Bitwa o Ukrainę

Bitwa o Ukrainę

Nie byłoby pomarańczowej rewolucji, gdyby nie działania władzy, która jawnie fałszując wybory, obudziła bunt nawet milczącej większości

Czy świat może być tylko czarno-biały, a Ukraina wyłącznie pomarańczowa (wyborczy kolor Wiktora Juszczenki) albo niebieska (to barwy Wiktora Janukowycza)? Tydzień po drugiej turze wyborów prezydenckich nikt w Kijowie jeszcze nie potrafił wiążąco odpowiedzieć na pytanie, co naprawdę będzie dalej po fazie klinczu, jaką wywołały fałszerstwa wyborcze i wielki zryw ukraińskich zwolenników Juszczenki, którzy – organizując protesty w całej Ukrainie, od Kijowa przez Lwów nawet po Donieck i Charków – nie pozwolili w taki łatwy, typowo sowiecki sposób odebrać sobie faktycznego zwycięstwa przy urnach wyborczych. W piątek, 26 listopada, do późnych godzin wieczornych (kiedy ten numer „Przeglądu” wysyłany był do drukarni) mimo „okrągłego stołu” w Kijowie i zapowiedzi poszukiwań pokojowego rozwiązania kryzysu nikt rozsądny nie mógł powiedzieć: można już odetchnąć, kryzys na Ukrainie minął.
Co gorsza, każdy kolejny dzień ukraińskiego przesilenia w gruncie rzeczy oddalał łagodne wyjście z politycznego pata. Metoda faktów dokonanych zastosowana przez obu zwalczających się konkurentów, ale przede wszystkim przez obóz Wiktora Juszczenki, nie tylko pozwalała zyskiwać kolejne punkty w rozgrywce o władzę, lecz także stworzyła nowe zjawiska polityczne i społeczne, prawie nie do odwrócenia, a przynajmniej nie do odwrócenia szybko.
Wystarczył przecież niespełna tydzień, aby kolejne struktury oficjalnej władzy na Ukrainie zaczęły się rozsypywać

niczym domki z kart.

Oto na apel liderów opozycji komitet wykonawczy powołany przez radę obwodową we Lwowie, złożony ze zwolenników Wiktora Juszczenki, rozpoczął przejmowanie administracji państwowej w obwodzie lwowskim. Stojący na czele tego komitetu szef regionalnego sztabu Juszczenki, Petro Olijnyk, zapowiedział m.in. przegląd kadr i wymianę „tych szefów policji, urzędów podatkowych i innych, którzy łamią prawo i konstytucję”, czytaj: którzy nie opowiedzieli się po stronie kandydata ukraińskiej opozycji.
Oto wiceminister gospodarki Ukrainy, Oleh Hajduk, podaje się do dymisji na znak sprzeciwu wobec wyników wyborów prezydenckich. Oto na wiecu opozycji w Kijowie występuje grupa generałów Służby Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) z apelem do prokuratury, milicji i jej oddziałów specjalnych, aby nie występowały przeciwko własnemu narodowi, czyli by poparły w wypadku zbrojnej konfrontacji stronników Juszczenki. Oto trzech dyplomatów ukraińskich rezydujących w Waszyngtonie i dwóch konsulów z placówki w San Francisco ogłasza, że prawdziwym prezydentem jest Wiktor Juszczenko.
Kto policzy w tym wszystkim tysiące innych ludzi, np. milicjantów, którzy przeszli na stronę Juszczenki? Urzędników? Nauczycieli? Dyrektorów fabryk? Można powiedzieć, że przez Ukrainę przetoczyła się w ostatnich dniach (i tygodniach) wielka fala pomarańczowej rewolucji, która stopniowo zabierała ze sobą coraz to nowe środowiska i grupy społeczne, obejmowała nowe rejony kraju, aż po wschód i południe, które jeszcze miesiąc temu wydawały się bastionem Wiktora Janukowycza.
Z jednej strony, ludzie przyłączali się – co naturalne z psychologicznego punktu widzenia – do coraz bardziej prawdopodobnego zwycięzcy. Z drugiej – uwalniali się z tradycyjnie pojmowanego strachu, strachu przed dotychczasową władzą. Z trzeciej – i to zapewne jest najciekawsza konstatacja po listopadowym przesileniu w Kijowie – dosłownie na oczach całego świata odbywał się proces przekształcania społeczeństwa ukraińskiego w coraz bardziej świadomy swojej odrębności i własnych interesów naród. W tym kontekście ciągle przypomina się wypowiedź starszej, prostej kobiety z ukraińskiej wsi, która jakby komentując ten proces, powiedziała do kamery telewizyjnej: „Kuczma mógł się przekonać [w trakcie prezydenckiej elekcji – przyp. MG], że

my już nie bydło.

My naród”.
Paradoksalnie można powiedzieć, że politycy obozu władzy – z Leonidem Kuczmą i Wiktorem Janukowyczem na czele – mają pośredni udział w przyspieszeniu procesów budowania nowoczesnego narodu na Ukrainie. Gdyby nie pogardliwe przekonanie, że społeczeństwo zaakceptuje wynik nawet tak jawnie sfałszowanych wyborów, nie byłoby obecnej pomarańczowej rewolucji. Ukraińcy, w tym zapewne tysiące tych, którzy bynajmniej nie są wielkimi admiratorami Wiktora Juszczenki, poczuli się po prostu zlekceważeni, obrażeni w swojej ludzkiej, a równocześnie narodowej godności. To właśnie działania władzy obudziły bunt nawet milczącej większości czy wręcz zwolenników władzy, np. dziennikarzy prorządowych gazet i stacji telewizyjnych, które od kilku dni zaczęły przekazywać prawdę o wydarzeniach na Ukrainie.

Otwarte pozostaje natomiast pytanie, czy obecna bitwa o Ukrainę przyniesie na długą metę Ukraińcom narodowe zjednoczenie i wzmocni integralność terytorialną kraju. Zwolennicy Wiktora Juszczenki chętnie dziś głoszą, że w gruncie rzeczy popiera ich niemal cały naród. I niewykluczone, że do pomarańczowej rewolucji przyłączają się nawet ci, którym wcześniej nie przyszłoby to do głowy. Ale warto też przyjrzeć się liczbom. Według ogłoszonego przez Centralną Komisję Wyborczą w Kijowie – ewidentnie sfałszowanego – wyniku drugiej tury wyborów, na Wiktora Juszczenkę miało rzekomo głosować 14 mln 154 tys. osób, a na Wiktora Janukowycza 14 mln 966 tys. Nawet opozycja nie mówi o fałszerstwie większym niż 2-2,8 mln „ukradzionych” głosów. Jeśli odjąć te głosy z puli Janukowycza, to mimo wszystko na obecnego ukraińskiego premiera oddano co najmniej 12 mln kart do głosowania. To wciąż grubo ponad 40% głosujących.
Z drugiej strony, trzeba pamiętać, że na Juszczenkę w drugiej turze wyborów głosowali niemal in corpore wyborcy zrusyfikowanej północy, dotychczas stojący twardo po stronie Ukraińskiej Partii Komunistycznej. Czy nie było to tylko chwilowe głosowanie nie tyle za Juszczenką, ile przeciwko Leonidowi Kuczmie i Wiktorowi Janukowyczowi?
Podziały na bardziej proeuropejski zachód kraju i bliższy kulturowo Rosji wschód na pewno będą słabły w miarę upływu czasu, ale nie da się ich przekreślić z dnia na dzień. Ani dotychczasową, w gruncie rzeczy nielegalną przysięgą prezydencką Wiktora Juszczenki złożoną w parlamencie – co mało kto zauważył – przy proteście przewodniczącego Rady Najwyższej, Wołodymira Łytwyna, który powiedział: „Kończcie komedię!”. Ani nawet taką przysięgą złożoną być może już za jakiś czas oficjalnie i w majestacie prawa przez lidera pomarańczowej rewolucji. Ukrainę czeka jeszcze długa droga do pełnego zjednoczenia regionów – mimo demokratycznego przebudzenia, które powinno w tym pomóc.
Wielka pomarańczowa koalicja także będzie musiała podlegać naturalnemu procesowi politycznego rozkładu. Są w niej dzisiaj, z jednej strony, polityczni liberałowie, z drugiej, socjaliści, a z trzeciej, nacjonalistyczne ugrupowania, które szowinizm narodowy podnoszą do rangi racji stanu. Dzisiaj, w czasie wieców na kijowskim placu Niepodległości i w innych miastach Ukrainy, reprezentanci wszystkich tych nurtów obok siebie

powiewają narodowymi flagami.

Czy będzie tak samo, kiedy wyłonione ostatecznie nowe władze zaczną się zmagać z trudami codziennego rządzenia krajem? Z koniecznością ułożenia sobie stosunków nie tylko z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi, lecz także z Rosją? Z wyzwaniem, jakim jest decyzja, czy na Ukrainie realizować twardy kapitalizm w stylu Leszka Balcerowicza, czy łagodne zmiany bez terapii wstrząsowej?
Dlatego ciekawe i wymownie opisujące rzeczywistą sytuację na Ukrainie – niezależnie od obecnych emocjonalnych uniesień i poczucia zjednoczenia zwolenników Juszczenki – wydają się słowa rosyjskiego eksperta Siergieja Karaganowa, że najbardziej pokojowym wariantem rozwiązania ukraińskiego kryzysu byłoby ogłoszenie czasowego moratorium dotyczącego wyników wyborów, zmiana konstytucji w kierunku ograniczenia władzy prezydenta i zwiększenia władzy premiera, a dopiero potem – jak napisał Karaganow – „niech skłócone i wrogie ugrupowania polityczne, a co za tym idzie finansujące je klany oligarchów, dogadują się, kto zajmie jakie stanowisko”.
Po demokratycznym zrywie Ukraińców takie propozycje – w gruncie rzeczy dogadywania się politycznych i finansowych elit – w pierwszej chwili mogą się wydawać – raz – niestosowne, a dwa – niemożliwe do przeprowadzenia, w sytuacji kiedy naród „powstał z kolan”. Ale niewykluczone, że nawet przy pełnym zwycięstwie Juszczenki jego ekipa będzie musiała tak zrobić – jeśli chce kraj jednoczyć zgodą i kompromisami, a nie siłą i przewagą tylko demokratycznej większości, bez oglądania się na interesy przegranych.


Jak fałszowano wybory

Ile głosów udało się dosypać do puli Wiktora Janukowycza, żeby Centralna Komisja Wyborcza w Kijowie mogła wyliczyć jego zwycięstwo? Zapewne nigdy nie poznamy dokładnych liczb, najprawdopodobniej nie znają ich nawet autorzy operacji fałszowania ukraińskich wyborów, ale bez wątpienia było tych głosów sporo. Według opublikowanej w ekonomicznym „Dzienniku Ukraińskim” analizy niezależnej, czyli związanej z Wiktorem Juszczenką, Ukraińskiej Komisji Wyborców (CVU), na korzyść premiera Wiktora Janukowycza sfałszowano co najmniej 2,8 mln głosów. „Manipulacja ta prowadzona była systematycznie i objęła co najmniej 85 tys. lokalnych komisji wyborczych na całej Ukrainie. Jest to największe fałszerstwo wyborcze w historii Ukrainy”, powiedzieli zastępca prezesa CVU, Oleksij Koszel, i główny specjalista ds. prawa, Andrij Duda.
Oficjalnie przedstawiciele Wiktora Juszczenki mówią o 2 mln sfałszowanych głosów, a zagraniczni obserwatorzy szacują ostrożnie, że takich przypadków mogło być 1–1,5 mln. Wszyscy zgodnie stwierdzają, że najwięcej fałszerstw wyborczych zdarzyło się w takich regionach jak Donieck, Ługańsk, Zaporoże i Mykołajów, a więc w miejscach, gdzie przynajmniej na papierze przytłaczające zwycięstwo odniósł Janukowycz. W więzieniach w tym rejonie wszyscy – jak jeden mąż – zarówno w pierwszej, jak i w drugiej turze rzekomo głosowali na reprezentanta obozu władzy, w wielu obwodach po otwarciu urn doliczono się frekwencji na zupełnie stachanowskim i kompletnie niewiarygodnym poziomie 104-105%.
Obserwatorzy wyborów z ramienia Europejskiego Instytutu na rzecz Demokracji relacjonowali, jak w pewnej komisji do urny wlano żrący kwas, który wypalił część głosów, a z innej wyniesiono siłą zagranicznych przedstawicieli instytucji nadzorujących przebieg głosowania.
Znaczna część fałszerstw została dokonana za pomocą mobilnych urn wyborczych, dzięki którym obywatele Ukrainy mogli głosować w domach. Takiej urnie powinno towarzyszyć kilku członków komisji z różnych ugrupowań, obserwatorzy oraz milicjant. Wielokrotnie się zdarzało, że obserwatorzy i członkowie komisji z opozycji, jadący za samochodem z członkami komisji, byli po prostu gubieni, podają zagraniczne media. Obliczono, że w ten sposób głosowało rzekomo 20% Ukraińców. Rzetelności takiego głosowania nikt praktycznie nie kontrolował.
Inne nagminne nieprawidłowości zauważone przez obserwatorów to m.in. brak plomb na urnach wyborczych, ludzie, którzy przychodzili głosować po kilka, a nawet kilkanaście razy, brak tajności głosowania.

Wydanie: 2004, 49/2004

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy