BIELAWA – seks w małym mieście

BIELAWA – seks w małym mieście

Nawet wyrok sądu nie przekonał bielawian, że skazani mężczyźni molestowali seksualnie Małgorzatę B.

W Bielbawie nikt dziś nie powie o niej Gośka. Od czasu gdy sąd w Dzierżoniowie skazał dziecięciu kolegów z zakładu za to, że przez półtora roku molestowali Małgorzatę B., wykorzystując jej krytyczne położenie (art. 199 k.k.), mówi się o niej „pani Małgorzata”. Z paragrafu za gwałt prokuratura się wycofała. Niby pod przymusem, ale jednak uległa.
Mimo że proces toczył się za zamkniętymi drzwiami, w 35-tysięcznej Bielawie szczegółów można się dowiedzieć już na portierni zakładu Bielbaw, przez którą parę lat temu, gdy przedsiębiorstwo było pościelowym potentatem, tłumy ciągnęły na pierwszą zmianę. Gdy wszedł kapitalizm, weszły i redukcje. Rzekomo było tak: styczeń 2001 r. Bielbaw już w rękach prywatnych. Zwolnienia idą turami. Ale jeszcze w zakładzie cisza z erotyczną sprawą. Nagle, już w 2002 r., konkubent Małgorzaty B. zanosi ówczesnemu prezesowi list w kopercie. W liście Małgorzata oświadcza, że Andrzej P., kierownik składalni, w lutym 2002 r. wezwał ją do biura i kazał się oprzeć o biurko. Groził: „Albo dajesz d… albo lecisz”. W Bielawie pracę się szanuje, więc Małgorzata B. zamykała oczy i… wracała do pracy. Robił to też w pakowalni i pokoju śniadań. Potem zaprosił do udziału jeszcze brygadzistów, krojczych, transportowców. Razem sześciu. Jak Małgorzata B., samotna matka, miała się nie godzić? Gdy przestała, Andrzej P. rzekomo podał ją do zwolnienia.
Portierki nie wiedzą, czy ładna, bo znają „tę osobę” tylko z rewizji, kiedy na twarz się nie patrzy. Lepiej znają z rewizji Andrzeja P. – Jakby był podrywacz, toby człowiek zauważył jakieś żarty. A on pobierał klucz i tylko dzień dobry, do widzenia.
– Z zemsty albo dla pieniędzy – Agnieszka Biała znała „tę panią” z produkcji i uważa, że sprawę zmontował Robert R., konkubent „tej pani”, która jest tylko jego marionetką. Romans z „tą panią” zaczął się, gdy przyszedł na składalnię. I mobbing. Na złość składał tkaninę tak, że kobiety musiały aż na krzesło stawać. Gdy zwolnili Małgorzatę, wszyscy słyszeli, jak mówił: „Popamiętacie”. Już jeden wyrok miał w zawiasach. – Tej pani nie spuszczał z oka – Agnieszka Biała mówi wszystko, co zauważyła. – Ona do WC, on za nią. Ona kąpie się w szatni, on czeka. Logicznie biorąc, to przez rok nie zauważył, że ją gwałcą? Gdzie?! W biurze?! W tych warunkach?! Tam jest ujęcie wody pitnej i finalne miejsce produkcji. Idzie się po wodę, taśmę klejącą, etykiety, ołówki. A najpierw trzeba przejść przez biurko majstrowej. Agnieszka Biała dowiedziała się na mieście, że latem oboje proponowali Ewie K. seks we trójkę. – Na zdrowy rozum już myślę… To kobiece środowisko. Nic się nie ukryje. O, na przykład dziś. Zrobiła sobie fryzurę na gofrownicę i każda zauważyła na zmianie.
Już poszły papiery w sprawie apelacji. Większość mężczyzn nadal pracuje w składalni. Każdy to jedyny żywiciel rodziny, z gromadką dzieci w domu. Co będzie, jak wyrok się uprawomocni i stracą pracę, nawet nie chcą myśleć.

Tajne dowody

Gdy 2 grudnia 2002 r. zadzwonili do zakładu, że jest nieciekawa sprawa, Robert N. (sześć miesięcy bez zawieszenia) stał jak zwykle przy maszynie. Razem z nim zabrano wtedy całą szóstkę, którą Małgorzata B. oskarżyła w pierwszym rzucie, zanim wskazała kolejnych „zwyrodnialców” ze składalni. Skuto w kajdanki jak terrorystów. Dostali trzy miesiące aresztu i zakaz odwiedzin. Jak Roberta N., ojca dzieciom, zapytano w celi, czy grypsuje, załamał się tak, że aż klawisze kazali go pilnować. 23 grudnia prokurator poprosił go, żeby coś na kogoś powiedział, to puszczą od ręki. – Kto by nie pękł? – szuka potwierdzenia. Zwolnili ich po miesiącu. – Wyobraża sobie pani? W grudniu 2000 r. jestem przy porodzie żony, a w styczniu 2001 r. idę gwałcić?
Seria zdjęć ze składalni ma świadczyć o tym, że takie rzeczy są w tym miejscu technicznie niewykonalne. – O tu, obok okna – pokazuje palcem Robert N. – ta pani sprawdzała na przeglądarce, czy tkanina jest dobrej jakości. A tu, trzy metry od niej, stał na układaczce konkubent. Jak maszyna staje, gasną światła. Rok nie widział, że znika? – nie może sądowi podarować, że nie przyszedł na wizję lokalną. Zobaczyłby, że to żadna kanciapa na końcu korytarza, tylko z każdego kąta ludzie patrzą.W hali spocone kobiety w fartuszkach uwijają się przy maszynach z rulonami pościeli. Słynne biuro, w którym kierownik miał spółkować z Małgorzatą B., ma ścianki z luksferów. Widać każdy cień. – Takie ruchy przez szybę rozpoznałoby dziecko – pomstują w hali. 36-letni Andrzej P. dostał najwięcej, dwa lata i 10 miesięcy oraz zakaz sprawowania funkcji kierowniczych przez cztery lata. Milczy. W domu dwójka małych dzieci. Załamany psychicznie.
Anna Bielak, druhna na ślubie „pani Małgorzaty” ze strony jej męża, siedzi na fakturowaniu. Tak, podarła po wyroku wszystkie zdjęcia z „tą panią”, bo trzymać to byłoby obrazą przełożonych. W 2001 r. biurko Anny Bielak stało na wprost drzwi wejściowych do kierownika. Słyszałaby odgłosy. Aż się zagotowała, gdy przeczytała w prasie, jak psycholog się wypowiada, że w sytuacjach, gdzie chodzi o gwałt, zawodzi kobieca solidarność. To szarpnięcie jej godności. Wczoraj jedna na przystanku powiedziała przy Annie Bielak: „Wy, k… składalniane”. Zastanawia się, czy kobiety z hali nie wystosują w tej sprawie listu otwartego. O szefie powie tyle, że nawet nie się godził, by komuś mówić po imieniu. Gdy prosiła: „Mów mi pan Anka”, on: „Pani Aniu, tak nie wolno”. Między przełożonym a podwładną była blokada.
Materacem nikt nie był, ale w składalni nie mogą uwierzyć. – Co, otrzepała się i usiadła normalnie przy maszynie po dziesięciu stosunkach? Sześciu w kolejce, a robota stoi? Nie te czasy! Jest tzw. dniówka godzinowa. Po składalni materiał idzie na szwalnię. Jak nie nakroisz, 180 osób nie ma co robić.
Jedyne dowody w sprawie – parę niemieckich gazetek erotycznych z lat 91/92 znalezionych w męskiej szatni i nieodpieczętowana prezerwatywa, która zawieruszyła się w ubraniu roboczym Andrzeja P. – zostały zwrócone po rozprawie. Janusz Kaczmarek, świadek oskarżenia, który od początku procesu zeznawał na korzyść kolegów, był przy tej rewizji. O prezerwatywie mówi: pech, a o gazetkach, że takie znajdzie się w każdej męskiej szatni. Według Kaczmarka, zdarzenia, które zakład określa mianem afery, są ściśle związane z redukcją zatrudnienia. Małgorzata B. znalazła się na liście z przyczyn obiektywnych, bo zakład stawia na wielozawodowość, a ona obsługiwała tylko przeglądarkę. Drugi wniosek Kaczmarka, oparty na pracy wyobraźni, jest taki, że raz – może, ale nie z taką częstotliwością. No i Kaczmarek sobie nie wyobraża, że przy takim umaszynowieniu stanowisk znikają naraz wszyscy mężczyźni. Nawet jeśli tempo mają ekspresowe, nie sekundy, ale minuty lecą. Trzeci wniosek Kaczmarka to zdumienie, że akurat w składalni skupiło się tylu zboczeńców i wszyscy jak ślepi chcą jednej pani. Przecież gusty są różne. – No i dlaczego akcji nie umieściła w jakiejś garsonierze na mieście? – podsumowuje wnioski. – Od-szko-do-wa-nie. Zaraz zaskarży zakład z tytułu niezapewnienia bezpiecznych warunków. A im więcej osób, czyli szkód, tym większa suma. Od kolegów nie wyciągnie, bo płace są, jakie są. Tymczasem Bielbaw dysponuje kapitałem.

Jutro możecie być wy

Marcin B. (osiem miesięcy za wielokrotne współżycie) wysłał list do samego prezydenta, którego prosi o nadzór nad procesem. Skarży się prezydentowi, że zeznania Małgorzaty B. nie trzymają się kupy, skoro „w ciągu jednej rozprawy potrafi powiedzieć: nigdy nie dotykałam ich okolic intymnych, a chwilę później: dotykałam ich członków”.
Marcin B. trzyma na rękach ośmiomiesięcznego Kubę. – Czy pani myśli, że zdecydowałaby się ze mną na dziecko – spogląda na żonę, która wierzy mężowi od początku. Marcin powie brutalnie: – Więcej by zarobiła na ulicy, a mniej by było do roboty, bo nie trzeba w międzyczasie przeglądać tkaniny.
Nie pracował w Bielbawie już pół roku, gdy na ulicy Robert N. opowiedział mu o oskarżeniu, że niby Robert wielokrotnie, co tydzień, zbiorowo… Uśmiał się i podziękował Bogu, że się zwolnił, bo jeszcze na niego by trafiło. Zresztą i tak trudno było Małgorzacie B. trafić, bo pracowała na dwie, a on na trzy zmiany, więc widzieli się co sześć tygodni. Marcin przestał się śmiać, gdy kilka miesięcy od wszczęcia postępowania konkubent przypomniał sobie o liście, który Małgorzata napisała do niego, zanim sprawa wyszła na jaw. Z listu wynika, że oprócz tego, że Andrzej P. kazał jej wsadzać sobie w te miejsca banana albo łyżeczkę, bo Krzysztof Ś. widział coś takiego w gazetkach, i że doszła jeszcze jedna, Elżbieta G., koleżanka ze składalni, z którą na oczach kierownika miały się nawzajem dotykać, sprawców nie było sześciu, tylko (!) 15. Na ławę oskarżonych poszli niemal wszyscy mężczyźni ze składalni: Jacek i Leszek z transportu, Jaśko, Kuba, Krzysiek, ten po operacji, Artur, co się zwolnił… Na liście wymieniła też „Marcina prywaciarza”. Gdy do zakładu przyszli szukać „prywaciarza”, ktoś przypomniał sobie, że jeden, co kiedyś pracował, prowadził działalność. Nie pomogło, że Marcin w czasie rzekomych aktów seksualnych miał operację urologiczną. Biegła stwierdziła, że już kilka dni później można to robić i zwykle mężczyzna to robi, żeby sobie udowodnić, że wszystko jest z nim w porządku.
Cała dziesiątka jest załamana psychicznie. Wczoraj Marcin poszedł do sklepu, a w radiu znów komunikat, że dziesięciu zboczeńców… Znów wrócił do domu z ciśnieniem. Internetu, gdzie piszą „uciąć jaja”, już nawet nie czyta.
Darek B., szwagier Małgorzaty, też robi w Bielbawie. – Raz brat nakrył ją z facetem. Słaby psychicznie, to zaczął pilnować, odprowadzać do pracy i czekać po zmianie. Tak pilnował, że sam robotę stracił. Wiele więcej Darek B. o szwagierce nie powie. Tyle że brat „zaiwaniał”, a ona, jak były rodzinne uroczystości, siedziała i piłowała paznokcie. W końcu brat wyjechał do Niemiec.
Najstarszy z dziesiątki skazanych to mistrz produkcji, Roman J., 50-latek, o którym mówią w hali, że kulturalny pan, który pracował z własną żoną na jednej zmianie, leczy się u psychologa. Gdy ojciec Romana J. obejrzał „Fakty”, też dostał zawału. Najmłodszy skazany ma 26 lat. Jedenasty, wyłączony z procesu, bo siedzi za granicą. Gdyby nie fakt, że Małgorzata B. wymieniła go w drugim liście, już dawno wróciłby do Polski wziąć ślub z dziewczyną. Czterech jeszcze nie zidentyfikowano. „Chciałem ostrzec wszystkich: jutro wy możecie być oskarżeni”, napisał Marcin w liście otwartym.

Krzyż postawił i zgwałcił?

Tłum idzie na drugą zmianę. Większość mówi, że gwałcić jej nie było trzeba, bo lubiła chłopów. Jeszcze ludzie pamiętają, jak romansowała z małym Arturkiem. Dzieci też nie chowała, taka z niej samotna matka. Jedno było u jej matki, drugie u teściowej. Zabrała niby dopiero wtedy, kiedy policja miała przyjść zrobić wywiad środowiskowy w sprawie alimentów. Elżbieta G., wmontowana w miłość lesbijską, już nawet nie wspomni, jak to musiała powiedzieć mężowi. Gdy Elżbietę G. wezwała prokuratura, aż włosy stanęły jej dęba na głowie. – Córkę już za mąż wydałam i żeby takie coś mi się przytrafiło?
Gdy chłopaków pozamykali, od razu kobiety puściły po Bielbawie list obronny. Zebrały podpisy, ale sąd list odrzucił. Panią Bożenę Stojek ruszyło to potwornie. Już napisała na brudno pismo, które mąż jeszcze dziś ma wrzucić do Internetu, że nie wierzy w sprawiedliwość w tym kraju. – Każda idąca na drugą zmianę elegancka, z podmalowanym okiem. Nie mogą się nadziwić, że tyle ich w zakładzie rozbiera się do fartuszka i żadnej nikt nie gwałcił. I żadnej kierownik na osobność nie wołał. Jak coś miał, to mówił na hali.
– Prezerwatywa? – kobiety pod portiernią machają ręką na znak, że i tak nikt nie da wiary. Czy to było na dzień chłopaka, czy na Andrzeja, żadna nie pamięta, bo jakieś pięć lat już upłynęło od tego prezentu. Kupiły Andrzejowi P. matrioszki, a do ostatniej włożyły prezerwatywę. Dla żartu. Że niby tak stronił od kobiet, jakby się ich bał. Rzucił w kąt i teraz zrobił się dowód.
W dniu ogłoszenia wyroku i Krystyna John, i Eleonora Synowiec pojechały po nocce z transparentami pod sąd. „Spójrz – nam – w – oczy”, skandowały, gdy Małgorzata B. z konkubentem mijali szlochające żony.
Małgorzatę, żonę Krzysztofa Ś, który podstawiał „tej pani” materiał pod maszynę i wpadł rzekomo na pomysł użycia banana, zwolniono z pracy w tym samym czasie co „tę panią”. Małgorzata ufa mężowi bezgranicznie. 20 lat pożycia, to wie najlepiej. Zawsze do kościoła, do spowiedzi, nawet postawił krzyż obok domu. Z pobliskiej wioski Owiesno zawsze na czas rowerem przyjeżdża z pracy, bo nawet na pekaesie człowiek oszczędza. Trzeba było u rodziny się zapożyczyć na proces. Poszło z dojazdami jakieś 5 tys. – Jaki ja, transportowiec, miałem wpływ na to, czy ją zwolnią, czy nie? – Krzysztof Ś. jest załamany. W domu trójka prawie dorosłych dzieci.

A testy mówią, że prawda

– Widziałem, jak niósł wiadro do komórki – sąsiad z klatki obok też żyje tą sprawą. Mieszkanie w ubogim baraku, przypominającym dawne pegeery, otwiera duży mężczyzna z tlenionymi włosami do ramion. Za nim filigranowa kobietka w szarym sweterku. Niespełna 40-letnia Małgorzata B. nie jest przeciętną kobieciną. Można powiedzieć, wyjątkowa uroda. Długie paznokcie bordo.
W domu biednie, ale czysto. Robert R. zamyka drzwi do pokoju dzieci, 11-letniej Kasi i siedmioletniego Adasia. Ponoć jeszcze nie wiedzą o sytuacji.
Małgorzata B. mówi jakby z trudem. Ale nie płacze. Z ludzkim osądem się nie liczy. Liczy się z wyrokiem. Nieraz widziała w telewizji, jak księdza chcą wyrzucić z parafii za TAKIE RZECZY i baby za nim murem stoją, jak te ze składalni. Też, jak patrzy w telewizor, aż się w głowie nie mieści Małgorzacie B., że TAKIE RZECZY się dzieją. – Ludzie są naprawdę dziwni – twierdzi. – No… na zdrowy rozum. Tylu ludzi wrobić? Jakbym miała się zemścić, podałabym tylko kierownika. Niby że podałam tych, co mają samochód albo prywatne fuchy? – już słów nie ma komentować. Zresztą przyjechał z Wrocławia biegły psycholog i pół dnia rozwiązywała w prokuraturze testy. Wyszło, że nie ma skłonności do konfabulacji.
Szczegółów nie pamięta z dokładnością. Na przykład jak często to robili. Wie tylko, że kilka razy w miesiącu. A co, miała w kalendarzu notować jak nimfomanka, że niby 10 maja o drugiej po południu? Wie też na pewno, że najwięcej za jednym razem było ich sześciu. I że Elka G. była z nią tylko raz. Nie wie, czy z Elką G. robili to częściej.
Dlaczego padło akurat na nią? – Biedna. Da albo leci. Jest motyw? – Robert R. wkłada drewno do pieca. – Kierownik wiedział, jaką mam sytuację. Mąż zostawił, dwójka dzieci, długi. A tu trzeba płacić mieszkanie, rachunki, to, tamto – opowiada o motywie pani Małgorzata. Czasem chciała na całą salę krzyknąć… Człowiek był jak… jak zahipnotyzowany. Najbardziej się bała, że nikt nie uwierzy. – Najpierw jemu powiedziałam – patrzy na konkubenta.
Robert R. pierwszy rok nic nie wiedział. Widział, że Gośka znika z przeglądarki, ale myślał, że robota stoi, to przerzucona na inny dział. Ale już czuł, że coś nie tak, kiedy zrobiła się nerwowa o byle głupotę. Raz wracali z wakacji na Mazurach i pierwsze słowa Gośki jak wysiedli z pekaesu w Bielawie, były: „Znów w tym pieprzonym burdelniku”. Myślał, że chodzi o żyrantów. Gdy na Boże Narodzenie napisała do niego list, bo wstydziła się powiedzieć, doszedł do wniosku, że to trzeba załatwić inaczej niż siłowo. Poszli do prezesa z tą historią na piśmie. Uwierzył. Znał już takie przypadki z Kalisza. Mówił, że tak się zdarza we włókiennictwie, gdzie pracuje dużo kobiet.
Choć przez ostatnie pół roku, kiedy Robert już wiedział i od maszyny nie dał Gośce odejść, oni i tak wzięli się na sposób i jakoś spółkowali z nią ukradkiem. Robert nie reagował. A jak reagować, skoro sam miał wyrok w zawiasach? – Jak to się mówi – tłumaczy – człowiek zrobił błąd, ale już wszedł na dobrą drogę i dozór kuratora cofnęli, bo proces resocjalizacyjny przebiegł pomyślnie. Raz tylko już nerwowo Robert nie wytrzymał i wziął kierownika na męską rozmowę do szatni, żeby dali Gośce spokój. Kierownik na to: „Co ty tam wiesz” i trzasnął drzwiami. Ruszyło go też, gdy przy nim mówił do Roberta N.: „Jeszcze sobie raz dzisiaj poruchamy i zakończymy”.
– Błąd był, że wypuścili kierownika z aresztu – oboje z Małgorzatą analizują tę zmowę przeciw niej w hali. Ludzie wystraszeni, bo każdy roboty się trzyma. A ci, co spółkowali, też nic nie powiedzą, bo są wdzięczni za rozrywkę. – Jakie to było wyróżnienie! Kierownik nas woła, czyli mamy fory! Może premie da! – przedrzeźnia Robert. Nie boi się tego powiedzieć, że składalnia to wielka mafia: – Dlaczego Elka G. nie wyleciała, jak ją złapali na kradzieży? Pewnie kierownik postawił ultimatum.
Choć oboje żyją z opieki, na pieniądzach Małgorzacie B. nie zależy. Tylko na sprawiedliwości. Ale nie powie, że nie złoży o odszkodowanie. – Nie wiem, naprawdę nie wiem… – powtarza najczęściej, kiwając głową ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt na ścianie. Powtarza też: – Jak jestem psychiczna, to niech mnie badają.

**
Molestowanej Małgorzacie B. najbardziej ulżyło, że takie sprawy zaczną teraz wychodzić na jaw. Nawet podejrzewa, że do kanciapy mogły przychodzić inne. Kobiety z hali klną, że zrobiła krecią robotę dla molestowanych naprawdę. Na dzień dzisiejszy nie uwierzą, dopóki nie zobaczą na oczy.

 

Wydanie: 03/2005, 2005

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy