Tu na pograniczu wy bez nas, my bez was nie możemy żyć – wzdychają ludzie na dworcu w Terespolu. – Wiz nam nie trza! Właściwie Wschód zaczyna się już przy wyjeździe z Warszawy na Terespol. Im dalej, tym większymi bukwami zachęcają przydrożne tablice: „citrusy”, „dietskije akcesory”, „mebel”, „otieplennyje matieriały”, „skupka cwietnych metałow”. Każdy przy trasie wystawia na handel, co ma. Pani Regina Pietraszuk z terespolskiej wsi Liebiedziew na płocie ułożyła rząd cebuli i główkę dorodnej kapusty. – Jak osada długa na 3 km, wszystkie wystawiają – pokazuje zagrody wzdłuż asfaltowej drogi. – I marchew, i ziemniaki, i co się na polu urodzi. A czy wizy im i nam poprawią? – pani Regina wątpi. Przed 1 października, zanim weszły, auta na białoruskich rejestracjach brały tej cebuli 30 worków dziennie. Dziś sprzedaje góra pięć. Bagażniki wzdłuż półkilometrowego sznura samochodów na przejściu w Terespolu wskazują, że oprócz worków z warzywami dobrze idą wózki dziecięce, pralki, wata ociepleniowa i karnisze, wystające rzędem z co drugiego auta. – Niech Bruksela się nie rządzi na polskiej granicy! Kto miał w tym interes? Prawdy nikto nie skażet. Prawitielstwo i wsio. Gdyby Unia granicę z Zachodem wyznaczyła na Wiśle, byłoby łatwiej i nam, i wam – takie pogwarki codziennie słyszy na przejściu Terespol-Brześć Henryk Stec, właściciel tutejszego baru i kantoru. I jemu się urwało. Teraz wymienia 10% tego, co było, bo detaliczni, czyli tzw. mrówki, którzy wozili stąd mydło i powidło, praktycznie znikli. – Kto na wizach skorzystał najbardziej? – zastanawia się Stec. – Dziś mrówka to dochodowa profesja. Bierze 10 dol. za roztarmoszkę (wywóz limitowanej ilości towaru, który właściciel odbiera po tamtej stronie). Mało ich jeździ, odkąd wizy weszły, to się cenią. A i kiełbasę na pograniczu strach kupować – dodaje. – Wiadomo, każdy był nastawiony na duży obrót. Jak nie przewidział, musi opchnąć stary towar. Tak daleko, tak blisko Dziś sześciopiętrowy hotel Bielorus w przygranicznym Brześciu gości trzech Polaków. – Rańsze było mnoga – wzdycha Irina, etażnaja. Irinie wydaje się, że ludzie z Polski są jak z filmów: – Obfite we wszystko. Po licu uznajesz. Gładzieńkie, czyścieńkie – pokazuje rząd złotych zębów. Choć Irina nie wybiera się do Polski (50 euro na półroczną wizę to przy zarobkach etażnej rozpusta), nie narzeka. Państwową posadę ma. Radzi jechać na kołchozowy bazar i zobaczyć, jak wizy „weszły” ludziom do kieszeni. Tuż przy dworcu kolejowym, mekkce tych, którzy co dzień z torbami czekali na połączenie do Terespola, mimo ulewy ludzie rozstawiają się z towarem. Tu za Polską wzdycha się najbardziej, bo dla mieszkających po obu stronach Bugu bazar to chleb. Pieniądz szedł z ręki do ręki, każdy znał na pamięć, gdzie, kiedy i w jakiej wiosce się rozstawić z kramem. Tu marzną ci, którzy nie chcą żyć na garnuszku państwa, gdzie zasiłek dla bezrobotnych wynosi (w przeliczeniu) 32 zł. Chcą żyć lepiej. Żenia od rana polewa spod marynarki, przestępując z nogi na nogę. Bez samogonu nie wystoisz. „Żeby nie było gorzej” – jeszcze niedawno takie wznoszono toasty. Teraz mówi się: „Żeby wizy szlag trafił”. Żenia zakąsza słoniną: – Mnie wizu uże do nieba. Bo zaczem mnie jechat? Ale młode z bierieskiej obłasti ujezżali k wam podrabotat. U nas niet prywatnych chozjajew. We krwi płynie tu dziś samogon na chandrę. – Teraz i wy nas zostawili – wzdychają. – Oddajecie w pazury matieńki Rosji. Nam ona niepotrzebna. Nam potrzebna wasza granica. – Skończyła się pogoda dla biznesu. Najpierw nasz batka Łukaszenko położył łapę i porobił limity, a teraz wasz Kwaśniewski wizy. Ekonomicznaja czypucha (burdel). – Cebula, cytrusy, wsio tut z Polszy – Ałła Białowieża z pobliskiej Kamianki chowa do kieszeni kilka zajcy (tak miejscowi nazywają białoruskie ruble). Od wiz już cebula skoczyła u Ałły (w przeliczeniu) z 1,6 na 1,8 zł. Ludziom musi się pozwracać. – Nam tiepier chuże – Ałła jeszcze jakoś żyje, bo szczęśliwie nie płaci podatków. Płacą ci z cytrusami. Wiadomo, że tu nie rosną. Na ziemniaki czy jabłka opłat nie ma, bo jak
Tagi:
Edyta Gietka









