można powiedzieć: na szczęście dla niedoszłych pacjentów.
Władze kierunków humanistycznych zdają sobie sprawę, że rzesze studentów niezainteresowanych oraz takich, którzy nie osiągnęli odpowiedniego poziomu, przyczyniają się do spadku ich prestiżu. Dlatego zaczynają szukać środków zaradczych. Instytut Socjologii UW postanowił wprowadzić egzaminy wstępne na studia licencjackie. Efekt? „Zyskaliśmy sporo dobrych studentów, takich, którzy naprawdę przykładają się do studiów – na pewno więcej niż w latach ubiegłych”, zapewniał na łamach „Gazety Wyborczej” prof. Andrzej Waśkiewicz, dyrektor IS UW.
Egzamin ma formę testu z pytaniami zamkniętymi i otwartymi. Socjolodzy nie zdecydowali się na wprowadzenie egzaminów ustnych, ponieważ bali się, że tak trudna forma jeszcze bardziej odstraszy kandydatów. Równocześnie jednak instytut zwiększył limit przyjęć na studia magisterskie, dzięki czemu nie stracił środków z dotacji.
O pomyśle wprowadzenia egzaminów wstępnych na studia licencjackie pozytywnie wypowiada się również słynny neurobiolog prof. Jerzy Vetulani: – Przywrócenie egzaminów wstępnych byłoby rozsądnym i korzystnym posunięciem, pod warunkiem że egzamin rzeczywiście sprawdzałby wiedzę, motywację i inteligencję kandydata, a nie byłby testem obliczonym na odsiew kandydatów myślących niestandardowo. W zasadzie najlepszą formą byłaby rozmowa kandydata z kilkoma nauczycielami akademickimi, nastawionymi bardziej na wyszukiwanie jednostek wybitnych. Taki właśnie tryb postępowania przyjmuje się w stosunku do kandydatów na Międzywydziałowe Studia Indywidualne, na uczelnie artystyczne itp.
Proszony o ocenę poziomu polskich studentów prof. Vetulani odpowiada: – Nie mam obecnie doświadczenia ze studentami wyższych szkół publicznych. Z tego, co miałem kilka lat temu, wydaje mi się, że poziom jest bardzo zróżnicowany. Polscy studenci odbijają wyraźnie w dół od studentów amerykańskich ze Szkoły Medycznej dla Cudzoziemców w krakowskim CMUJ, ale ta amerykańska grupa jest starannie przesiana, ponadto system edukacyjny, który ich kształtował, ewidentnie promował cechy niepożądane przez większość polskich wykładowców akademickich: ciekawość, dociekliwość, skłonność do zadawania pytań, samodzielne studiowanie, chociażby przez przeglądanie internetu. Ci studenci bardziej niż polscy oczekują też zainteresowania ze strony wykładowców i opiekunów naukowych.

Zmienić zasady finansowania

Dyskusje na temat przywrócenia egzaminów wstępnych toczą się również w internecie. „Boli mnie, jako specjalistę, że dzisiaj tym samym tytułem magistra, którego zdobycie napawało mnie kiedyś taką dumą, posługują się absolwenci »filologii«, którzy na studiach uczą się podstaw gramatyki i słuchają wykładów prowadzonych po polsku. Bolą mnie roszczeniowe postawy osób młodszych ode mnie o tych kilkanaście lat, mówiących: mnie się należy, ja skończyłem studia, ja mam dyplom. O jakim dyplomie mówimy?”, pyta na forum „Gazety Wyborczej” anglistka Anna.
„Proszę porównać poziom egzaminów wstępnych na politechniki czy uniwersytety z lat 70. czy 80. z poziomem współczesnej matury rozszerzonej z matematyki. To są dwa różne światy! Błąd leży w równym traktowaniu przez państwo wszystkich kierunków i wszystkich uczelni. Zły pieniądz wypiera pieniądz dobry – uczelnie niegdyś renomowane nie mają żadnej kontroli nad procesem rekrutacji i MUSZĄ dostosować poziom nauczania do możliwości (i chęci) studentów, których dostają do kształcenia, chyba że profesorowie tych uczelni zechcą żywić się szczawiem. Świadomość tego wzmaga postawę roszczeniową studentów – oni doskonale wyczuwają, że przecież i tak nikt przytomny ich ze studiów nie wyrzuci!”, odpowiada jej użytkownik o nicku trzy.14.
Co zrobić, żeby na polskich uczelniach było lepiej? Żeby studenci reprezentowali wyższy poziom? Jedni mówią o znacznym ograniczeniu liczby miejsc. Wówczas dostawaliby się tylko najlepsi. Drudzy uważają, że dostanie się na studia powinno być stosunkowo łatwe, tak jak teraz, ale utrzymanie się na nich powinno być już dużo trudniejsze. W skrócie: najsłabsi odpadaliby w trakcie. Większość zgadza się jednak co do tego, że wszelkie zmiany wymagałyby przede wszystkim całkowitego przemodelowania systemu finansowania szkolnictwa wyższego. Pieniądze nie powinny być wypłacane w zależności od liczby studentów.


Dzisiejsi studenci lepsi od tych sprzed 20 lat

Dr hab. Krzysztof Biedrzycki,
profesor nadzwyczajny w IBE, adiunkt na Wydziale Polonistyki UJ
Od razu muszę zastrzec, że kompleksowych badań umiejętności studentów nie mamy. Możemy jednak wyciągać pewne wnioski z wyników innych badań. Międzynarodowe Badanie Kompetencji Osób Dorosłych PIAAC (the Programme for the International Assessment of Adult Competencies) pokazuje, że jeśli chodzi o kluczowe umiejętności rozumienia tekstu i rozumowania matematycznego, nasi studenci nie odbiegają poziomem od studentów w innych krajach OECD. Oczywiście istnieją duże różnice między kierunkami studiów. Ważne jest jednak co innego – dzisiejsi studenci są wyraźnie lepsi od swoich kolegów sprzed 20 lat. To o tyle ważne, że statystyka sugerowałaby, że średnio powinni być słabsi, bo jest ich znacznie więcej, stanowią większy odsetek generacji, a to mogłoby skutkować obniżeniem poziomu przeciętnych umiejętności. Rzecz jasna, musimy zrobić zastrzeżenie: badanie PIAAC obejmowało tylko dwa rodzaje kompetencji, nie ujmowało np. wiedzy, erudycji, umiejętności samodzielnego rozwiązywania problemów, pracy w grupie itd.
Możemy też wyciągnąć wnioski z prowadzonych w IBE badań maturzystów. Na podstawie poziomu opanowania umiejętności polonistycznych (rozumienie tekstu, operacje na tekście, interpretacja, tworzenie tekstu argumentacyjnego) możemy trochę powiedzieć o tym, z jakimi kompetencjami komunikacyjnymi absolwenci liceów idą na studia. Maturzyści dobrze sobie radzą ze zrozumieniem tekstu czy wyszukiwaniem informacji. Kłopotliwe jest dla nich wnioskowanie, argumentowanie i interpretowanie tekstów, w których treść wyrażona jest nie wprost (np. przy użyciu metafory lub ironii) albo za pomocą bardziej skomplikowanej konstrukcji logicznej. Dlatego trudność stanowi dla nich samodzielna lektura tekstu literackiego lub filozoficznego. Zasób słownictwa maturzystów na ogół jest zadowalający, choć bywają bezradni wobec języka bardziej zmetaforyzowanego, archaicznego lub specjalistycznego. Są słabo oczytani.
Pamiętajmy jednak o wspomnianym przeze mnie wyżej spodziewanym (i dostrzegalnym) efekcie statystycznym. Obecnie ok. 80% rocznika przystępuje do matury (30 lat temu – niewiele więcej niż jedna trzecia rocznika, a przed wojną niespełna 10%), siłą rzeczy poziom musi być niższy, bo wśród zdających są osoby, które w innej sytuacji poprzestawałyby na niższym wykształceniu. Jednak dzięki temu, że się kształcą, osiągają lepsze wyniki niż ich rówieśnicy 20 lat temu (to pokazuje PIAAC).
Czy wyniki statystyczne znajdują potwierdzenie w moich własnych obserwacjach? Od razu muszę zastrzec: prowadzę wykłady na Uniwersytecie Jagiellońskim, więc pewnie mam lepszych studentów niż na niejednej uczelni w Polsce. To zastrzeżenie jest istotne, bo ja nie narzekam na studentów. Oczywiście bywają różni – od wybitnych po takich sobie. Przeważnie jednak są chętni do współpracy, potrafią samodzielnie myśleć i formułować sądy, większość całkiem sprawnie pisze.
Jeśli wykładowcy narzekają na poziom wiedzy i umiejętności swoich studentów, to w dużej mierze dlatego, że przyjmuje się na studia każdego, kto tylko zdał maturę i wykazuje jakąkolwiek chęć kształcenia się. Narzekający powinni zrobić rachunek sumienia, bo przecież gdyby przyjmowano tylko najlepszych kandydatów (choćby w takiej liczbie jak 20 lat temu), duża grupa musiałaby się pożegnać z pracą. Pod względem wielu umiejętności dzisiejsi studenci są lepsi od ich kolegów sprzed lat, ale też są inni – czytają co innego, posiedli inne umiejętności (choćby komputerowe), żyją w innym świecie. Bardzo trudno porównywać, zwłaszcza że najczęściej są to porównania subiektywne, gdyż brakuje systematycznych badań pozwalających na rzetelne i naukowe porównania.


Co zrobić, żeby polski student był lepszy?

Waldemar Siwiński, prezes Fundacji Edukacyjnej Perspektywy
Mamy studentów bardzo dobrych i mamy studentów gorszych. Tym pierwszym należy ułatwiać podejmowanie coraz ambitniejszych wyzwań, np. wspierać wyjazdy na część studiów i praktyki za granicę, zachęcać do wcześniejszego rozpoczynania kariery naukowej (przymiarki do doktoratów), tworzyć warunki do zakładania start-upów itp. Tych drugich należy natomiast zmusić do większego wysiłku – poprzez zawyżenie kryteriów przyjęć na atrakcyjne kierunki oraz bardziej rygorystyczne przestrzeganie regulaminu studiów i skreślanie z listy studentów osób, które nie śpieszą się z pogłębianiem wiedzy.

Ariel Wojciechowski, przewodniczący Parlamentu Studentów RP
Dzisiejsi studenci funkcjonują w innych warunkach niż ci sprzed 20-30 lat. Często są rozdarci pomiędzy studiowaniem a pracą, która pozwoli im się utrzymać. Ważną kwestią jest odpowiednie dostosowanie systemu pomocy materialnej do potrzeb studentów na danej uczelni. Dzięki zmianom, które wypracował Parlament Studentów RP, uczelnie będą mogły decydować, ile środków przeznaczą na stypendia rektora, a ile na socjalne. Kolejna ważna sprawa to elastyczność planów zajęć, co umożliwia pogodzenie pracy ze studiami. Dalszym krokiem byłoby decydowanie o ścieżce kształcenia, tak aby to studenci mogli ją tworzyć poprzez wybór przedmiotów. Natomiast przy rekrutacji uczelnie powinny wskazywać jasno, jaki jest program i jaki ma być efekt kształcenia. Wybór studiów nie może być determinowany jedynie ciekawą nazwą kierunku, materiałami promocyjnymi i miastem, ale powinien być poprzedzony wnikliwą analizą programu kształcenia i sylwetki absolwenta, współpracą z otoczeniem społeczno-gospodarczym, zajęciami praktycznymi itd.

Marcin Chałupka, radca prawny, specjalista prawa szkolnictwa wyższego
Póki student nie będzie widział związku między tym, co oferuje mu na studiach uczelnia, a pieniędzmi, jakie musi zarobić po jej ukończeniu, by spłacić koszt studiów, nic się nie zmieni, poza kosmetyką – tzw. bezpłatność studiów jest demotywująca dla studenta i dla kadry. Studentowi potrzebny jest dyplom, a kadrze uzasadnienie do prowadzenia zajęć, często nudnych i niepraktycznych. Wszechobecna walka o jakość kształcenia w tej sytuacji jest tylko teatralną dekoracją.

Aleksander Temkin, Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej
Uczelnie boją się stracić studentów i to jest problem. Selekcja studentów się nie opłaca, ze względu na sposób finansowania szkolnictwa wyższego. I to właśnie on powinien być zmieniony. Obecne propozycje ministerstwa wprowadzają sztywną proporcję – na 12 studentów ma przypadać jeden pracownik naukowy. Tam, gdzie na wydziałach jest dużo studentów, przyniesie to pozytywny rezultat. Jednak na wielu kierunkach te proporcje były jeszcze korzystniejsze. W tym przypadku narzucanie sztywnej proporcji podziała na niekorzyść – będzie prowadzić wręcz do zwolnień kadry. Ministerstwo zaczyna szukać – kierunek zmian jest dobry, ale sposób wprowadzania zły. W Polsce na jednego promotora przypada za dużo studentów. To powoduje zwiększoną liczbę plagiatów, gdyż opieka i wsparcie promotora nie są skuteczne. Jest to wynikiem ustawy deregulacyjnej. Ministerstwo znów poszło w złą stronę. To przykłady uciekania od odpowiedzialności za poziom szkolnictwa.

Wydanie: 2016, 40/2016

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Adam
    Adam 3 października, 2016, 16:28

    Nic dodać, nic ująć, a tytuł artykułu mówi wszystko. Taka jest niestety prawda. Wielu młodych ludzi po studiach nie potrafi na przykład zredagować prostych pism urzędowych i nie są to wcale przypadki odosobnione. Dobrych kilka lat temu musiałem jednemu z takich napisać podanie o przyjęcie na studia, gdyż po prostu jego zdolności intelektualne w tym zakresie były nikłe. I proszę
    sobie wyobrazić, że ów młody człowiek ukończył terminowo studia, co prawda zaoczne, ale na prestiżowej uczelni, uzyskując, a jakże tytuł inżyniera. Nie wiem jak jest dzisiaj, gdyż nie mam kontaktu z jego ojcem, ale jeszcze trzy lata wstecz młody pan inżynier zatrudniony był w prywatnej
    firmie w charakterze kierowcy, gdyż tylko taką pracę umiał wykonywać. Znając go wcześniej, jestem
    prawie pewien, że zawodu inżyniera nie wykonuje.Aby nie być gołosłownym podam jeszcze inny
    przykład. Osiem lat temu mój dobry znajomy, człowiek ponad 70-letni poprosił mnie o napisanie mu
    odwołania od decyzji ZUS do sądu okręgowego. Prośbę znajomego oczywiście spełniłem w wyniku
    czego wygrał on sprawę w dwóch instancjach, gdyż ZUS składał jeszcze apelację. Piszę o tym nie dlatego, żeby się przechwalać, tylko dlatego, że znajomy zanim poprosił mnie o przysługę, wcześniej
    o to samo poprosił swoją wnuczkę, specjalistkę z kilkuletnim stażem w korporacji w dużym mieście
    wojewódzkim, po studiach prawniczych z tytułem magistra.Według jego słów wnuczka nie umiała się
    po prostu zabrać do sporządzenia powyższego odwołania, ani apelacji, a po zapoznaniu się z nimi
    miała stwierdzić, że ona nigdy czegoś takiego by się nie podjęła. Powyższe przykłady oddają chyba
    w pełni prawdziwość tytułu i treści przekazu zawartego w artykule autorów. Zastanawiać musi jednak
    to, że dla mnie, wiekowego emeryta, który kończył studia w PRL-u, nie wykonującego w ścisłym
    znaczeniu zawodu prawniczego,napisanie wszelkich pism urzędowych czy procesowych nie stanowi
    żadnego problemu, a co jest jak widać problemem dla młodych, wykształconych, z dużych miast, nie
    generalizując oczywiście całości zagadnienia. Zachowanie studentki o której piszą autorzy wcale mnie nie dziwi, gdyż zarozumiałość, przebojowość i pewność siebie młodych ludzi, chociaż nie wszystkich, nie idzie jednak w parze z ich wiedzą, o inteligencji nie mówiąc. Pozdrawiam.

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Juliusz Wnuk
    Juliusz Wnuk 5 października, 2016, 09:21

    cyt:…”Baran wchodzi, baran wychodzi”…
    Pewnie wystarczy znajomosc modlitwy i ew. przynaleznosc do Jedynej Slusznej Partii wywodzacej sie z KACZNIKA….

    Odpowiedz na ten komentarz
  3. Adam
    Adam 5 października, 2016, 12:41

    Nie bardzo rozumiem o co chodzi komentatorowi o wyszukanym nicku. Artykuł nie jest przecież adresowany bezpośrednio do niego i nikt nie zaliczył go do baranów. Tekst dotyczy krytycznej uwagi
    na temat systemu kształcenia studentów, a jego tytuł moim skromnym zdaniem jest jak najbardziej
    adekwatny do rzeczywistości.Autorzy nie są pierwszymi, którzy o tym piszą i kilkukrotnie czytałem podobne artykuły z wypowiedziami rzeczywistych, a nie pozorowanych autorytetów, którzy nazywając
    rzeczy po imieniu używali również takich słów jak w tytule. Według mnie nieważne jest jaka opcja
    polityczna wypowiada się na te tematy, chwalebne jest, że w ogóle podnosi istotę problemu. Rzekomy brak szacunku w stosunku do komentatora jest delikatnie mówiąc nie na miejscu, autorzy
    nie byli w stanie wiedzieć, że jest on ” osłem patentowanym”, a nie baranem, gdyż jak przypuszczam nie są wróżbitami. Różnica między baranem, a osłem, nawet patentowym-w mowie
    potocznej nie jest duża, a praktycznie żadna. Nie ma więc o co rozdzierać szat. Pozdrawiam.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy