Bezpański. Ciemniejsza strona miasta

Bezpański. Ciemniejsza strona miasta

Poczułem nagle obrzydzenie, że jej w ogóle dotykam, że czuję jej skórę. To dlatego złapałem za kabel

Historia spisana przez Jakuba Ćwieka to zapis przeszło 30 lat służby Adama Bigaja („Księciunia”), w latach 90. kierownika sekcji zabójstw na wrocławskim Starym Mieście, później naczelnika wydziału kryminalnego w słynnym „Trójkącie Bermudzkim”.

Któregoś dnia robiliśmy z chłopakami ustalenia w terenie i wracaliśmy do bazy pieszo. Godziny przedpołudniowe, spokój, o czymś sobie rozmawiamy, a tu nagle telefon od dyżurnego, że w bloku mieszkalnym koło naszej jednostki ujawniono zwłoki młodej kobiety. Znalazła ją siostra, będąca w posiadaniu kluczy do mieszkania, która zaniepokojona tym, że nikt nie odbiera jej telefonów, postanowiła sprawdzić, co się dzieje.

Nie mieliśmy daleko, więc udaliśmy się tam raz-dwa, ale nie weszliśmy do środka, bo nie było jeszcze ekipy dochodzeniowej. Był za to, jeszcze przed naszym pojawieniem się, lekarz z karetki pogotowia, który stwierdził zgon. Rozesłałem chłopaków po sąsiadach, a sam stanąłem pod drzwiami, pilnując, by nikt nie wchodził przed technikami. Gdy się zjawili, poszedłem na papierosa, dając im czas na wykonanie czynności, a potem zebrałem swoich, by dowiedzieć się, czy coś zebrali. Okazało się, że niespecjalnie.

W końcu, gdy wszystko już było obfotografowane, sfilmowane i zasypane proszkiem, mogliśmy wejść do środka i zobaczyć ofiarę.

Miała ok. 24-25 lat, leżała nago, na plecach, z podkurczonymi, rozchylonymi nogami, a wokół szyi owinięty był ciasno kabel od żelazka. Samo żelazko leżało tuż obok głowy dziewczyny. Innych obrażeń brak, więc pierwsza, najbardziej oczywista konkluzja: dziewczynę uduszono tym kablem i to była bezpośrednia przyczyna śmierci. Nagość sugerowała kontekst seksualny. (…)

Ustaliliśmy dane dziewczyny, a gdy dotarło do nas, że na imię ma Justyna, popatrzyliśmy na siebie wymownie. Nie, tej sprawy nie damy łatwo zamknąć.

Rozpoczęliśmy przeszukanie, a ja, znalazłszy notes z nazwiskami i numerami telefonów oraz rachunek za telefon i billing z ostatnich połączeń, wytypowałem sobie wszystkich, którzy – jak uznałem – mieli z denatką najbliższe relacje.

W pierwszej kolejności zadzwoniłem nie do rodziców, ale do koleżanki Justyny, Jolki. Ta po serii dociekań, co się właściwie stało (…), powiedziała, że na co dzień mieszka w Jeleniej Górze, ale była u Justyny niedawno przez kilka dni. Podobno gospodyni skarżyła się ostatnio na problemy z pracą i pilnie czegoś szukała. Miała nawet jakiś pomysł na biznes, ale tego Jolka nie chciała mi zdradzić, jeśli nie dowie się, o co właściwie chodzi. (…)

Powiedziałem tonem stanowczym, acz wyrozumiałym, że rozumiem jej ból, ale jeszcze przez chwilę musi się trzymać, bo potrzebuję jej wiedzy, by złapać sprawcę. Pomogło i Jolka rozwinęła wcześniejszą wypowiedź, mówiąc, że Justyna zawierała ostatnio mnóstwo szemranych kontaktów, bo chciała wejść z jakimiś specjalnymi kosmetykami do agencji towarzyskich. Zdaniem Jolki to był tylko jeden z powodów zawierania tych wszystkich nowych znajomości. Drugi był taki, że Justyna po prostu chciała zostać panienką, tyle że na możliwie najlepszych zasadach. (…) Poza tymi rewelacjami dowiedzieliśmy się jeszcze, że Justyna miała samochód i trzymała go na pobliskim strzeżonym parkingu na Braniborskiej. (…)

Wysłałem więc chłopaków na parking. Auta na nim nie było, ale parkingowy wykluczył w zasadzie możliwość, by Justyna zaparkowała gdzie indziej w pobliżu, bo nie miałoby to sensu. Jednocześnie nie wiedział, kto zabrał auto z parkingu, bo to nie była jego zmiana. Dał jednak namiar na kolegę, a chłopaki natychmiast zabrali się za ściąganie go na bazę.

Ja tymczasem wciąż siedziałem w mieszkaniu, gdzie wydarzyła się rzecz pozornie błaha, ale w tak kuriozalna i skandaliczna, że aż zaniemówiłem.

Na miejscu był już prorok [prokurator], był też medyk sądowy, a w pewnym momencie zjawiła się też pani naczelnik dochodzeniówki. Policjantka z długim stażem na służbie, szefująca procesowcom, człowiek więc myśli, że będzie wiedziała, jak się zachować w takim miejscu jak to. Przeszła się po mieszkaniu, popatrzyła na oznaczone miejsca, przyjrzała się oględzinom ciała. W końcu podeszła do mnie i zapytała, jak nam idzie. Odpowiedziałem, że dobrze i że mamy ten notatnik, który zawiera szereg ciekawych nazwisk i może być bardzo przydatny. Wskazałem na leżącą na szafce książeczkę. Naczelniczka podeszła, przekartkowała. Ja zająłem się swoimi sprawami.

– No to się cieszę, że idzie – powiedziała w końcu. – To ja nie będę przeszkadzać.

To powiedziawszy, ruszyła w stronę drzwi, a mnie coś podkusiło, by podnieść wzrok. I aż mnie zamurowało.

– Grażka, co ty właściwie robisz? – zapytałem zdziwiony, gdy już udało mi się odezwać.

Obejrzała się, niepewna, o czym mówię.

– Z notatnikiem. Co robisz? – Wskazałem na przedmiot, który trzymała w ręce.

– Biorę na komisariat, żeby przejrzeć – odpowiedziała jak gdyby nigdy nic.

Rozejrzałem się nerwowo, gotowy zniżyć głos do szeptu, ale było już za późno. Prorok usłyszał. I pewnie jeszcze tego samego dnia puścił to u siebie dalej jako anegdotę o tępych glinach. Uznałem, że nie ma co się bawić w subtelności.

– Czyś ty, k… zwariowała?! – Podniosłem głos. – Trwają oględziny, a ty nieopisany przedmiot chcesz wynieść?! Bez uwzględnienia w protokole?!

Tyle dobrego, że się zawstydziła i odłożyła, ale i tak na samą myśl, że naczelniczka dochodzeniówki prawie odwaliła taki numer, aż mi się robi zimno. Bo ile razy coś takiego już miało miejsce i nikt tego w porę nie powstrzymał?

Procedowanie sprawy trwało dalej. Lekarz sądowy jako przyczynę zgonu wstępnie uznał uduszenie, dodał też, że kobieta nie została zgwałcona. Wszystkich natomiast interesowało szczególnie narzędzie zbrodni, czyli kabel. Zawiązany był w kilka zastanawiających, bo profesjonalnych, marynarskich splotów i węzłów. To mogło coś znaczyć, ale jeszcze nie przychodziło nam do głowy co.

Na razie atakowaliśmy więc to, co pewne. Z jednej strony poszukiwanie wozu na mieście, z drugiej weryfikowanie billingu z notesem. I tu niespodzianka, szczególnie dla Zwierzaka, który mnóstwo służbowego i prywatnego czasu poświęcił, by dorwać takiego Jurka, co wystawiał pedofilom małych chłopców, jak dotąd bezskutecznie. A teraz, wszystko na to wskazywało, pojawiła się szansa, że właśnie ten typ będzie w stanie nam pomóc, bo najwyraźniej albo dobrze się znał z ofiarą, albo był z jakiegoś powodu w jej szczególnym kręgu zainteresowań.

Tylko jak go tu dorwać? Facet ostatnimi czasy trochę się przyczaił i choć nadal prowadził swój biznes, na mieście było go mało. Tu jednak, aż zaskakujące, bo sprawa na razie za bardzo nie rokowała, przyszła nam z pomocą jedynka z wojewódzkiej. Wspólnie wymyśliliśmy prowokację i dogadaliśmy się z jednym z hoteli na Grabiszyńskiej, żeby nam wynajął pod nią pokój.

Pomysł był dość prosty. Kierownik wojewódzkiej jedynki, Edward, człowiek po czterdziestce, tęgi i spokojnej natury, nie miał specjalnie otrzaskanej medialnie gęby, za to w garniturze wyglądał na biznesmena. Wymyśliliśmy mu delegację ze Śląska, poinstruowaliśmy o tym obsługę hotelu, na wypadek gdyby ktoś o to pytał, i rozlokowaliśmy załogi przy wszystkich wejściach. Ja z Edkiem udaliśmy się do pokoju 33. Edek zadzwonił.

– Dzień dobry – powiedział, gdy ktoś odebrał. – Jestem z delegacją we Wrocławiu i chciałbym…

Rozmówca nie dał mu dokończyć.

– Chłopaka pan chce, tak? Się zrobi. Jaki wiek?

Edek spojrzał na mnie trochę zmieszany. (…)

– No nie wiem, młody – powiedział w końcu.

– 15 lat. Może być?

(…) Trzeba było Jurkowi przyznać, był punktualny. Dostaliśmy wiadomość, że idzie, prowadząc chłopaczka. Niedługo później rozległo się pukanie do drzwi. Edward polecił, żeby weszli, wsunął się najpierw dzieciak, potem Jurek. Ja byłem ukryty za drzwiami i ledwo te się zamknęły, skoczyłem na Jurka, krzycząc:

– Nie ruszaj się. Policja!

Mało na zawał nie zszedł. Pobladł, zaczął drżeć, aż się bałem, że naprawdę dostał jakiegoś ataku. Edward w tym czasie zajął się młodym, uspokajając go, ale i nie dając po prostu zwiać. Ja skułem Jurka, obszukałem i zabrałem do bazy.

Już na miejscu atak paniki musiał mu przejść, bo zaczął cwaniaczyć. (…) Pytał, czego od niego chcemy, i wmawiał nam, że jest przykładnym obywatelem z poważnymi znajomościami.

Z tym ostatnim akurat nie kłamał, bo jeśli za znajomych uznać klientów, to obstawiony był od wrocławskiej palestry, przez wszystkie urzędy, po kurię. Zwierzak, który siedział w jego sprawie, mówił o takich ludziach, że czasem człowiek łapał się za łeb. (…)

Zaproponowałem facetowi układ: on mówi nam, o kogo z jego stajni dopytywała Justyna – o to bowiem, zakładaliśmy, chodziło – a my wypuszczamy go dzisiaj i Zwierzak nadal bawi się z nim w kotka i myszkę. W przeciwnym razie załatwiamy mu sprawę o wszystkich jego wybrykach plus bonus w postaci sprzedania w zakładzie karnym, za co siedzi. A nie sądzę, by w pierdlu pedofilski stręczyciel stał w hierarchii wyżej niż pedofil. Mogło natomiast być odwrotnie.

Jurek zastanawiał się tylko chwilę, a potem zaczął mówić, że jakieś trzy miesiące temu miał taką sprawę, dziewczyna szukała chłopaka bi. Miał takiego, ale już nie u siebie, bo ten miał 19 lat, więc był za stary do jego stajni. Mimo to postanowił ich ze sobą zderzyć, zadzwonił do chłopaka i powiedział, że ma dla niego klientkę, dziewczynę, a tamten się zgodził.

– Ma na imię Mateusz – powiedział i podał numer telefonu do chłopaka, a po naciskach również nazwisko i dokładny adres na Nowym Dworze. Wysłaliśmy tam ekipę, sprawdzając jednocześnie wraz z wojewódzkimi, co na owego Mateusza mamy. (…)

Dobę trwało, zanim zawinęliśmy chłopaka. (…) Wciąż się rzucał, gdy do nas dotarł, więc ustawiłem mu na środku pokoju krzesełko, usiadłem naprzeciw niego i spokojnym głosem zacząłem z nim rozmawiać, nie odrywając wzroku od jego oczu i zmuszając go, by on również wpatrywał się w moje. Byłem przygotowany na długą walkę.

Mateusz oczywiście nie wiedział nic o żadnej Justynie. Nie miał pojęcia, czemu go trzymamy. I ciągle uciekał wzrokiem na boki, a ja raz po raz upominałem go, że ma patrzeć na mnie i tylko na mnie. A gdy to robił, wracałem do pytań o dziewczynę, o samochód, o telefon od Jurka.

Czułem, że mięknie. Zaczął wydzielać smród strachu, a na tę woń, my, doświadczone psy, jesteśmy wyczuleni. Łbem kręcił już tak, że bałem się, że mu się coś poluzowało. Nadal jednak spokojnie, ale stanowczo nakazywałem raz po raz: patrz na mnie. A on wtedy patrzył.

I w pewnej chwili dostrzegłem, że to już, że to ten moment. Podbródek drgnął, może dostrzegłem też tik w oku albo lekko rozchylone usta. A może woń strachu była już tak intensywna, że wiedziałem, że to już. W każdym razie po raz pierwszy od niemal godziny odwróciłem wzrok i popatrzyłem po zgromadzonych wokół mnie chłopakach. Potem wstałem i poszedłem po coś do picia.

A oni skoczyli. Jeden przez drugiego zaczęli ujadać, kurwować, grozić, ale wciąż nikt go jeszcze nie dotykał. (…) Wreszcie Yogi z wojewódzkiej położył mu ręce na ramionach i szarpnął. I ledwie go dotknął, chłopak wrzasnął i odchylił się tak gwałtownie, że mało nie spadł ze stołka.

– Będę mówił. Będę mówił – zawołał błagalnym tonem. – Powiem wszystko, ale temu panu. To z nim chcę rozmawiać.

Brodą wskazał na mnie, kiedy spokojnie stałem z kubkiem przy drzwiach. (…)

– Dobra, możemy porozmawiać – powiedziałem. – Ale interesuje mnie tylko prawda, i to podana zwięźle. Jedno moje przypuszczenie, że kłamiesz, i wychodzę. A wtedy zajmie się tobą kto inny i pewnie zabierze cię od razu do prokuratora. I wtedy już tylko pucha i żadnych układów. (…)

Rzeczywiście poznali się z Justyną przez Jurka. Poszedł do niej gotowy na seksakcję, ale ona chciała jedynie pogadać. Więc gadali. (…) Chciała pozostać w branży, ale nie jako dziwka, a jako dostawca jakichś suplementów. Zapytała, czy jej pomoże, on powiedział, że może, wymienili się kontaktami, a ona zapłaciła stawkę jak za numerek. Tyle.

Trzy miesiące później skontaktowała się znowu, tym razem bez pośrednika. Zapytał, po co, ale była tajemnicza. Gdy się zjawił, otworzyła mu w samym zwiewnym szlafroczku, od progu informując, że ma wielką ochotę na seks. Nic z tego nie wyszło (…) Wtedy ona zaczęła się śmiać. (…) Doskoczył do niej i zaczął ją dusić. Najpierw rękami, a gdy brakło mu siły, chwycił leżące nieopodal żelazko, sprawnie zawiązał węzeł na kablu i zarzucił dziewczynie pętlę. Potem już tylko zaciskał.

Gdy była martwa, zawinął jej z domu kasę, trochę rzeczy i dokumenty od wozu, którym potem jeździł przez większość nocy. (…) Jak twierdził, nie przypuszczał, że sprawa kiedykolwiek do niego wróci, bo nie było świadków, że u niej był, a przecież nikt się nie dokopie do Jurka i nie połączy faktu z akcją sprzed trzech miesięcy. Czuł się bezpiecznie. (…)

To nie był dla nas jeszcze koniec działań. Musieliśmy połowić trochę w fosie, w miejscu, gdzie Mateusz wyrzucił rzeczy Justyny, potem uczestniczyliśmy w wizji lokalnej nadzorowanej przez prokuratora. Mateusz pokazał wtedy wszystko, cały przebieg zajścia krok po kroku i wydawał się jakiś luźny, spokojny. Jakby zrzucił z siebie ciężar.

Jedna tylko rzecz, pamiętam, wywołała w nim prawdziwe emocje i grymas odrazy: gdy odpowiadał na pytanie o powód sięgnięcia po kabel. Wcześniej mówił o braku siły, teraz doszło coś jeszcze.

– Gdy tak zaciskałem ręce na jej szyi – powiedział – poczułem nagle narastające obrzydzenie, że jej w ogóle dotykam, że czuję jej skórę. To dlatego złapałem za kabel. By nie dotykać jej skóry.

Fragmenty książki Jakuba Ćwieka i Adama Bigaja Bezpański, Marginesy, Warszawa 2018

Fot. Marcin Brzeniecki/REPORTER

Wydanie: 07/2019, 2019

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy