Blizna po macierzy

Blizna po macierzy

Tydzień w austriackich Alpach, pośród mieszaniny języków i narodowości, tak za dnia, jak i nocami, bo raz spałem w schronisku prowadzonym przez Słowaków, innym razem w rumuńskim pensjonacie, a i sama niemczyzna w każdej dolinie zdaje się mieć inny odcień. Choć ni w ząb nie rozumiem górali styryjskich, wyraźnie słyszę, że „godają”, ucho wychowane na górnośląskiej mowie wyławia podobne skłonności do głębokiego „o”. Uczę się niemieckiego niejako mimochodem, sprawdzając w aplikacji napotkane gatunki roślin i owadów. Przy dostojce z radością znajduję niemiecką nazwę kaisermantel, która metaforycznie oddaje jej nakrapianą rudość. Gdy znajduję pierwszą tego lata, małą jeszcze szarotkę (w Alpach nie jest taką rzadkością jak w Tatrach) w pełni rozumiem, co znaczy szlachetna biel (edelweiss). Czuję się zatem swojsko, jak zwykle na obczyźnie, gdzie naprędce skleconym wolapikiem umiem się porozumieć z każdym, nieswojo czuję się za to w Polsce, której językiem myślę, a dogadać się z mało kim potrafię, z wyjątkiem zwierząt.

Może dlatego tak mi się spodobał skądinąd nader przyjemniutki kinowy dokument „Truflarze”. Niby o „polowaniu” na drogocenne grzyby, ale tak naprawdę o tym, jak rozmawiać trzeba z psem. Bo to psy, a nie świnie, jak się potocznie mniema, są głównymi wspólnikami poszukiwaczy białych trufli. Że też, cholera, te rarytasy rosną tylko w Piemoncie, o niczym innym nie marzę niż o zarabianiu na wygodne życie za pomocą leśnych spacerów z psem. Reżyserzy postanowili pokazać te wyprawy także z psiej perspektywy, zakładając mikrokamerę na łeb zwierzaka, śmigającego po chaszczach, czasem więc obraz „wierci się” jak z ręki nowofalowego operatora, czasem tylko w kadrze widać wilgotny czubek psiego nosa – czyli, nomen omen – truflę.

W Alpach jestem pytany, skąd pochodzę, Polska nie jest domysłem pierwszego wyboru, ale nikogo już nie zachwyca jak wiosną, gdy Europie kojarzyliśmy się z pospolitym wzruszeniem i eksplozją gościnności. Im dłużej trwa wojna, tym wyraźniej emocje wolnej Europy opadają, Polacy nie słyną już ani ze szczególnego okrucieństwa na granicy białoruskiej, ani z nadzwyczajnej gościnności na granicy ukraińskiej – znów nikogo nie ziębią ani nie grzeją. Tylko w Fischerhaus, najwyżej położonej chacie na Schneebergu, austriacki Włoch na moją odpowiedź o pochodzenie pyta: „Dlaczego?”. Coraz rzadziej zdarza mi się zaniemówić, ale nie znalazłem odpowiedzi na takie dictum, Bursowskie zgoła, jak jego apostrofa w „Modlitwie z dziękczynną wymówką”: „Dlaczego [Panie] uczyniłeś mnie Polakiem?”. Co prawda Pan uczynił mnie Polakiem, ale przecież w razie czego można to odczynić, musi być na to odczulanie, jakieś antidotum do zastosowania w ostateczności. Nigdy nie odczuwałem dumy narodowej, pod tym względem jestem upośledzony, nie potrafię nawet sobie jej wyobrazić, ale też wzmożenie ojkofobiczne akurat mi osłabło, więc wobec tubylczego sarkazmu ani nie poczułem się zawstydzony, ani też skory do bitki o honor ojczyzny. Właściwie dopiero tu, w chatce o absurdalnej nazwie (to od nazwiska, ale brzmi jak „domek rybacki” na wapiennej grani – do najbliższej większej kałuży ma wiele kilometrów w poziomie i półtora w pionie),  poczułem, że coś mnie w mojej tożsamości narodowej uwiera, niewygodnie mi się przedstawiać, jakoś z tą Polską jestem słabo dopasowany, niemrawa chemia między nami. I od tej pory łacniej mi odpowiadać, że jestem ze Śląska. Mniej zorientowanym geograficznie (większość) muszę tłumaczyć, że to taki region pograniczny między Polską, Czechami i Niemcami, co rozrzedza moją etniczność i budzi zaciekawienie, wyjątkowo zorientowani dopytują zaś, czy chodzi o Polskę, a wtedy precyzuję, że „chodzi o tę część Śląska, która obecnie znajduje się w granicach Polski”.

Po powrocie znajduję w skrzynce nowy numer lokalnego magazynu kulturalnego, któremu udzieliłem wywiadu, a nadano mu okładkowy tytuł „Chorzów jest moim pępkiem świata”. Jak najbardziej, ten pępek to blizna po macierzy, choć dawno zostałem odpępowiony, dom rodzinny sprzedałem, a resztki rodziny opuściły miasto, ale gniazdo zawsze budzi najczulsze emocje. Dziwnie się czuję, kiedy mecze Ruchu, na które przez cztery dekady chodziłem pięć minut z domu, teraz są dla mnie całodziennym przedsięwzięciem wyjazdowym.

w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 2022, 29/2022

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy