Boris Johnson – błazen czy hazardzista?

Boris Johnson – błazen czy hazardzista?

Premier chce doprowadzić do jak najszybszych wyborów, o których wyniku zdecyduje stosunek do brexitu

Premier Boris Johnson nie ma w Polsce dobrej prasy. W Wielkiej Brytanii zresztą też. Pisze się o nim mniej więcej tak jak o Donaldzie Trumpie w Stanach Zjednoczonych. Takie porównanie nie jest przypadkowe. Obu łączą nawet osoby niektórych doradców. A Johnson w Londynie robi to, co Trump robił w USA. Oczywiście z poprawką na lokalne warunki. Przedstawia się go więc na ogół jako błazna, który nie za bardzo wie, co robi, a dawną stolicę światowego imperium ciągnie na dno. Być może faktycznie ciągnie ją na dno, ale dobrze wie, co robi. To wytrawny polityk, który sprawnie kalkuluje.

Większości komentatorów w naszym kraju jakoś umyka fakt, że w tym wypadku błazen od dłuższego czasu bez litości ogrywa poważnych polityków (nawiasem mówiąc, o tym, że Johnson ma duże szanse zostać brytyjskim premierem, pisaliśmy w PRZEGLĄDZIE już 2016 r.), a jego gra przynosi mu na razie więcej zysków niż strat. Nie tylko osobistych, bo rzecz nie tylko w tym, że wprowadził się na Downing Street 10. Zyskuje także Partia Konserwatywna. Jeszcze w czerwcu szorowała po sondażowym dnie, przegrywając prawie ze wszystkimi, wliczając w to Liberalnych Demokratów oraz Partię Brexitu. Teraz jest pierwsza.

Jednocześnie Johnson, który jest jednym z najbardziej nielubianych polityków na Wyspach, należy także do polityków najpopularniejszych. Jest najbardziej lubianym torysem, a sondaże pokazują, że cieszy się sympatią większej grupy niż np. Jeremy Corbyn. Do tego zwolennicy – to wyniki badania YouGov – pytani o cechy premiera, mówią o nim, że jest inteligentny, obdarzony poczuciem humoru, bystry, konserwatywny i charyzmatyczny. Ten rozdźwięk ma bardzo prostą przyczynę – Borisa Johnsona da się opowiedzieć dwojako. W jednej wersji jest błaznem, który nie wie, co robi. W drugiej – ignorowanej – jest raczej hazardzistą.

Festiwal nieporadności

Ta pierwsza wersja króluje w liberalnej i lewicującej prasie, która pokazuje go jako źródło wszelkiego zła. „The Independent” pisze o niszczeniu przez Johnsona demokracji, używa określeń typu „reżim Borisa Johnsona”. Ton liberalnej brytyjskiej prasy jest ostatnio niemal histeryczny. Da się to zresztą zrozumieć, gdyż Boris Johnson poczyna sobie w sposób, który może budzić oburzenie, i daje pretekst do przedstawiania go jako człowieka, który nad niczym nie panuje i niczego nie potrafi przeprowadzić. Jednym słowem, pracuje na to, by odmalowywać go jako nieodpowiedzialnego błazna. Szczególnie w ostatnich dniach, kiedy w najlepsze trwa festiwal nieporadności wokół brexitu, a budzi to tak duże zainteresowanie, że oglądalność kanału BBC Parliament, transmitującego sesje londyńskiego parlamentu, bywa większa niż MTV i popularnych reality show.

Johnson obiecał twardy brexit do końca października. Jednak do tej pory nie wiadomo, czy tak się stanie. Wprawdzie premier zawiesił przeszkadzający mu parlament, ale ten zdążył mu jeszcze zagrać na nosie i przed wejściem w życie zawieszenia przeprowadzić ustawę blokującą twarde wyjście z Unii. Do tego sprawa zawieszenia trafiła przed szkocki sąd, który orzekł, że jest to akt nielegalny.

Johnson stracił też parlamentarną większość, bo wielu torysów nie chce mu się podporządkować i zgodzić na brexit bez umowy. Niektórzy zostali zawieszeni, inni zmienili partię. Z polityki odszedł sam brat premiera Jo Johnson, mówiąc o konflikcie między interesem narodowym a relacjami rodzinnymi, co powszechnie odczytano jako zdecydowany sprzeciw wobec polityki brata i twardego brexitu.

Kolejnych informacji o potknięciach premiera i przegranych głosowaniach przybywa z każdym dniem. Z pozoru mogłoby to oznaczać, że wkrótce pożegnamy premiera, o którym piszą per Blond Ambicja. Rzecz jednak w tym, że to, co zatopiło Davida Camerona i Theresę May, może działać na korzyść Borisa Johnsona. I można to odczytać nie tylko jako chaos, ale też jako przemyślany plan. To jest właśnie druga opowieść o tym, co robi były burmistrz Londynu.

Jeden kraj, dwa społeczeństwa

Na platformie Netflix pojawił się jakiś czas temu bardzo ciekawy serial dokumentalny „Trump. An American Dream”, o tym jak Donald Trump spełnił swoje amerykańskie marzenie i został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Jedna z ostatnich scen serialu pokazuje przemówienie Baracka Obamy, który podczas gali charytatywnej robi z Trumpa kompletnego idiotę, odgrywając się za miesiące kampanii, w której miliarder domagał się, by ówczesny prezydent pokazał swój akt urodzenia. Narrator mówi, że prawdopodobnie wtedy Trump ostatecznie zdecydował, że chce startować. „Cały świat się z nas śmieje. Jeśli wygram, nie będą się z nas śmiać”, słychać głos przyszłego prezydenta.

Trump wygrał dzięki strategii, w której celnie diagnozuje istniejące konflikty społeczne, rozgrzewa je do czerwoności i wykorzystuje. Kampania tego rodzaju powoduje silną polaryzację społeczeństwa – po jednej stronie znajduje się dotychczasowa elita, a po drugiej ci, którzy rzucają jej wyzwanie. Jeżeli podział jest dobrze zdiagnozowany, a emocje rozgrzewa się umiejętnie, to na końcu okazuje się, że bardzo wiele osób nienawidzi kandydata, ale więcej popiera jego postulaty. Tak było z Trumpem, który w USA budzi skrajne emocje. Tak było i jest w Polsce.

Dokładnie to samo dzieje się w Wielkiej Brytanii. Londyński salon przypuszcza wściekły atak na Johnsona. Wpisuje się tym samym w bardzo wygodnie zarysowaną przez premiera oś podziału społeczeństwa na dwa obozy. Rzecz bowiem w tym, że atakującym wydaje się, że premiera kompromitują. Tymczasem kompromitują go w oczach zaledwie jednej grupy, ale w innych dzięki temu zyskuje. Johnson staje się swojakiem, który „im” rzuca wyzwanie. Co jest zresztą dość paradoksalne, bo sam Boris Johnson jest uosobieniem brytyjskiej klasy wyższej.

Męczennik brexitu

Boris Johnson gra więc w rozgrzanie i wykorzystanie istniejącego i bardzo trafnie zdiagnozowanego podziału społecznego. Jeśli z tej perspektywy spojrzeć na ostatnie wydarzenia, należy mówić o cynizmie, a nie o głupocie. Rzecz bowiem nie w tym, że premier przegrywa z parlamentem, ale w tym, że główną osią dzielącą społeczeństwo jest brexit. I w tym podziale brytyjski premier jest po jednej stronie sporu, reprezentując wyrażoną w referendum wolę większości społeczeństwa, a po drugiej jest cała liberalna i konserwatywna elita. Kolejne porażki nie odbierają mu więc poparcia. Raczej robią z niego – to popularne ostatnio określenie – męczennika brexitu, który chce wreszcie zakończyć tę sprawę i sięga po wszelkie możliwości, a broniąca status quo dotychczasowa elita mu to uniemożliwia.

Johnson to wie. Wie też, że aby utrzymać władzę, musi przeprowadzić i wygrać wybory parlamentarne. W obecnym układzie politycznym może bowiem niewiele. Wybory, do których szedłby pod hasłem zakończenia brexitu, pozwoliłyby natomiast upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Pozbyć się z partii sporej części opozycji i zastąpić ją bardziej przychylnymi ludźmi oraz zdobyć legitymację do władzy. Prze więc do wyborów, które chce przeprowadzić jak najwcześniej, ale jest blokowany przez opozycję, która znajduje kolejne wymówki, by nie pozwolić wyborcom ocenić. Co wygląda fatalnie, bo odkąd Boris Johnson został premierem, konserwatyści prowadzą w sondażach.

Premier chce więc, żeby to stosunek do brexitu decydował o wyniku wyborczym. Szanse na wygraną ma duże. Tym bowiem, o czym zapominają polscy komentatorzy, jest zwrócenie uwagi na efekty przejęcia urzędu przez najpopularniejszego torysa. O ile kilka miesięcy temu poparcie dla Partii Konserwatywnej wynosiło od 17 do 21%, o tyle w wakacje sondaże pokazywały skok do 30, a nawet prawie 40%. Torysi zyskali, odbierając poparcie głównie Partii Brexitu, która przestała być najlepszym adwokatem wyjścia z Unii Europejskiej. Tę rolę przejął nowy premier, który zresztą jest otwarty na rozmowy z liderem cieszącego się dziś 13-procentowym poparciem ugrupowania.

Szansę na wygraną Johnsona zwiększa to, że po tej stronie społeczeństwa, która chce brexitu, będzie jedynie on i ewentualnie partia protestu, którą może wchłonąć lub pokazać jako tę, na którą nie warto oddawać głosu, bo będzie on stracony. Po drugiej stronie poparcie podzieli między siebie kilka ugrupowań liberalnych i lewicowych. To w brytyjskim systemie jednomandatowym jest dużym atutem. Wszystko jest jednak zagrywką hazardzisty. A w karty czasami się wygrywa. Ale czasami się przegrywa.

Fot. Getty Pool/Associated Press/East News

Wydanie: 2019, 38/2019

Kategorie: Świat

Komentarze

  1. ireneusz50
    ireneusz50 13 października, 2019, 21:55

    Premier Boris Johnson nie ma w Polsce dobrej prasy, a prasa w Polsce jest niemiecka, Czy nie uczciwiej jest mówić ze ten czy tamten nie ma dobrej prasy niemieckiej ?, Winston Churchill tez nie miał dobrej prasy niemieckiej, a i opozycja tez była. Barak Obama dostał od liberałów łapówkę w postaci pokojowej nagrody Nobla, to przeszedł na służbę do liberałów, zapominając o swoich przekonaniach, a Donald Trump nie dość ze nie chce żadnej łapówki od nikogo, to jeszcze kampanie prezydencką zrobił za własne pieniądze. liberały nie mogą tego ścierpieć i plują jak dzieci pod wiatr. To samo dotyczy noblistki Olgi Tokarczuk, za wierną służbę niemieckim liberałom Nobel, zwykła łapówka za pisanie bredni i opluwanie narodu Polskiego. Wielka Polka zwróciła sie do Polaków po niemiecku, zachowałaby chociaz pozory przyzwoitości. Noblem dzis, gdyby nie pieniążki, mozna by buty czyścic, taki ma prestiż.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy