Biorę za wszystko odpowiedzialność

Biorę za wszystko odpowiedzialność

Andrzej Niemczyk, trener siatkówki

Żeby znowu prowadzić reprezentację, muszę mieć za sobą cały zespół i odpowiadać tylko przed prezesem PZS

– Niemczyk musi wrócić. Nie ma już wątpliwości. Niemczyk jest współwinny klęski siatkarek w mistrzostwach świata, ale musi wrócić, bo bez niego reprezentacja nie istnieje. Tak napisała jedna z gazet. Pan myśli tak samo?
– Nie muszę wrócić, ale mogę wrócić. Po pierwsze, zespół, i to cały, musi się za tym opowiedzieć. Bo jeżeli nie będę mieć za sobą całego zespołu, to nie mam zamiaru wracać. Po drugie, związek musi podjąć decyzję, czy w ogóle mnie chce. Po trzecie, ja muszę wziąć całą odpowiedzialność za wszystko, jeżeli mam wrócić. Bo przed mistrzostwami świata ja pracowałem z kadrą dwa miesiące, a ostatnie dwa miesiące pracowali z nią koledzy i pan Wspaniały. Jeżeli mam wrócić, biorę sam odpowiedzialność za wszystko, bo mnie na to stać. Koledzy pracujący z kadrą to też moi ludzie, wyszkoleni przeze mnie. Jeżeli czegoś nie zrobili dobrze, to także moja wina.

– Co się stało z zespołem?
– Dzisiaj nie wiem, co się stało z zespołem przez ten miesiąc. Dowiem się dopiero, kiedy ekipa wróci do kraju. Wiem tylko, że po Warnie poszły na operacje Skowrońska i Liktoras, na kilka tygodni były wyłączone z treningu. A one są zawodniczkami grającymi pierwsze tempo i to odbija się na postawie zespołu. I na początku mistrzostw były problemy, bo gra skrzydłami to nie jest nasza gra. Nasza gra to kombinacje. Ale wygrały trzy mecze, w tym z Koreą, nie było źle. W planach było, że wychodzimy z grupy bez porażki, najwyżej z jedną. Ale później była tragedia z Tajwanem. A można było ten mecz wygrać. Przegraliśmy jednak czwartego seta, w którym prowadziliśmy 17:12. Ratunkiem była wygrana z Japonią.

– A z Japonią było jeszcze gorzej…
– W tym meczu dziewczyny zaczęły grać niepewnie, było widać, że nie wierzą w siebie. I nie wiem, czy coś w treningu nie wyszło, czy sparaliżowała je trudna sytuacja, w każdym razie nie wytrzymały nerwowo. W meczu z Włoszkami była już absolutna rezygnacja, bo trzeciego seta oddały bez walki. A ja znam te dziewczyny, wiem, że są ambitne. Ale jak już mówiłem w studiu, one są w takiej sytuacji pierwszy raz, bo do tej pory wygrywaliśmy wszystko, co chcieliśmy. No, oprócz kwalifikacji do Aten, ale to nie była nasza wina, tylko Włochów. Nasze dziewczyny grały we Włoszech po trzy mecze w tygodniu, żeby ligę nadgonić, w ogóle nie trenowały. I po dwóch wygranych meczach z Azerkami i Niemkami przegraliśmy półfinał z Turczynkami. To była jedna porażka na trzy lata.

– A tu wszystko przegrywają…
– Biorę za to odpowiedzialność, bo to ja zbudowałem ten zespół od podstaw. Prowadziłem go przez cztery lata i do tej pory wszystko wychodziło, na tych samych planach, z tymi samymi dziewczynami. Na pewno brakuje Świeniewicz, na pewno brakuje Glinki, ale one obie muszą być w dobrej formie, bo nazwiska nie grają. Glinka by tu nie pomogła. Gdyby Dorota nie była w ciąży, może by pomogła, bo ona szybko łapała formę. Ogromnym problemem była strata Agaty Mróz, ale wyniki krwi były, jakie były, i wyjazd do Japonii był niebezpieczny. I zaczął się koszmar. Po przegranym meczu z Włoszkami trafiliśmy na rewelacyjne Serbki. Dziewczęta grały nawet nieźle, ale przegrały 0:3.

– Było już tylko coraz gorzej.
– Zespół nie mógł grać nawet o miejsca 5-8. Później to już była tragedia, gdy okazało się, że można być nawet poza pierwszą dwunastką. I dziewczęta coraz głośniej zaczęły mówić o sprawach, o których nie powinny, bo to sprawy wewnętrzne. A to, że nikt im nie pomaga, że brakuje mnie. Nawet Milena Rosner powiedziała, że to wina związku, bo w takim momencie mnie zwolnił, co nie jest prawdą. No i były telefony od dziewcząt do mnie, żebym jednak je prowadził w przyszłości. A to nie ode mnie zależy, tu musi zdecydować związek.

Trener krajowy czy z importu

– Będzie więc pan nadal trenerem kadry?
– Jeżeli związek będzie za i cały – powtarzam – cały zespół będzie za tym, bym ja prowadził kadrę, wtedy mogę pracować z reprezentacją do olimpiady. Bo jeżeli pół zespołu będzie za, a pół przeciw, to mnie nie interesuje. I jeszcze jeden warunek – że to ja będę odpowiadał za cały cykl żeński od góry do dołu i będę mieć jednego szefa, to znaczy prezesa. Bo mam dość łażenia od jednej osoby do drugiej i uzgadniania spraw, które od 41 lat robiłem dobrze. Mnie na stanowisku trenera reprezentacji nie zależy. Pierwszeństwo jednak mają zdecydowanie moje dziewczyny. Jeżeli z nimi ma wyjść, to ja zostaję. Nawet jeżeli gdzie indziej dostaję trzy razy większe pieniądze.

– Wytrzymałby pan bez reprezentacji?
– Pracowałem z kadrą bez pieniędzy dwa lata. Robiłem to dla tych dziewcząt. I w dalszym ciągu, jeżeli będę to robił, to tylko dla nich. Bo nie zgadzam się z teoriami ludzi ze związku i z tym, jak oni pracują. Pracowałem w różnych związkach, dziesięć lat byłem trenerem reprezentacji Niemiec. Z Niemkami nie zdobywałem złotego medalu, ale zawsze wykrzesałem z zespołu, co było możliwe. Potem sam się zwolniłem, bo z Turcji dostałem taką propozycję finansową, że nie miałem wyjścia – tam przez trzy sezony zarobiłem milion dolarów.

– To jak zagrałyby Polki w tych mistrzostwach, gdyby pan je cały czas prowadził? Jaka byłaby różnica?
– Różnica byłaby taka, że byłyby w formie, jak co roku. Dziewczyny nie chcą tego powiedzieć wprost, ale chodzi im o to, że nie ma przy nich człowieka, który by im podał rękę w trudnych sytuacjach, wskazał drogę. Przecież myśmy mieli kwalifikacje do tych mistrzostw świata też już przegrane. No i kto ratował sytuację? Niemczyk. Poprzestawiał zawodniczki, zmienił taktykę, ale tej wiary w zespole nie da się zbudować z dnia na dzień. Ja to budowałem trzy lata. Poza tym trzeba powiedzieć otwarcie, że dziewczyny nienawidzą pana Wspaniałego, który zrobił się koordynatorem.

– Jak pan myśli, dlaczego Kłos tak dziwnie prowadzi tę drużynę, a w zasadzie w ogóle jej nie prowadzi, bo nie reaguje niemal na to, co się dzieje?
– Nie można od człowieka wymagać więcej, niż on potrafi. Proszę pamiętać, że to jest jego pierwsza samodzielna praca, po dwóch latach współpracy ze mną. Planowaliśmy, że przekażę mu kadrę po olimpiadzie w Pekinie. To dopiero połowa czasu, jaki powinien ze mną pracować. Niektórych spraw mu jeszcze w ogóle nie pokazałem, na przykład całej fizjologii. Może to jest przyczyna, może obciążenia na treningu się nie zgadzały. To jest dopiero kandydat na trenera. Byłem nim zachwycony jako zawodnikiem, bo umiał grać inteligentnie. Potrzebowałem takiego człowieka, bo to wzór dla dziewczyn. Ja też byłem rozgrywającym, też się dostałem do kadry, choć siedziałem na ławie. A on naprawdę grał, i to bardzo dobrze. I takich ludzi chciałem wokół siebie, by stworzyć przyszłość nie tylko zawodniczkom, nie tylko zespołowi, ale też przyszłość trenerską.

– A może to były kłopoty z dogadywaniem się z dziewczynami?
– Nie wiem, jak Irek mobilizuje zespół, ile przejął ode mnie. Trzeba mieć umiejętność powiedzenia tego samego, ale innymi słowami, w innej formie, żeby trafić do kogoś lepiej. Ja nie miałem nigdy kłopotu z kontaktem. Dziewczyny zawsze stały za mną, choć wiadomo, że nie jestem łatwym trenerem. Czasami jestem ostry. One płaczą teraz, w prasie napisali, że ja prawie uderzyłem Skowrońską, a ja ją w Portoryko złapałem za kark i tego nie czułem. I mówię do niej: „Ty, kurde, dlaczego nie pozwolisz mi zrobić z ciebie dobrej zawodniczki? Rób to, co ja chcę, to będziesz dobrą zawodniczką”. A ona do mnie: „Panie trenerze, boli”. Dopiero w tym momencie się zorientowałem, że ją ścisnąłem za mocno. I ta dziewczyna wypowiada się później, że tak, ja to faktycznie zrobiłem, ale mówi też, że tyle się nauczyła: „On mnie nie jako osobę opieprzał, tylko chciał, żebym wykonała to, co mi później da pieniądze, takie jak należy, i dużo się nauczyłam”. Bo jestem bardzo delikatny dziadziuś, bardzo fajny tatuś, jeżeli wszystko chodzi tak, jak ustaliliśmy. A jak tylko coś jest nie tak, to jestem cholerykiem.

– Pracował pan też z Kardasem.
– Po to wziąłem i Kłosa, i Kardasa, by był nie tylko zespół, ale i kadra B, bo już mamy dobrze poustawianą kadrę B. Ustaliłem treningi w szkole mistrzostwa sportowego, żeby ta cała drabinka funkcjonowała, żeby byli ludzie, którzy to po mnie poprowadzą. I to jest moja dodatkowa praca – po treningu muszę im wszystko wytłumaczyć. A przecież w Polsce mamy bezrybie trenerskie, bo jak ja oddałem reprezentację 26 lat temu, po mnie było 12 trenerów, a najlepszym miejscem w turnieju mistrzowskim było piąte. A ja oddawałem z miejscem czwartym, wkurzony, bo przyrzekałem dziewczynom brązowy medal.

– To o czym to świadczy?
– Po pierwsze, to świadczy źle o związku, bo co dwa lata zmieniał się trener, więc albo złego trenera wybierali, albo nie dali mu czasu na rozwinięcie skrzydeł, albo po prostu nie mamy trenerów. Też się zaczynałem zastanawiać, czy są w ogóle polscy trenerzy. Mówię więc panom ze związku: nie eksperymentujcie, nie bierzcie człowieka, który nie ma doświadczenia w pracy z reprezentacją, a takich z doświadczeniem w Polsce nie mamy, bo ci, którzy pracowali, nie sprawdzili się.

– Trzeba ściągnąć zagranicznego trenera?
– Dlaczego nie? Musimy jednak odczekać, czy wyjdzie z Lozano, czy nie. Jeżeli zajmie miejsce 5.-8., no to Gościniak też tak potrafił.

– Ktoś wymyślił trenera Bonitę.
– Słyszałem. Bonita jest wspaniałym trenerem, bardzo dobrze go znam, jesteśmy kolegami, szkolił się w młodości u Polaka, Skiby. Ale Bonitę wyrzuciły Włoszki, bo rzeczywiście z nim nie można wytrzymać. Jest despotą, zabiera dziewczynom komórki na zgrupowaniu, nikt ich nie może odwiedzić. Przecież nasze tego by nie wytrzymały. Nasze mają samokontrolę, nikt ich nie kontroluje, chłopaki i mężowie mogą przyjeżdżać, bo ja tego chcę, bo takie odprężenie psychiczne jest lepsze niż rozstania. Bo przecież one nie wytrzymają na końcu całych przygotowań. Bonita może powiedzieć: dobrze, to ja zmieniam podejście do zespołu. Albo dziewczyny mogą powiedzieć: dobrze, my to akceptujemy. I związek ma tu twardy orzech do zgryzienia, bo to są tylko dwa lata, czyli tylko dziesięć miesięcy pracy. To tak krótko, że człowiek, który nie zna polskiej ligi, nie zna charakteru, mentalności polskiej, będzie mieć kłopoty.

Narobiłem sobie wrogów

– Wobec klęski Kłosa chyba musi pan nadal pracować z reprezentacją. Reprezentacja jest po prostu na pana skazana.
– Ale, widzi pan, ja mam bardzo dużo wrogów. Im dłużej pracuję z naszą kadrą, tym więcej wrogów, i to we własnym związku. To typowo polskie; coraz większa popularność, coraz lepsze wyniki i coraz większa zazdrość i problemy… A ja za granicą już się od tego odzwyczaiłem. Poza tym jestem człowiekiem bardzo szczerym i jak ktoś mi coś zawali, to mówię wprost. I nieważne, kto to jest, czy to pan prezes, czy to pan wiceprezes, mnie to g… obchodzi. Bo to nie zespół jest dla związku, tylko związek dla zespołu. Ale wielu z tych ludzi tego nie rozumie. No i narobiłem sobie wrogów. Bo jednemu powiedziałem, że ze swoją wiedzą to może torbę za mną nosić. Drugiemu, by nie podchodził do mnie na dziesięć metrów, bo mogę się zdenerwować i machnąć ręką. Trzeciemu, że go na kratach powieszę, jak mi jeszcze raz coś zrobi. I czekają. Niech mi się tylko noga powinie, to mi pokażą. No i pokazali. To podłe, głupie i krótkowzroczne. Przecież podcinają gałąź, na której sami siedzą. Bo jeżeli teraz polska siatkówka żeńska znów zginie na 30 lat, to kto będzie za to odpowiedzialny? Oni.

– Mówił pan w jednym z wywiadów, że lekarze dali panu pozwolenie na dalszą pracę z kadrą. Jeżeli tak, to ma to też spore znaczenie i przemawia za pana powrotem do prowadzenia reprezentacji.
– Ja nie umiem pracować bez stresu. Jak nie ma adrenaliny, to trzeba kończyć tę pracę, bo człowiek staje się urzędnikiem, a nie trenerem. Trener musi być wirtuozem i ciągle coś nowego pokazywać, by było lepiej, bo nikt nie stoi w miejscu. Jak stanę w miejscu, to się cofam. Zastrzegałem na zarządzie: jeżeli lekarze powiedzą, że dalsza praca jest dla mnie zbyt niebezpieczna, to skończymy tę zabawę. Mówiłem: jak lekarze stwierdzą, że jest za duży stres, to koniec. Ale wtedy sytuacja jest jasna dla wszystkich. A jeśli powiedzą, że mogę dalej pracować, to mam zielone światło.

– Zaatakował pana Edward Skorek, mówiąc w jednej z gazet, że ostatnio pan się zupełnie pogubił.
– Dziwi mnie to, bo Skorek właściwie nic o nas nie wie. Może tylko gdzieś coś słyszał… Zawsze miałem z nim dobre kontakty, od kadetów razem trenowaliśmy, bo jesteśmy z tego samego rocznika, co świętej pamięci Ambroziak, Gościniak. Dlatego nie wiem, dlaczego tak powiedział. Czy go ktoś podpuścił? Nigdy nie był u mnie na treningu, nie wiedział o moich decyzjach, nie dyskutował ze mną na temat moich problemów. Półtora roku temu, gdy wyrzuciłem z kadry moją córkę i trzy inne dziewczyny, na wydziale szkolenia mieliśmy krótkie spięcie i to wszystko. Wtedy panowie ze związku powiedzieli mi, że jeżeli usuwam kogoś z kadry, muszę to uzgadniać z wydziałem szkolenia i oni muszą to zaopiniować do zarządu. A ja na to: „I co, później prezes będzie za to odpowiadać, czy ja?”. Powiedziałem im, że ode mnie się tego nie doczekają.

– Prezes związku, Mirosław Przedpełski, też powiedział dla jednej z gazet, że pana powrót nie wchodzi raczej w rachubę, i zwalił na pana całą winę.
– Bo tak jest wygodnie. Inaczej musieliby wziąć winę na siebie. Ale ja wziąłem całą odpowiedzialność na siebie jeszcze przed jego wypowiedzią. Nie chodzi wcale o mój błąd czy winę, ale o układy, układziki, zazdrość. Z Przedpełskim jesteśmy ze sobą szczerzy. Wiem, kto mu nieprawdziwe informacje na mój temat podsuwa, komu na tym zależy. Jest taki jeden pan, który już i Boska, i Drzyzgę, i Mazura, i Skorka, i paru innych wysadził z reprezentacji.
26 lat nie było mnie w Polsce i nie było u nas żeńskiej siatkówki. A teraz jeden czy drugi pan przyczepili się jak g… do okrętu i mówią: płyniemy. To płyńcie sami. Nauczcie się pływać i płyńcie. Nie musicie pływać ze mną.

Nie mam sobie nic do zarzucenia

– A jak pan wróci do kadry, to Kłos będzie drugim trenerem?
– Nie zastanawiałem się nad tym. Trzeba to też rozważyć. Nie wiem jednak, jakie są obecnie relacje między Kłosem a zespołem. Może trzeba przesunąć go do kadry B, by samodzielnie popracował. Chciałbym jednak zrobić wszystko, nawet gdybym ja nie wrócił, żeby z tych ludzi wyrośli trenerzy. Kardas był u mnie zawodnikiem, przygotowywałem go do licencji B w Niemczech, później do licencji A, prowadził w Niemczech pierwszą ligę, tak że ma większe doświadczenie niż Irek. Lepiej by było nawet, gdyby Marian prowadził kadrę, ale on był za krótko u nas przy reprezentacji. A nie mogłem też dla niego wcześniej uzyskać od związku pieniędzy. On wszedł dopiero w trakcie przygotowań do mojego odejścia. Uraziłbym też Irka, który jest już przy kadrze dwa lata.

– Kiedyś pan też będzie musiał odejść. Nie jest pan wieczny.
– Właśnie. Mówiłem, że po olimpiadzie mogę być nadal do dyspozycji jako koordynator, jako szkoleniowiec trenerów czy ktoś taki. Ale przecież ja też kiedyś muszę odpocząć, mam za sobą 41 lat pracy trenerskiej, 52 lata w siatkówce. I ciągle na szczęście mam niedosyt siatkówki. To moje hobby. Dlatego mnie to nie zmęczyło ani nie męczy. Pod tym względem w ogóle nie czuję się wypalony.

– To pana najpoważniejsza choroba, ta siatkówka?
– Tak (śmiech).

– Skoro mówimy o paleniu, to co z papierosami? Ile pan pali?
– Ograniczyłem papierosy z dwóch paczek dziennie do jednej. Chcę jeszcze dalej schodzić w dół. Alkoholu nie piję w ogóle. Owszem, nie wstydziłem się przyznać, że lubię wypić whisky. Tylko nikt nie wie, jak ja ją piłem. Od czasu, kiedy byłem chory na raka, dziewięć lat temu się zaczęło, to piłem whiskacza dla towarzystwa: dużo lodu, troszkę whisky i jeszcze woda do tego. Trzy lata było dobrze, nikomu to nie przeszkadzało. Teraz, kiedy już prawie w ogóle nie mogę pić przez nadciśnienie, w prasie nazwali mnie alkoholikiem. A w Niemczech jest takie powiedzenie, że lepiej być znanym w mieście alkoholikiem niż małym, nieciekawym pijaczkiem. Z tymi samymi ludźmi ze związku, którzy zarzucają mi pijaństwo, nieraz piłem wspólnie. Oni pili czwartą kolejkę, a ja sączyłem sobie coś tam rozcieńczonego. Ale tysiąc razy powtórzone kłamstwo zaczyna być prawdą… I jeżeli nie mam sobie nic do zarzucenia, to mam to wszystko w d… A ja sobie nie mam nic do zarzucenia. I od siebie wymagam najwięcej. I jestem szczęśliwym człowiekiem. I nikt tego nie zniszczy, a wielu to strasznie wkurza.


Andrzej Niemczyk – (ur. 16.01.1944 r. w Łodzi) siatkarz Społem Łódź, Anilany Łódź, Stali Mielec, reprezentant Polski juniorów i seniorów, przestał grać w połowie lat 60. Trener Stali Mielec (mężczyźni), ChKS Łódź (kobiety), kobiecej reprezentacji Polski (1975-1977), reprezentacji Niemiec kobiet (10 lat), niemieckich drużyn ligowych (w tym Bayer Lohhof – siedmiokrotnego mistrza kraju), potem tureckich: Eczacibasi Stambuł i Vakifbank Ankara, od 2003 r. ponownie kobiecej reprezentacji Polski, która zdobyła dwa razy tytuł mistrzyń Europy.

 

Wydanie: 2006, 48/2006

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy