Nie boję się bezsennych nocy…

Nie boję się bezsennych nocy…

Zapiski z księgi trzeciej

Jubileusz Kawalerowicza. Miła rozmowa z Grażyną Torbicką.

To jest pełna uroku, młoda osoba, której wdzięku dodaje inteligencja i kompetencja. (Mężczyzna zawsze trochę infantylizuje ładną kobietę, czyni to z czułości i kiedy okazuje się, że ta kobieta świetnie sobie daje radę, cieszy się i wzrusza, jakby dziecko zdało egzamin). Jeszcze do niedawna wydawała się panienkowata, teraz wchodzi w wiek, kiedy spojrzenie staje się zamyślone, skłania do zastanawiania się nad jej kobiecością, co wcześniej, kiedy była jeszcze lolitkowata, z nią się nie kojarzyło. Ale co ja mówię! – przecież w tym “przedtem” ja z nią nigdy nie rozmawiałem, znałem ją tylko z ekranu. A ekran to nie musiała być Torbicka prawdziwa – to była Torbicka w grze, na pokaz, profesjonalna.
Moja rozmówczyni ze zrozumieniem przyjmuje paradoksalne na pozór spostrzeżenie, że Stefan Kisielewski karierę swoją zawdzięcza… Polsce Ludowej. Temu, że była cenzura. Gdyby w Polsce panowały stosunki międzywojenne – kim by był? Jednym z wielu, chociaż na pewno zwracałby na siebie uwagę. Byłby autorem drugo-, czy nawet trzeciorzędnych powieści. Zapewne pozwoliłby sobie na jakiś skandal, ale skandal ten nie miałby posmaku heroizmu. Mitu by nie było. Pani G.T. kiwa głową.
I tak oto wpisałem tu temat “Kisiel”, do którego się przymierzałem. Przez dwa tygodnie czytałem jego “Dzienniki”, z ołówkiem w ręku. (Tę książkę, samo jej powstanie zawdzięcza Kisiel – Gomułce. Zabroniwszy mu druku, wpisawszy go na czarną listę, zmusił niejako dławiącego się od nadmiaru temperamentu polemistę do szukania ujścia w intymnym zapisie). Skłamałbym, gdybym powiedział, że czytałem “jednym tchem”, tak jak to zwierzał się pewien bliski mu polityk. Tego nie da się czytać “jednym tchem” (co powiedziałem “Jerzykowi”, synowi autora). Nie dlatego, że tomisko opasłe, tylko że konstatacje – jedne słuszne, drugie mniej – powtarzają się do znudzenia, podobnie jak pointa uwidim, skazał slepoj, portretów psychologicznych też jest niewiele, jeśli nie liczyć epitetów, że ktoś jest “osioł”, “idiota” czy “głupiec”, co zbulwersowało zaskoczonych tym jego przyjaciół. Środowiska literackiego, tego szerokiego, Kisiel właściwie nie znał. Jest “Henio” (Krzeczkowski), Paweł Hertz, “głupi” Stomma i inni konfratrzy z “Tygodnika Powszechnego”. I kompani od “wódy”. Przerzucałem strony, żeby wyłapać interesujące mnie sprawy czy nazwisko. I tak natrafiłem, trochę przypadkowo, na historyjkę dotyczącą mojej osoby, tyle że Kisiel nie domyślił się, że idzie o mnie. (Wiedział o tym tylko Marian Brandys, który akurat wtedy był w Paryżu, odwiedziłem go w hoteliku przy Saint-André des Arts, gdzie mieszkał; on teraz też publikuje dzienniki, właściwie taką niezbyt emocjonalną kronikę, tak, kronikę, bo też i jest kronikarzem – i tylko jeden recenzent ośmielił się zauważyć, że nie ma w tych dziennikach ani jednej głębszej myśli, ani jednej refleksji wartej zapamiętania – inaczej jednak niż u Kazimierza, którego notatki to wybitne pisarstwo!). Kiedy w październiku 1972 r. w “L’Express” ukazał się nie podpisany artykuł z okazji wizyty Gierka w Paryżu, jedyny krytyczny w chórze peanów francuskiej prasy (kiedy dziś go czytam, po 25 latach, wydaje mi się delikatny i wyważony, i doprawdy trudno zrozumieć, o co była awantura), ubecja była pewna, że napisał go Kisielewski, zawodowy publicysta i opozycjonista. Nie przyszło im nawet na myśl, że autorem jestem ja, bo nie kojarzyli mnie z publicystyką polityczną. Wpadli na trop rok później, kiedy oszczędna Zosia, archiwistka w “L’Express” przysłała mi prywatny list w redakcyjnej kopercie. Nie powiedzieli: “Wiemy!”, wezwano mnie tylko na milicję, do wydziału paszportowego na Kruczej, z dowodem osobistym i wkładką upoważniającą do przekroczenia granicy z demoludami. Tęgawa pracownica (prywatnie zapewne żona pułkownika) zabrała dowód i odeszła na zaplecze. Nie czekałem długo. Wróciła i powiedziała słodko: “Proszę, oto dowodzik (z pieczątką ANULOWANE). Wkładeczka zostanie u nas”.
Uśmiechnąłem się uwodzicielsko: “Czyżbym został wyróżniony nieufnością?”. Na to już pani pułkownikowa nie odpowiedziała. Ten zakaz trwał ponad dwa lata. Przypisywano mi za to grzeszki, których nie popełniałem. W SB była informacja – zawiadomił mnie o niej poufnie “kolega” z Zaiksu, który nie ukrywał powiązań z tą instytucją może dlatego, że kiedyś żyrowałem mu weksel – więc była informacja, że to ja miałem wywieźć do Paryża maszynopis “Cudownej meliny” Kazimierza Orłosia. Jednak ich informacje były bardzo dalekie od dokładności, w pogoni za premią pracowano niechlujnie, teczki są pełne fałszywych doniesień – aby tylko wywiązać się z “zadania”. (Ładną historyjkę, ale chyba dość pospolitą w tym fachu, opowiada w trzecim tomie swoich pamiętników Władysław Mickiewicz, syn Adama. Po upadku reżymu Napoleona III zaprzyjaźniony pracownik prefektury przyniósł mu jego “teczkę”. I co się okazało? Tuż przed powstaniem styczniowym miał do młodego Mickiewicza przyjechać emisariusz z Warszawy. “Ajent szpiegował każdy mój krok z tym człowiekiem, jadał obiady w tych samych restauracjach co ja, w teatrze zajmował sąsiednie miejsce, szpiegowanie to trwało 12 dni. Otóż żaden człowiek tajnego rządu nie mieszkał u mnie. Ajent śledczy kazał sobie opłacać powozy, drogie obiady i dobre miejsca w teatrze…”. 12 dni używał sobie życia na koszt firmy!). Ja Orłosia, oczywiście, znałem, ale tak blisko nigdy nie byliśmy. Potem, po latach, w Klubie Księgarza, podczas promocji jawnego wydania książki Orłoś opowiadał, że to on sam wywiózł swój maszynopis, kiedy wyjeżdżał za granicę! Przyjął do wiadomości, że jakoś tam “cierpiałem” przez niego, ale nie wydał mi się tym poruszony.
Ze starego notatnika
1962 r. – Po obiedzie
w stołówce, z Tyrmandami

(on i Basia Hoff) na kawie. Rozmowa o chorobach, np. o tym, że każde zwyrodnienie tkanki, jakiś pieprzyk, to może być rak. Tyrmand wyjmuje z kieszeni pudełeczko, w którym, jak twierdzi, ma tabletki absolutnie na wszystko. Od pewnego czasu leczy żonę i wyspecjalizował się w diagnostyce. Skończył 40 lat – wyznaje, że ta liczba nie daje mu spokoju. (Przyzwyczaił się być młodym).
(Zapisuję te głupstwa, by przychwycić na gorąco atmosferę “stolikowych” rozmów).
Opowiadam Tyrmandowi, że przeżywałem niedawno wielkie dni. Dostałem od wydawnictwa pewien swój maszynopis w kopercie z napisem “Leopold Tyrmand: Filip”. Szedłem z nią przez ulicę, ludzie się za mną oglądali. “Reprezentowałem, jak mogłem”.
Tyrmand rewanżuje się komplementem za “Kwiecień” (film). Pani Basia kiwa głową. On: “W tegorocznym poolu (to “pool” jest kapitalne – cały Tyrmand!) ten film jest najlepszy i tak odpowiedziałem w ankiecie »Polityki«”.
W kawiarni rozmawia się dużo o Hollandzie. Jego “defenestracja” zrobiła duże wrażenie i wielu przeraziła. Może o to chodziło?
1964 r. w Warszawie
przebywa
Friedrich Dűrrenmatt.

Przyjechał do kraju, w którym jego sztuki triumfują. Premiera “Wizyty starszej pani” otworzyła w naszym teatrze epokę. Spotkanie z kolegami polskimi w Domu Literatury nie było jednak specjalnie tłumne. Dűrrenmatt liczy sobie lat niewiele ponad 40, wygląda jednak staro. Włosy siwe, twarz jakaś nieforemna, jakby trapiła go choroba – może tak musi wyglądać geniusz? Ale nie kroi z siebie geniusza, sukcesy nie przewróciły mu w głowie. Sympatyczny, bezpośredni – odpowiada na pytania, które padają z sali.
Pytania są często pokrętne. Na najwyższym poziomie! Dowiedz się, mój panie, jacy elitarni, jacy głębocy jesteśmy my tutaj, nad Wisłą. Wstaje pewien tubylczy intelektualista i wypowiada się mniej więcej tak:
– Herr Dűrrenmatt, napisał pan ostatnio słuchowisko radiowe “Wieczór jesienny”. Jest to bardzo przewrotny kryminał. Proszę nam powiedzieć, dlaczego pan nadał temu formę słuchowiska radiowego. Czy sądzi pan, że działanie głosu poszerza wyobraźnię? Czy chciał pan przez to zaznaczyć swój sprzeciw wobec jednoznacznej konkretności kształtu scenicznego?
Literat, spocony z zadowolenia, usiadł. Dűrrenmatt nie ukrywał zdumienia.
– Człowieku – powiedział – trzeba przecież z czegoś żyć!
Większość obecnych odetchnęła z ulgą.
Sopot,
październik 1964 r.

Zamknięcie Obór na dwa miesiące wypędziło mnie nad morze, żeby dokończyć przerwaną pracę nad scenariuszem “Don Gabriela”. Tylko na kilka dni, bo od poniedziałku zaczynam “służbę” w zespole “Kadr”, w zastępstwie Konwicjusza, który zabiera się do kręcenia swojego ryzykownego “Salta”.
Ale i tu robota idzie tępo. Trochę za mało czasu. Trochę za mało przestrzeni do spacerów. Wczoraj była niedziela, tłum wyległ na molo – grubonose, ciężkawe panny – nie ma już zwiewnych, letnich rusałek, działających jak afrodyzjak, słońce piekło, niebo czyste, “blacha” – jak mówią operatorzy, ogromny wyż. Z trudem zmuszam się do myślenia o scenariuszu. Na ławce, na której poddaję twarz słońcu, obleśna 50-latka umawia się na szaleństwo w Warszawie z przyjacielem, tłustym i sapiącym, chyba pod 60-kę. “Pójdziemy do Syreny!” – wykrzykuje ona. On przebąkuje coś nieśmiało o Dramatycznym. Potem parę dowcipów na temat wódki. Na temat Żydów – nic, na szczęście.
O Żydach mówi jednak dużo Stanisław Strumph-Wojtkiewicz, z którym siedzę przy stole. Zapewne nie uważa się za antysemitę – i może nim nie jest. Jest po prostu Polakiem dawnego pokroju, jednym z tych, co uważają, że i Żydzi są ludźmi, i powinni mieć prawa obywatelskie, pod warunkiem wszakże, że: 1) będą nieskazitelni, o wiele lepsi od “naszych”, 2) będą patriotami polskimi. Jeśli któryś z tych warunków nie zostanie spełniony – a dlaczego miałby zostać – zaczynają chwiać się w swoim humanizmie i kiwać głową: “Oni sami są sobie winni”, mówią. Nie przychodzi im na myśl, że Żyd ma prawo być taką samą świnią jak każdy inny Europejczyk, że ma prawo być szowinistą żydowskim, albo w ogóle mieć w głębokiej pogardzie sprawy narodowe. Nie przychodzi im do głowy, że humanizm zaczyna się dopiero od miejsca, kiedy się przestaje badać pochodzenie, kiedy nie zagląda się człowiekowi do spodni i do książeczki do nabożeństwa.
Ale Strumph ma 66 lat. Urodził się w Baku. (Jak Cezary Baryka. Rozpowszechnia informację, że Żeromski jego sobie obrał na bohatera “Przedwiośnia”. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, a ile mitomanii). W Baku zdał maturę. Robił jakieś strajki, organizował jakiś komitet rewolucyjny. Twierdzi, że skonfiskowali wówczas listę agentów Ochrany i był na niej Josif Dżugaszwili. (Podobną wersję puścił kiedyś “Life”, ale zdaje się, że szło o to, że Stalin (wówczas Kobe), żeby wyjść z więzienia, podpisał jakieś zobowiązania. Powiązania z żandarmerią, np. Piłsudskiego z HK Stelle, nie czynią jeszcze z człowieka agenta. Tacy ludzie, jak Stalin czy Piłsudski, mogli posługiwać się żandarmerią dla własnych celów). Potem Strumph był u Dowbora. Więc odtąd po prawej stronie. Zdaje się, że był bliski grupy Sikorskiego, piłsudczycy go nie lubili – on twierdzi, że endecy też. W czasie wojny, w Londynie, pozwoliło mu to awansować na szefa biura prasowego przy Naczelnym Wodzu. Pobóg-Malinowski zarzuca mu podobno zdradę na rzecz komunistów. W każdym razie, porzucił ostentacyjnie Londyn. W Polsce urządzał go Borejsza.
Pierwsze moje zetknięcie z jego nazwiskiem było sympatyczną przygodą. Jesienią 1947 r. przeniesiono nasz tygodnik do Warszawy. Dano nam z Reną pokój w “domu bez kantów”, bez kuchenki, ale za to z rozzuchwalonymi myszami, które przepędzałem rakietą tenisową. Odwiedziłem wtedy Ludwika Klekowa w redakcji “Życia Warszawy”. Do Klekowa miałem słabość, bo był jedynym dziennikarzem cywilnym, który zadał sobie trud i dotarł do mojej dywizji (dziesiątej), kiedy forsowaliśmy Nysę. Takich rzeczy się nie zapomina. Potem spotkaliśmy się w Grunwaldzie, w lipcu 1945 roku, w rocznicę bitwy. Była uroczysta msza polowa, Bierut wysłuchał jej jak drugi Jagiełło, Żymierski klękał i żegnał się bardzo energicznie. Bierut wmurował kamień węgielny pod przyszły pomnik grunwaldzki.
(O tej uroczystości najwidoczniej zapomniano, bo w 15 lat później wmurowywał kamień węgielny pod pomnik grunwaldzki Gomułka; jest to więc pomnik wyjątkowo solidnie założony). A potem był bankiet wydany przez Rosjan na zamku w Olsztynie, gdzie po raz pierwszy po wojnie jadłem lody. Klekow odkupił ode mnie zegarek (pierwszy zegarek w moim życiu!), który ja kupiłem za 300 złotych u ruskiego: Klekow zaproponował mi 500 i ja nie potrafiłem się oprzeć – taki zysk! Potem dowiedziałem się (od niego), że z miejsca odsprzedał ten zegarek po cenie trzykrotnie wyższej. Jednym słowem, moja słabość była całkowicie usprawiedliwiona.
W “Życiu Warszawy” Klekow wpadł na pomysł zakładania regionalnych mutacji. Wszystkie te “Życia Radomskie”, “Częstochowy” i jakie tam jeszcze były – to dzieło Ludwika. Miał to, co się nazywa talentem menedżerskim, tylko wtedy tego jeszcze tak nie nazywano. Dlaczego w jego macierzystej gazecie nie było recenzji z mojej książki, którą on sam czytał i chwalił, nie mogłem zrozumieć. Bo kilka tygodni wcześniej ukazał się mój debiut “Kijów, Taszkent, Berlin” – i był to zalew recenzyj. Nie jakichś rozpraw, recenzyjek raczej, ale dużo. Większość bardzo pochlebnych, szczególnie, co dziwne, w prasie katolickiej i mikołajczykowskiej, bardziej powściągliwe w pismach partyjnych i w “Polsce Zbrojnej”. Jeden z pułkowników powiedział mi nawet: “Pisze pan o swoich znajomościach rosyjskich z sympatią, ale trochę tak jak Fiedler o Malgaszach”. Czegoś im w tej książce brakowało.
– Nie było recenzji? – zdziwił się Klekow. – Tak mówisz? To siadaj, pisz.
– Jak to – pisz? Ja sam?
– A dlaczego nie? Kto tę książkę zna lepiej niż ty? Tu masz maszynę, tu papier. Tylko wymyśl jakiś pseudonim.
Ten ci miał talent menedżerski! Zacząłem się męczyć nad recenzją z własnej książki. Z trudem wystukałem na obcym sobie Underwoodzie półtora strony maszynopisu. W ten sposób powstała najmniej pochwalna recenzja z mojego “Kijowa…”. Uznałem bowiem za konieczne wytknąć młodemu autorowi niedociągnięcia warsztatowe. Klekow przeczytał i pokręcił głową:
– Mogłeś wykazać trochę więcej entuzjazmu.
Kiedy Strumph-Wojtkiewicz przeczytał tę recenzję w druku, oburzył się. Jak można było tak potraktować tę książkę! W kilka dni później ukazała się druga recenzja, już jego, pełna komplementów, witająca nowy talent. Skrzywdzony przez pozbawionego wrażliwości literackiej autora recenzji sprzed kilku dni.
Strumph częstuje mnie kapitalną, muszę przyznać, opowieścią o tym, jak w swoim czasie pomógł Teofilowi Sydze, kiedy ten siedział w więzieniu w Rawiczu. (Syga to był erudyta, który miotał się całe życie między swoimi fobiami nacjonalistycznymi a autentyczną miłością do literatury; przed wojną pozwolił sobie wyrazić zachwyt dla “Marysieńki Sobieskiej” Boya w okresie wściekłej nagonki na jej autora; w moczarowskiej “Stolicy” zamieścił piękną recenzję z mojej książki o Montaigne’u; z naszych rozmów wynikało, że do wciąż trwającej wrogości endeków do piłsudczyków miał stosunek mocno ironiczny). Wracam do Strumpha. Wysłał do UB swojego “Generała Komuny” (o Walerym Wróblewskim) z prośbą, by przekazano to Sydze jako wybitnemu znawcy epoki; on, Strumph przygotowuje drugie wydanie i chciałby znać jego uwagi, sprawa jest pilna. Z UB zadzwoniono do PIW-u z zapytaniem, czy będzie drugie wydanie “Generała Komuny”. Dyrektor Balicki, który wcale nie miał zamiaru tego wznawiać, uznał to za wskazówkę, kazał odpowiedzieć, że oczywiście wznowienie będzie.
Sygę wezwano do dyrekcji więzienia i uroczyście wręczono mu egzemplarz. Dano mu papier, ołówek, zwiększono ilość spacerów. Przysłał recenzję na 17 stronach, w którą wplótł wierszyki więzienne własne, jako rzekome wierszyki Szwarcego. O mało nie było wpadki, bo Strumph nie poznał się na tym i chciał zamieścić te wierszyki jako cenne znalezisko! Kiedy Syga wyszedł z więzienia, znał książkę na pamięć.

Fragmenty książki, która ukaże się wkrótce nakładem “Czytelnika”.

Wydanie: 14/2001, 2001

Kategorie: Kultura
Tagi: Józef Hen

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy