Bieg po koloratki

Bieg po koloratki

W 2003 roku do seminariów w Polsce zgłosiło się 1438 kandydatów. Tylu powołań nie było nigdzie na świecie

Sutanna i habit nie dają już automatycznie punktów preferencyjnych, jak to było w Polsce jeszcze 10 lat temu. – Duchowny ma u nas wciąż wyższe notowania niż w USA czy we Francji. Ale jeśli ktoś dzisiaj w naszym kraju „idzie na księdza”, licząc na wysoki status społeczny, bardzo się zdziwi – mówi młody jezuita Artur Demkowicz, który studiuje w warszawskim Bobolanum, a jakiś czas uczył się w Dallas.
„Stary, czy cię pogięło?!”, tak byli koledzy Marcina Durasiewicza, z którymi pracował w warsztacie samochodowym w Radomiu, zareagowali na wieść, że wstąpił do seminarium.
Nie wszyscy przyjęli to w ten sposób. Któryś z dawnych kumpli skomentował: „Jak chcesz, stary, ustawić się i mieć kasę, to dobrze wybrałeś!”.
Młodzież gremialnie wstępuje do seminariów. Jedną z przyczyn może być obserwowany w Europie nawrót duchowości. Wobec zalewu konsumpcyjnego materializmu ludzie poszukują duchowego spełnienia. Mają do czynienia z mnogością propozycji, łącznie z New Age.
Połowa z tych, którzy rozpoczynają naukę w seminariach, odchodzi. Czasami nie tylko z uczelni, ale i z Kościoła.

Ksiądz na tle społeczeństwa

Takiej liczby powołań do kapłaństwa nie odnotowano w żadnym kraju katolickim świata. Według danych Konferencji Rektoratów Wyższych Seminariów Duchownych, w 2002 r. na pierwszy rok we wszystkich seminariach w Polsce zgłosiło się 1367 kandydatów. Na wszystkich rocznikach seminariów diecezjalnych i zakonnych kształciło się 6810 kleryków. W roku 2003 nowych powołań było 1438 (w rekordowych latach 1984-1988 przeciętnie 1150 rocznie), w tym 379 do seminariów zakonnych.
Skąd się biorą powołania, skoro badania socjologiczne wykazują, że chociaż młodzież nie walczy z religią, to w życiu jej specjalnie nie potrzebuje, a wiara tak często nie wydaje się jej konieczna do kształtowania własnej codzienności ? – zastanawia się w swej książce „Kandydaci do kapłaństwa trzeciego tysiąclecia” ks. prof. Krzysztof Pawlina, rektor Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie.
Nowe pokolenie Polaków wychowuje się w czasach pogoni za karierą. – Czy patrzą na księdza jako na przykład osobistego sukcesu, prestiżu i pozycji? – pytam ks. prof. Janusza Mariańskiego, kierownika Katedry Socjologii Moralności KUL. – Postrzeganie kapłaństwa jako kariery życiowej może niekiedy wynikać z opinii publicznej, według której duchowieństwu powodzi się dobrze, lepiej niż przed 1989 r. – wyjaśnia ksiądz profesor. Na tle ubożejącego społeczeństwa status księdza jest dość wysoki. Ale ludzie często nie widzą tego, że jednym księżom powodzi się lepiej, a drugim niespecjalnie.
– Obawiam się – mówi dominikanin, znany publicysta i wydawca – że kult sukcesu przenika również do Kościoła. Że gdy zostaje się po seminarium wikarym w parafii i bardziej poznaje się świat kapłański, to element rywalizacji, pogoni za sukcesem – niektórzy obskakują po trzy etaty – zaczyna występować zbyt często w porównaniu z poczuciem służby.
– Nie przesadzajmy z tą karierą – usłyszałem od młodych jezuitów, studentów Bobolanum, sekcji Papieskiego Wydziału Teologicznego. – Jako ksiądz ustawisz się szybko tylko do pewnego poziomu: wikarego, kiedyś proboszcza. Ale nie wyżej. W Polsce jest 30 tys. księży i tylko czterech biskupów przypada na każdy tysiąc.
O. Maciej Zięba, prowincjał polskich dominikanów: – Czasy kiedy w Polsce postrzegano księdza jako wzorzec osobistego powodzenia, już mijają. 49-letni fizyk i teolog wykształcony w Polsce, w Niemczech i w USA mówi: – My, duchowni, mamy jeszcze czasami u ludzi punkty preferencyjne, ale też niekiedy ujemne. Wykładam etykę życia gospodarczego w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu i muszę tam grać na wolnym rynku. Przychodzę na wykład w koloratce i część osób przyjmuje to pozytywnie. Ale część myśli sobie: „Co ten klecha tutaj robi?”. Więc muszę być taki sam albo lepszy niż moi świeccy koledzy. Studenci mogą przecież zapisać się na wykład do kogoś innego.

Na misje bez pośpiechu

O. Zięba nie sądzi, aby doraźne względy społeczne, m.in. bezrobocie, wpływały znacząco na wzrost powołań. – Chociaż prawdą jest – przyznaje – że seminarium zapewnia jakiś poziom życia, alumni nie muszą się troszczyć o byt. Potrzebny jest lekarz, jest lekarz. Kurs językowy – proszę bardzo. Wakacje? Są wakacje. Potrzebujesz na buty, masz na buty. W okresie studiów przyszli księża mają poczucie stabilności, która jest wielkim luksusem w porównaniu z tym, co ich czeka na zewnątrz – mówi ojciec prowincjał.
Jan Paweł II zastanawia się, dlaczego Polska, w której jest nadmiar księży, znajduje się zaledwie na 11. miejscu w świecie pod względem liczby misjonarzy (2 tys.). Daleko po Hiszpanii, ale także po takich krajach jak Belgia czy Holandia, gdzie odczuwa się brak nowych powołań. – Liczba powołań – mówi Irlandczyk, o. David Sullivan ze zgromadzenia ojców białych, rektor Wyższego Seminarium Duchownego Misjonarzy Afryki w Lublinie – nie przekłada się w Polsce na pragnienie wyjścia dalej, poza własny niewielki światek. Na południu Polski, gdzie powołań jest najwięcej, a także w Warszawie są parafie zakonne, w których pracuje nawet po 15 księży. Tymczasem w wielu krajach Ameryki Łacińskiej i Afryki z braku księży na jednego duszpasterza przypada kilkanaście parafii, rdzewieją nieodmykane miesiącami kłódki na drzwiach kościołów. – Czy to nie duch wygodnictwa lub jakieś zaniedbanie w sposobie formowania przyszłych księży? – zastanawia się o. Sullivan.
Według danych watykańskiej Kongregacji ds. Kleru z października ub. roku, na świecie było 405.178 księży. Na każdych 13 przypadał jeden z Polski.
Przy takim „zaksiężeniu” Polski, jak nazywa żartobliwie ten fenomen rektor warszawskiego Bobolanum, o. Ołdakowski, nie jest żadnym problemem to, że do święceń kapłańskich dochodzi tylko połowa z wstępujących do seminariów.

Już nie ze wsi

Ks. Marian Kowalczyk, który odbywa już trzecią kadencje jako rektor Wyższego Seminarium OO. Palotynów w Ołtarzewie pod Warszawą mówi, że nastąpiła radykalna zmiana, jeśli chodzi o pochodzenie socjalne kandydatów. Od kilku lat wśród wstępujących do seminariów dominuje młodzież z rodzin średnio zamożnych, a nawet względnie dobrze usytuowanych i rodzin inteligenckich. Potwierdzają to badania cytowanego już ks. prof. Pawliny. Ta kategoria stanowi ok. 60% kandydatów.
– Dziś nawet do seminariów usytuowanych w typowo wiejskich diecezjach napływa mało kandydatów ze wsi – mówi ks. rektor Kowalczyk, który pochodzi z rodziny robotniczo-chłopskiej, podobnie jak wielka część duchowieństwa w Polsce. – Teraz ludzie na wsi nie mają pieniędzy na posyłanie dzieci do liceów. Dawniej były stypendia, kształcenie szło bez problemów. Rośnie pokolenie chłopskich synów bez matur! Dzieci z biedniejących gospodarstw często schodzą na margines – dodaje z troską.
Tymczasem poziom studiów w seminariach jest coraz wyższy, ponieważ seminarzyści razem ze święceniami kapłańskimi kończą obowiązkowo studia uniwersyteckie z dyplomem magistra.
Ks. Kowalczyk widzi też inny znak czasu – pozytywną zmianę. – Młodzi, którzy teraz do nas przychodzą są bardziej autentyczni w swych odczuciach i reakcjach niż ci napływający do seminariów jeszcze w połowie lat 90. Wtedy ciążyły dawne nawyki. Mówiło się to, czego oczekiwali przełożeni. Nowi alumni to już nie potulni, jednakowo ostrzyżeni klerycy z dawnych lat, lecz młodzież, która już w liceum nauczyła się kontestować autorytet nauczycieli i metody nauczania – mówi rektor.
Rozmawiamy w małej salce konferencyjnej głównego gmachu seminaryjnego wzniesionego jeszcze przed wojną w stylu nawiązującym nieco do renesansu, w starym parku, za którym jest boisko do piłki nożnej. Moi rozmówcy są w seminarium od września.
Gdy Marcin Durasiewicz postanowił zostać księdzem, był już od trzech lat mechanikiem samochodowym. Wojtek Sadłoń, syn lekarza z Kościeliska, wytyczył cel sobie w szkole podstawowej – zostać informatykiem. Jego plany wywróciła przyjaźń z kilkoma palotynami z Zakopanego. Był pod wielkim wrażeniem ich życzliwej postawy wobec ludzi, także niewierzących. Zanim P. wdział czarną sutannę seminaryjną, nosił się na czarno jak metalowiec, miał długie włosy i najbardziej ruszała go ostra muzyka.
Rodzenie się powołania kapłańskiego jest zjawiskiem złożonym. W przypadku Marcina było to może najprostsze: na jego drodze pojawił się ksiądz palotyn, który widząc jego skłonności społecznikowskie, wciągnął go pracy przy rozprowadzaniu kalendarza kościelnego. – Co tydzień byłem w innej parafii, poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi – wspomina Marcin.
– Pochodzę z wielodzietnej rodziny, mam czworo rodzeństwa. W domu nie było kultu kariery, ale rodzice dbali o naszą naukę – opowiada Wojtek. Do seminarium zaprowadziły go rozmyślania nad życiem, jak mógłby najlepiej służyć ludziom.
Czy zdarzyło się im coś takiego, co można by odczytać jako jakiś wyraźny znak? Marcin mówi, że gdy miał osiem lat, przyśnił mu się Jezus na katedrze w Radomiu. Kiwał na niego ręką. – Ale przypomniałem sobie o tym dopiero w nowicjacie, gdy zastanawiałem się, dlaczego się tu znalazłem – dodaje.
P. przez wiele lat był ministrantem. Pamięta od małego, że w domu codziennie odmawiali wspólnie różaniec. W szkole miał okres buntu, poczucie, że chodzi na mszę z przymusu. Pojechał na obóz ministrancki. – Tam – opowiada – w czasie rekolekcji bardzo mocno doświadczyłem obecności Boga. Nie takiego, który jest gdzieś w chmurach, lecz tutaj, wśród nas. Było to tak radykalne doświadczenie, że wstąpiłem do ruchu oazowego. Dojrzewanie do decyzji trwało jeszcze przez całe liceum. Chciałbym uczestniczyć w odnowie Kościoła. Kościół jej potrzebuje – tłumaczy z przekonaniem jeden z motywów swego powołania.

Reakcja na wyścig szczurów?

Motywacje zmieniają się wraz z otaczającym nas światem. O. Krzysztof Ołdakowski mówi, że byłby z siebie bardzo niezadowolony, gdyby dziś kierował się tymi samymi motywami co 23 lata temu, gdy wstępował do zakonu.
Pod koniec lat. 70. wielkim bodźcem było to, że papieżem został Polak.
Wpływ realiów okresu transformacji w Polsce na liczbę powołań? – To prawda, że wielu ludzi nie czuje się dobrze w atmosferze wyścigu szczurów, w której o radości życia decydują skuteczność i pokonanie innych. Niektórzy uciekają przed taką sytuacją w alkohol, w narkotyki. Inni zamykają się jakichś sektach – odpowiada o. Ołdakowski.
Są też ludzie, którzy poszukują jakiejś innej struktury zewnętrznej, w której odpowiedzialność za własną przyszłość przerzuca się na innych. Mogą wybierać drogę kapłaństwa. Ks. Ołdakowski uważa, że i takimi motywacjami Bóg może się posłużyć, aby przyciągnąć człowieka.
Ale Są i tacy, którzy traktują duszpasterstwo jako rodzaj zawodu.
– Jeśli kapłaństwo ma mieć jakiś sens, nie da się wytrwać w stanie kapłańskim lub w zakonie, kierując się wyłącznie ludzkim ideałem – formułuje istotę problemu rektor Bobolanum. – Sprowadzenie wiary do światopoglądu byłoby stanem duchowej sklerozy. Jeżeli nie ma w człowieku wewnętrznego ognia miłości do Boga ani do ludzi, niewielki z niego pożytek, nawet jeśli będzie wspaniale wykształconym księdzem.
U jezuitów, którzy tradycyjnie są jednym ze zgromadzeń stanowiących intelektualną elitę Kościoła, proces formowania księdza od wstąpienia do zakonu po uzyskanie święceń i magisterium trwa o pięć, sześć lat dłużej niż w seminarium diecezjalnym – 11 lat.
– W 80% to jest wola Boga, ale 20% stanowi własna decyzja – odpowiedział Artur Demkowicz z Bieszczad, b. student AGH, zapytany o motywację zasilenia szeregów duchowieństwa. Czasami te 20% bardzo dużo kosztuje. Dlatego granica wstępowania do zakonów przesuwa się w ostatnich latach coraz bardziej w pobliże trzydziestki, ludzie podejmują decyzję po różnych życiowych doświadczeniach.
Dominik Ciołek pochodzi, jak to określa, z rodziny niedzielnych katolików. Studiował na świeckim UMCS w Lublinie politologię, którą ukończył po wstąpieniu do jezuitów. Umożliwili mu również studia u jezuitów w USA, w Dallas. Uważa, że przed 1989 r. wszystko było prostsze: – Kościół to opozycja, po drugiej stronie komuna. Ale to był slogan. Potem wszystko szczęśliwie się pokomplikowało. Teraz odpada socjologiczna proteza naszej wiary i można odnieść się do tego, co jest korzeniem zła, a on tkwi w samym człowieku.

Giełda

Wśród kleryków funkcjonuje termin „giełda”. Każdy się zastanawia, co otrzyma na giełdzie po ukończeniu nauki. Wszyscy chcieliby trafić na bogatą parafię, gdzie można żyć na pewnym poziomie, i na fajnego proboszcza. Ale parafie są jak społeczeństwo – zamożniejsze lub uboższe. W pierwszych latach posługiwania każdemu, zanim okrzepnie, grozi frustracja.
Dlatego rektorzy, prefekci i wychowawcy, zwłaszcza w seminariach zakonnych, starają się w toku studiów wręcz namawiać tych o najsłabszych motywacjach do odejścia lub przynajmniej przerwania na rok studiów dla przemyślenia.
Delikatną rolę odgrywają pod tym względem opiekunowie duchowni, którzy są jednocześnie spowiednikami seminarzystów. Cieszą się ich pełnym zaufaniem, ponieważ przestrzegana jest niezłomna zasada, że taki opiekun nawet mrugnięciem oka nie zdradza nigdy profesorom ani wychowawcom opinii na temat żadnego z podopiecznych. Rektor jednego z seminariów diecezjalnych wyznał, że najbardziej obawiają się młodych nieprzewidywalnych dewotów z objawami religijnego nawiedzenia.

Dlaczego odchodzą?

Rozmawiałem z ludźmi mającymi w CV dłuższy lub krótszy pobyt w seminarium duchownym. Jest ich również wielu wśród postaci znanych z telewizji – ludzi kultury, polityki, nawet biznesu. Raczej nie lubią dzielić się refleksjami na ten temat. To zbyt osobiste. Mamy kilku dyplomatów, którzy otarli się o święcenia. Jerzy Turowski, b. spiker Radia Watykańskiego, po uzyskaniu dyspensy i zwolnienia z zakonu jezuitów ożenił się z piękną Hiszpanką poznaną podczas studiów w Paryżu i ambasadoruje na Kubie. Kandydat na księdza jezuitę był potem polskim radcą w ambasadzie przy Watykanie. Antoni Styrczula, b. rzecznik prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a obecnie rzecznik jednej z amerykańskich grup kapitałowych w Polsce, uczył się jakiś czas w seminarium zakonnym. Józef Oleksy ma za sobą dwa lata seminarium w Tarnowie.
Redaktor RT, mój kolega po fachu, dziennikarz jednego z najbardziej prestiżowych mediów katolickich, odszedł w połowie lat 90. z seminarium diecezjalnego na czwartym roku. – Moja decyzja o zmianie planów życiowych była podyktowana niemożnością poddania się dyscyplinie sensu stricto, którą narzucał regulamin seminaryjny oraz wolą przełożonych, z którymi często się nie zgadzałem – mówi RT. Uważa koncepcję formowania księży, jaka obowiązywała w większości seminariów diecezjalnych „u progu XXI w.”, za przestarzałą również z tego względu, że nie przygotowywała do prawdziwego życia.
Znacznie lepiej było pod tym względem w seminariach prowadzonych przez zgromadzenia zakonne.
– Bywa często tak – mówi RT – że biedny kleryk po sześciu latach trzymania w zamknięciu, po latach, w których przełożeni starali się chronić go przed kontaktem z kobietami, raptem zostaje po święceniach wypuszczony w świat i ma nagle poczucie, że znalazł się na wolności, że mu wszystko wolno. Czy nie lepiej, żeby nieprzygotowani duchowo do niesienia na barkach ciężaru kapłaństwa odchodzili jeszcze jako klerycy, bez wszelkich konsekwencji prawno-kanonicznych zrzucenia sutanny, które mogą zaciążyć na ich życiu i są kłopotliwe dla Kościoła? W skrajnych przypadkach – kończy swą refleksję RT – młodzi mężczyźni opuszczający seminaria są tak rozczarowani tym, co zobaczyli, że potem w ogóle nie chcą mieć do czynienia z ludźmi noszącymi sutannę.
Maciej Jeziorek, fotoreporter tygodnika „Solidarność”, jest człowiekiem wierzącym. Pozostał w kręgu Kościoła po tym, jak przed 10 laty, na IV roku Metropolitalnego Wyższego Seminarium Duchownego w Warszawie podjął decyzję, że kapłaństwo to nie jego droga. Przyczyną nie była żadna Ewa. – To nawet nie było rozczarowanie – mówi Maciej, który się ożenił dopiero niedawno. Nie szedłem do seminarium w przekonaniu, że ludzie tam to anioły, bo jak w każdej instytucji są tam ludzie i ludziska. Przekonanie, że nie nadaję się na księdza, dojrzewało we mnie powoli, mimo iż miałem bardzo dobre wyniki w nauce, byłem aktywny w swej grupie jako prowadzący chór i zajęcia sportowe. Ale doszedłem do wniosku, że nie jestem w stanie uczciwie przyjąć na swoje barki wszystkich reguł obowiązujących w strukturze kościelnej.
Odejście Macieja nie było traumatyczne, nadal utrzymuje przyjacielskie kontakty z dawnymi kolegami, którzy są dziś księżmi. – W atmosferze, która dawniej panowała, byłoby to nie do pomyślenia – dodaje mój rozmówca.

Na granicy zmęczenia

– Dziś wystąpienia z seminariów nie są żadnym dramatem ani infamią dla rodziny – mówi o. Ołdakowski. – To się zmieniło. Kościół nie jest już instytucja zamkniętą, żyje na oczach świata. Seminarzyści zakonni przechodzą próbę praktycznego działania w czasie studiów – mają praktyki w parafiach, kontakty z domami dziecka, z więzieniem, szpitalem. Część stwierdza po kilku latach, że spełnieniem ich życiowego powołania będzie życie w małżeństwie. Zazwyczaj po wakacjach jest dużo wystąpień z seminarium. Są różne pielgrzymki i inne wyprawy. Poznaje się piękne, pobożne studentki, które mogą być bardzo dobrymi żonami i matkami – opowiada o różnych próbach w trakcie formacji kapłańskiej.
Dla rektora Bobolanum niezwykle ważne jest to, jakiego człowieka udaje się uformować w seminarium. Przyszłym księżom powtarza: – Znajdujemy dziś drogę do serca człowieka przez kulturę osobistą, bez wznoszenia się od razu na duchowe szczyty. To jest coś, co nazwałbym pewną normalnością, ciepłem, zrozumieniem. Księża bardziej przyciągają do Pana Boga tym, jacy są, niż tym, co głoszą.
Maciej Zięba mówi zaś na temat posługi kapłańskiej: – Jeśli ktoś jest niewyspany, to nie znaczy, że jest dobrym księdzem. Ale jeżeli jest dobrze wyspany, to z pewnością nie jest to dobry ksiądz. Bo gdy rzetelnie spełnia się to powołanie, człowiek zawsze jest gdzieś na granicy zmęczenia.

 

Wydanie: 01/2004, 2003, 2004, 52/2003

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy