Z Boyem było tak…

Z Boyem było tak…

Prawdziwy cud: wielki pisarz bez kompleksów. Tak chciały geny, taką stworzyły kombinację, właśnie w tym kraju. Kaprys natury

Z BOYEM BYŁO TAK. Kupiłem w Łazienkach, gdzie PIW ma niedzielne stoisko z przecenionymi książkami, „Ragtime” Doctorowa. I znowu mnie ta książka wciągnęła. I takie są tajemnice inspiracji, że czytając, zacząłem słyszeć swoją prozę o Boyu. Zadzwoniłem do Uchańskiego: „Już wiem, jak napisać książkę o Boyu”. Kilkakrotnie mnie do tego namawiał, ale to było dawniej, teraz nie mogłem być pewny jego reakcji: właśnie posłał do drukarni biografię Boya pióra Barbary Winklowej. A on mówi: „To przyjdź, podpiszemy umowę”.
Odwiedzam „Iskry”, omawiamy warunki. Jest 9 lipca 1997 roku, a on chciałby mieć tekst do końca następnego roku. Jaka to ma być książka? Do czytania – odpowiadam. Jak Maurois. Jak mój „Montaigne”. Właśnie o takiej myślał. Muszę się zorientować, zastrzegam się, czy dam radę. Czy mi się zechce. Za wcześnie na cyrograf.

W domu przenoszę tomy pism Boya z półki pod sufitem do niższej półki w korytarzu. Żeby je mieć pod ręką. I od razu biorę się do czytania. Prawie wszystko, czego potrzebuję, mam w domu, na własność. Z naszej biblioteki literackiej pożyczyłem książkę Wojciecha Natansona: Dagny jest w niej zlekceważona, o Mrozowskiej półgębkiem (W.N. pisze mylnie „Zofia”), ani słowa o Krzywickiej! Do Konstancina zabrałem trzy tomy felietonów.

BOY. CZYTAM I PODZIWIAM. Przewód myślowy, dowcip, paradoksy (które są dotknięciem prawdy), język, sztukę narracji, wrażliwość na przemiany obyczajowe, montaigne’owską umiejętność spoglądania na przedmiot z różnych stron. Ale przede wszystkim – odwagę. Nie tylko odwagę myśli: po prostu odwagę. Nie, źle mówię: to nie odwaga – to pewność siebie. Skoro widział i wiedział, to czemu nie miałby swemu spojrzeniu dawać wyraz – lekko, nawet z kokieteryjnym humorem. Jest to pewność siebie człowieka, który czuje się współgospodarzem kraju. Prawdziwy cud: wielki pisarz bez kompleksów. Ziemianin, katolik, skoligacony i zaprzyjaźniony z elitą krakowską, nie Żyd, nie przechrzta i nie proletariusz.
Drugi cud: że człowiek z tej warstwy, takiego właśnie pochodzenia, miał taką właśnie wrażliwość, jasne, niezamącone widzenie świata – i że zależało mu na tym, żeby to widzenie świata przekazać innym. Bo mogło mu nie zależeć.
I trzeci cud: talent. Wrażliwość na słowo, barwy, muzykę, humor. Bo przy wszystkich tamtych cechach – bezkompleksowości i jasności widzenia – mogło przecież nie być talentu. I wtedy co? Nudziarz, który może i ma rację, ale bez czaru, bez wdzięku. Ale rzecz w tym, że ten talent, talent niezwykły, który budził zazdrość i prowokował do paszkwili – był. Narodził się cudowny Polak – tak chciały geny, taką stworzyły kombinację, właśnie w tym kraju. Kaprys natury. (…)

ZACZĄŁEM LEKTURĘ TRZECIEGO TOMU felietonów Boya. Mniejsza, że on nie tak je wydawał, nie gromadził ich w jednym tomie, przetykał je szkicami literackimi. Zniknęły w pismach zebranych fascynujące tytuły: „Pijane dziecko we mgle”, „Słowa cienkie i grube”, „Śmiech, uśmiech i zgroza” itd. Czytam obszerny szkic o śmiechu, który kiedyś mniej ceniłem, teraz wydał mi się kluczowy. Boy wylicza nieprawdopodobne głupoty filozofów, kiedy usiłowali określić, czym jest śmiech. Pominął zdumiewającą wypowiedź Baudelaire’a – czy dlatego, że narkotyzował się jego poezją podczas swojej krakowskiej młodości i wolał nie rozdrapywać swojego sentymentu? Marcel A. Ruff w książce biograficznej pisze, że Baudelaire stwierdza jako rzecz pewną, że „śmiech ludzki jest najściślej związany z upadkiem, który musiał mieć niegdyś miejsce, z jakimś fizycznym i psychicznym poniżeniem”. Baudelaire łączy śmiech i ból – zdaniem biografa – z przekleństwem grzechu pierworodnego! Przed upadkiem człowieka – relacjonuje Ruff – uśmiech był czymś równie nieznanym jak łzy. (Biedni Adam i Ewa). Komizm zasługuje na potępienie, bo jest – i tu słowa poety – „pochodzenia szatańskiego […] Śmiech rodzi się z myśli o własnej wyższości. Myśl to najbardziej z natury szatańska”. (Tłum. Al. Olędzka-Frybesowa). Boy wolał tego nie cytować. Bo nie sądzę, by nie znał tego tekstu.
Czy zdawał sobie sprawę – on, Boy – że idzie tropem Montaigne’a? Że prawie każdy szkic obyczajowy (np. „Zmierzch kochanka”, „O Don Juanie”) był uniwersalny w wymowie i mógł być opublikowany wszędzie w Europie? Tak jak, powiedzmy, rozważania Ortegi y Gasseta czy Bertranda Russella? Dlaczego Europa tego nie znała? Wina indolencji, gnuśności tłumaczy czy też braku tłumaczy? Dlaczego Europa nie znała Staffa, Leśmiana, Tuwima, Wierzyńskiego (laureata złotego medalu olimpijskiego za poezję!), którzy, być może, nie mieli sobie równych – tam, na Zachodzie? (…) Kultura europejska była wówczas bardziej zregionalizowana niż dziś. Nie tylko dlatego, że to Dziś jest tak bardzo różne, gdy idzie o środki przekazu, od Wczoraj. Elita europejska nie cierpiała na brak powiązań. Tylko że naszych do niej nie zaliczano. Niby Polska należała do systemu europejskiego, ale na prawach ubogiego krewnego (ubogiego dosłownie) – ot, taki daleki kuzyn z głębokiej prowincji, gdzie furmanki z kartoflami skrzypią w piaszczystych koleinach, gdzie wierzby, strzechy, pastuszek z fujarką, staw pokryty rzęsą, Poleszucy w łapciach i kolorowe spódnice baletu Parnella. Nawet błyskotliwa „Kariera Nikodema Dyzmy” nie zrobiła kariery międzynarodowej. (Inaczej literatura rosyjska, tradycyjnie obecna w Europie, wtedy też – nie ma już co prawda Dostojewskich i Czechowów, ale jest Majakowski, jest Gorki, Pilniak, Babel, Erenburg, Furmanow, Szołochow – znani i czytani, i to właśnie dzięki temu, że literatura bolszewicka, tak inna). Boy-Żeleński – poza odczytami we Francji, które fundowano mu okresowo nie dlatego, że miał Europie coś do powiedzenia, ale ze względu na jego zasługi dla kultury francuskiej – mógł liczyć w kontaktach z „Zachodem” co najwyżej na wspólny obiad z Tomaszem Mannem, kiedy laureata Nobla przyjmowano w warszawskim Pen Clubie. Obiad podobno wytworny. Ale siedział, jak wspominał potem, nie koło znakomitego kolegi, ale koło Marysi Sobańskiej, i to z nią się „kontaktował”.
Paradoksem jest, że to żelazna kurtyna, kurtyna sztuczna, polityczna, rozsunęła tamtą, przedwojenną, bardziej szczelną – i naturalną. Tamta utkana została – należałoby przeprosić za metaforę – z braku zainteresowania, z pychy, z obojętności. Nagle ono wybuchło, to zainteresowanie, z powodów politycznych oczywiście, ale nie tylko: bo co się tam dzieje, za tą kurtyną? o czym oni myślą? jak myślą? jak reagują? jak żyją? co tworzą? (I niepokój: zbadajmy to, bo może i nas to czeka). Więc szły od nas filmy, teatr, Andrzejewski, Miłosz, Mrożek, Kołakowski, Gombrowicz (bardzo polski, chociaż zamieszkały w Argentynie), Schulz jako wspólnota formy, Witkacy jako prekursor, czeski film, Hrabal, Nezval i Kundera, Różewicz, Herbert, potem Szymborska. A za tymi – już bardziej sporadycznie – inni. Zaistnieliśmy tam dzięki żelaznej kurtynie. To, co miało odgrodzić, przybliżyło. Podejrzliwy Stalin tego nigdy nie podejrzewał.
A teraz? Wracamy do „normalności”. Więc i nasza literatura Zachodowi nie jest już potrzebna. Liczymy się jednak dla nich jako chłonny rynek, więc może nie będzie aż tak źle? (…)

21 GRUDNIA 1997 (akurat rocznica urodzin Boya). Wydawca chce, żebym dostarczył mu maszynopis do końca lipca przyszłego roku. A ja jeszcze nie zacząłem. Właściwie już mógłbym. Wiem jak. Rozdział pierwszy poświęciłbym jego matce i jej zafascynowaniu Narcyzą Żmichowską. Ale to wymaga skupienia na tej jednej sprawie – nie wiem, czy się na to teraz zdobędę. Powiedziałem kiedyś B.Z.: „Mam pierwsze zdanie”. Jest króciutkie, więc mogłem je wyrecytować. Kiwnęła głową: „Tak trzymać”. Rena: „Jestem spokojna”. Paru osobom oczy się zaświeciły, kiedy dowiedziały się, że będzie książka o Boyu. Jurek Stawiński, bardzo mi życzliwy, zwierzał się, że Boy to ktoś dla niego ważny, zaczytywał się nim, widywał go zresztą, kiedy chodził z ojcem na premiery. (Mój ojciec na premiery nie chodził. Nigdy w życiu nie widziałem Boya. Może to lepiej? Ktoś ze świata legendy). W połowie stycznia wyjadę do Konstancina. Zacznę: „Dwa pokoiki na trzecim piętrze nazywano »Miodogórzem«”.

PIERWSZE „STARCIE” JUŻ SIĘ ODBYŁO, wczoraj, korespondencyjnie. Magazyn, który zaczęła wydawać „Rzplita”, zamieścił moją wypowiedź na inaugurację rubryki „Co ja teraz robię”. Moja odpowiedź: przygotowuję książkę o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim, postaram się udowodnić, że był polskim Montaigne’em (nie dlatego, że „Próby” znalazły się w końcu na indeksie). Dodałem, że jego publicystyka mniej mnie interesuje, chcę pisać nie o społeczniku, lecz o mędrcu. Lecz i taka wypowiedź – teraz – też jest, jak się okazuje, wyzwaniem.
Bo tego samego dnia w „GW” ukazał się zwięzły felieton Marka Beylina „Z Boyem w tle”, o radzie czy komisji, którą powołała pani minister kultury. Jest tam, obok szeregu innych młodych nacjonalistów, jakiś facet z Krakowa, który orzekł w swojej książce, że za „indyferentyzm moralny” w Polsce odpowiadają dwaj ludzie: Boy i Jakub Berman. Skąd w tych młodych ignorantach taka fundamentalna zaciekłość? Chyba stąd, że są świadomymi spadkobiercami przedwojennego ONR-u. W pięćdziesiąt lat po wojnie wreszcie uzyskali przewagę i przystąpili do realizowania swojej totalitarnej utopii: narodowo-katolickiego państwa. Myślący Boy, człowiek o jasnej głowie, tolerancyjny, przyglądający się ze zrozumieniem (co nie wyklucza goryczy, a nieraz i oburzenia) dziwności świata – to ich naturalny wróg. (Też odziedziczony po dawnych czasach). Gorszy niż Berman! Bo nie sądzę, by Bermana obchodził choć trochę „indyferentyzm moralny” – to akurat było mu obojętne; raczej na odwrót: ze swojego klasowego punktu widzenia, podszytego pruderią, był mu przeciwny.
Ale czuję, że polemizując, przejmuję ich określenia. Boy, rzecz jasna, nie był „indyferentny moralnie”, był zaangażowany w sprawy moralności („moralność to gojenie ran” – pisał), to on bronił Dekalogu moralnego. Ale wiem, że to tylko nazwy, używane do kwalifikowania tych, którzy nie uznają ich moralności. Może warto im przypomnieć, że moralność Bermana była im bliższa niż Boya, co dobrze wyczuwali paksowcy. Ale znowu nie chodzi o racjonalność określeń, tylko o to, że trzeba narzucić opinię, że ten Boy to był agent, komuch, morderca dzieci i wróg narodu polskiego. Jak żydokomunista Berman.

15 STYCZNIA 1998, KONSTANCIN. Jeszcze nie zacząłem. Drepczę wokół tematu jak biegacz wokół linii startowej na chwilę przed wystrzałem. Nie mogę się zdecydować, co w tym rozdziale dać, co pominąć. Opowiadać „własnymi słowami” to, co on opowiedział lepiej? Tych kilka jego cudownych spostrzeżeń, trafnych uogólnień psychologa i człowieka pióra: np. to, że zbyt duży sukces „Poganki” zaciążył na młodej autorce – żądano od niej powtórzenia książki, podczas gdy ona już znajdowała się w innym miejscu. Cytować? Ile? W końcu nie jest to książka o Żmichowskiej. Boy, czując się jakoś zobowiązany wobec matki, z którą przekomarzał się czasem na temat jej mistrzyni, pisze o „olśniewającym debiucie Żmichowskiej”, o „arcydziele polskiej literatury”. Mam tę „Pogankę” w ręku i stwierdzam, że – przy imponującej energii słowa – jest to powieść, której nie mogę czytać. Chwilami nie do zniesienia. O „arcydziele” można mówić tylko na tle historycznoliterackim. Ale jeśli coś tak przemija, czy można to zaliczyć do arcydzieł? Sam Boy pisze, że jest to „ostatni przebłysk romantyzmu” – już gasnącego, dodałbym. Jest tu coś pokrewnego ze „Spowiedzią dziecięcia wieku” Musseta, wcześniejszą jednak o piętnaście lat, a konwencja romantyczna starzała się błyskawicznie. Owszem, ta Żmichowska wspaniale operowała słowem – jej zmysłowe opisy mają więcej temperamentu (wirtuozerii?) niż pióro Orzeszkowej, więcej swobody niż pracowite pióro Żeromskiego. Ale chyba nie muszę się wypowiadać. Przecież nie o to chodzi – w tej książce przynajmniej – jak ja to dziś widzę, czytelnik z innej epoki, po Holocauście, po stalinizmie, tylko jak to odbierała panna Wanda Grabowska, która później urodziła Tadeusza.
Więc jutro? Dziś czwartek. Najpewniej w sobotę.

WCZORAJ, W PIĄTEK, ZACZĄŁEM PISAĆ. Tylko to pierwsze zdanie, które mam od kilku miesięcy, mnie zadowalało. Reszta staczała się siłą bezwładu w niedobrym kierunku. Wyraźnie nie jestem w formie. Dziś po południu zacząłem od nowa. Trzy kartki odrzuciłem i podarłem. Przy czwartej zostałem, chociaż tak ją pokreśliłem, że trzeba będzie znowu przepisać. Ale dlaczego, ku swojej zgrozie, zamiast „Jan Andrzej Grabowski” (ojciec Wandy) napisałem „Jan Andrzej Zamoyski” (!)? Spojrzałem – i osłupiałem. Myślałem „Grabowski” – napisałem „Zamoyski”: skąd się coś takiego bierze? (…)

DZIŚ ZNIECHĘCENIE, niemożność podjęcia pracy. Chaos w głowie i w notatkach. Jeszcze trochę, a znielubię Boya. (A może każdy biograf przeżywa taki kryzys – nagłej niechęci do postaci, którą się zajmuje, ciąży ona w pewnej chwili jak obowiązek?). Czemu on tyle pisał? Recenzje, wstępy do tłumaczeń, felietony, prawo rozwodowe i kler, Wojciechowski, no i recenzje, wciąż recenzje – i wszystko to prawie równocześnie. Odczyty, wypady do Francji. Jak to uszeregować? Jak oddać tę równoczesność właśnie? Do tego dochodzi brak zachęty. Wydaje się książki, jakby rzucało się kamień w wodę. Po co się trudzić? Nie piszę przecież sobie a muzom – nie, to nie ja – piszę, aby coś opowiedzieć. (…)

ALE WCIĄŻ NIE PISZĘ o najważniejszym: 4 czerwca w Oborach, o godz. 12.10 zakończyłem rękopis książki o Boyu-Żeleńskim. Napisałem u dołu: „Konstancin, Obory, 1998”. Potem uderzyło mnie, już podczas przepisywania na maszynie, że – po opisie rozstrzelania Boya, po bolesnym wzruszeniu, które, pisząc, odczułem – informacja, gdzie ja to pisałem, jest nietaktowna. Wobec tragizmu tych ostatnich stron – nie można czynić z zakończenia pracy czegoś, co daje satysfakcję autorowi, świadectwa zadowolenia twórczego. Zostawiłem tylko datę: 1998 – bo to ważne dla samego Boya, tak go biograf przedstawia w tym i tym roku.
Nalałem sobie kieliszek koniaku i wypiłem samotnie za pamięć o Boyu. Wciąż bolał mnie tamten mroczny strzał. Byłem wzruszony do łez. (…)

ZNOWU ROZMOWA z panem Żeleńskim na linii Paryż-Warszawa. Powiedział, że jest „wstrząśnięty sukcesem tej książki”. Giedroyciowi bardzo się podoba – dzwonił do niego w tej sprawie – z czego bardzo się cieszy, bo ostatnimi czasy stosunki ochłodły, właśnie na tle Boya, jego lwowskich czasów. (Książę napisał do mnie, że książka zrobiła na nim duże wrażenie, powołał się na swoją przyjaźń ze Staszkiem Żeleńskim, bywał u Boyów na Smolnej, rozgląda się za jakimś inteligentnym i wrażliwym recenzentem). Teraz, mówi pan Władysław, wróciła przyjaźń, bo Giedroyc widzi to już inaczej, książka go przekonała. Jeszcze raz o tym, że to on zmusił Boya do wyjazdu z Warszawy. Boy w ogóle nie lubił się ruszać, czego dowiódł potem we Lwowie, kiedy weszli Niemcy. Ona, pani Zofia („nadzwyczajna osoba!” – wykrzykuje pan Żeleński; później zwierzył mi się, że się w cioci Zosi podkochiwał), przysłała mu po wojnie do Paryża wznowienie jakiegoś przekładu męża, z jednym zdaniem dedykacji: „Pamiętaj o nim!”. I jeszcze mowa o takiej karteczce, którą Boy przesłał jej jakoś ze Lwowa: „Oj, Fuśku, Fuśku…” – tylko tyle napisał, ale jakże wymownie.
Pytam pana Żeleńskiego, jak pani Zofia odebrała atak Witkacego na jej męża. „O, to był dramat – słyszę. (Potwierdza to, czego się domyślałem). – Zerwała z nim. Potem, po latach spotykała się z nim czasami, ale tylko w kawiarence, przy placu Napoleona”. Witkiewicz (ciekawe, że p. Żeleński nie używa skrótu „Witkacy”) nigdy nie przestał jej kochać. „Źle się ożenił, to był jego dramat – mówi poufnie p. Żeleński (ale to chyba ważne, Boy by tę plotkę zaaprobował) – ona była oziębła, nie lubiła seksu, a jaki był Witkiewicz, to pan wie. Zdradzieckość jego ataku była oczywista, bo przecież Boy dużo zrobił dla Witkiewicza, on go niemal stworzył. Chyba zdecydował się na to pod wpływem Jerzego Brauna (tego, który ogłosił „likwidację Boya”), w którego piśmie drukował rozprawy filozoficzne”.
Kilkakrotnie na moje uwagi reagował pan Żeleński głośnym śmiechem. To cudowne – zachować w tym wieku taką jasność umysłu i wrażliwość na dowcip. Może to rodzinne?
Rena twierdzi, że moja książka o jego znakomitym stryju wpłynęła nań ozdrowieńczo i odjęła mu lat. Ma się z czego cieszyć i czym zajmować. (…)

„PRZYJDŹ – DZWONI UCHAŃSKI
– mam dla ciebie recenzję w »Kulturze« paryskiej”. Słyszałem już o tej recenzji od kogoś, kto słynie z ostrego języka, że powinna mnie satysfakcjonować. Biorę w „Iskrach” odbitkę, wracam powoli do domu. Na skwerku za Smolną siadam na ławeczce, twarz grzeję w słońcu, i czytam.
Napisał tę recenzję Feliks Netz, ten sam, dobrze znany na Śląsku pisarz (niezauważony w Warszawie), który z takim entuzjazmem potraktował „Odejście Afrodyty”. Ma ucho na mnie, widzi i rozumie, co się nieczęsto zdarza. To ciekawe, że właśnie na Śląsku jest ta grupa piszących i animatorów kultury (głównie kobiet: Marta Fox, Dorota Stasikowska-Woźniak), która darzy mnie ciepłym uczuciem. Napisałem do p. Netza, że jest to recenzja, „jaką biedny sponiewierany autor mógł sobie tylko wymarzyć”. Poza tym jest to tekst świetnie napisany, głęboko wnikający, który – niezależnie od tego, że pewne koła rozwścieczy – zwróci na autora uwagę. Już teraz wiele osób mnie o niego pytało. Piękne jest to, co Netz pisze, jak dla mnie ważny jest krzyk Boya, ten krzyk, który rozległ się, zanim zaczęło się jego pisarstwo (znalazł wzmiankę o tym w mojej „księdze drugiej”), i że problem lwowski widzę poprzez strzał, który zakończył jego życie. „Nie ma tu miejsca na robienie literatury” – powtarza Netz tę myśl za mną. I cytuje: – „»Padł strzał. Nie ma Boya-Żeleńskiego«. Ktokolwiek wpisuje Boya na listę kolaborantów – ten, boję się, nie słyszy tego strzału. Czy to możliwe? Niestety tak”.
A przecież Boy jeszcze kilka lat temu stopniowo tracił na popularności. Wydawca skarżył się, że nawet „Słówka” z trudem się sprzedają. Recenzje były znane już tylko w moim wyborze – mądrość pisarza nie docierała. Wywołali wilka z lasu – oszczercy. Oskarżyciele. Boy kolaborantem? Niemożliwe! „Lwowski” fragment mojego „Błazna…” zamieszczony w „Tygodniku Powszechnym” (katolicy bronią Boya!) wywołał sensację i falę wdzięczności. „Głupi niedźwiedziu – można powiedzieć inspiratorom oszczerstwa (bo musieli być inspiratorzy) – gdybyś w mateczniku siedział…!”. Jeszcze raz sprawdza się doświadczenie, że w Polsce zbyt nachalna propaganda ma odwrotny skutek.

W POZNANIU, W DOMU BRETANII, siedzibie towarzystwa polsko-francuskiego. Spotkanie z okazji wydania książki o Boyu. Jest komplet publiczności, głównie panie, wszystkie ze znajomością francuskiego, często nauczycielki, inne wyniosły to z domu. Jest trochę młodzieży, co zawsze cieszy. Pani Elżbieta Jackowska, z której inicjatywy spotkanie zorganizowano, wygłasza bardzo dobry, solidnie przygotowany wstęp. Dobra wizytówka dla Poznania. Ale jest zdenerwowana i czasem, łykając słowa, myli się. Na przykład słyszę, że napisałem książkę: „Ja, Józef z Montaigne”. „To ciekawe”– odzywam się. (…)
Dziewczyna, która na spotkaniu podchodzi do mnie i opowiada, że kiedy skończyła „Błazna”, „rozryczałam się”. To największa porażka oszczerców: jego los poruszył młodą dziewczynę. „Żaden atom ciepła nie przepada” – przypominam sobie. Cytat z recenzji Boya. (…)

Tytuł, skróty i zdjęcia pochodzą od redakcji.


„Dziennika nie prowadzę. Ale nauczyłem się kłaść obok tapczanu mały notesik, czasem jakieś luźne kartki i długopis. W bezsenne noce, kiedy myśli rozpoczynają swoją męczącą gonitwę, zapalam lampkę i usiłuję je uchwycić. Na chwilę pierzcha udręka. Przestaję bać się bezsennych nocy”. Tymi słowami rozpoczyna Józef Hen, obchodzący w tym roku 90. urodziny (ur. 1923), powojenne zapiski opatrzone tytułem „Nie boję się bezsennych nocy…”, które po raz pierwszy ukazały się w latach 1987, 1992 i 2001. Niniejsze wznowienie zostało przez autora przejrzane i uzupełnione. Powiedzieć, że to lektura obowiązkowa i świadectwo epoki, będzie truizmem – ale tak faktycznie jest, bo te czasem krótsze, czasem dłuższe noty to kopalnia wiedzy o ludziach i wydarzeniach z całkiem niedawnej historii. Celnie spuentowane, wydobywają to, o czym nie mieliśmy pojęcia lub na co nie zwróciliśmy uwagi. Ale autor dzieli się nie tylko ogólniejszymi spostrzeżeniami, lecz także swoją prywatnością – bez wylewności, jednak na tyle, by czytelnik poczuł, że to literackie spotkanie z kimś znajomym, wręcz bliskim.

Wydanie: 2013, 29/2013

Kategorie: Książki
Tagi: Józef Hen

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy