Braterska poliandria

Braterska poliandria

Ani Tenzin Palmo żyła w odosobnieniu w górach Lahaulu. Któregoś dnia zauważyła dziwne ślady w śniegu wokół swojej chatki. Narysowała te kształty i zachowała rysunek. Kiedy po latach pokazała rysunek zoologom, nie mieli wątpliwości, że to śnieżna pantera.

Kibber to duża wioska. Jest tam ok. 100 domostw. Którejś zimy pantera zabiła 13 jaków i cztery konie. Udusiła zwierzęta i wypiła krew. Pantera nie zjada całego mięsa upolowanego zwierzęcia. Przysmakiem jest jego ciepła krew. (…)

Chłopi mieszkający w wysokich wioskach Spiti najczęściej ubezpieczają zwierzęta domowe. Wtedy urzędnicy rządowi, po oględzinach strat, przyznają odszkodowanie. Jechałam kiedyś autostopem z Cziczamu. To jedna z tych wysokich wiosek, położona jest na 4170 m n.p.m. Mnich, który mnie zabrał, opowiadał o panterze jak o niezłomnej wojowniczce – z szacunkiem i podziwem. Pokazywał skały, na których czasem się ją widzi. Pantera jest płochliwa i szybka. Mówił też mnich Sonam, że tu się pojawia tylko jedna pantera, że to samo zwierzę jest czasem widywane. Pewność miał stąd, że w okolicy zainstalowano kamery, które ją podglądają.

Typowa śnieżna pantera ma jasne oczy i białawoszare futro z wmalowanymi głęboko w długą i gęstą sierść czarnymi plamami, które zmieniają swoje obrysowanie w ruchu. Dorosła waży ok. 50 km, a długość jej ciała sięga 190 cm. (…) Porywa błękitne owce, bydło, młode jaki. Mieszka w Himalajach i na Wyżynie Tybetańskiej. Chroni się przed człowiekiem, który poluje na jej futro i kości. Nie słyszano, by zaatakowała człowieka. Zakłada się, że na wolności żyje ok. 7 tys. śnieżnych panter.

Spiti jest położone niedaleko granicy z Tybetem, z Tybetańskim Regionem Autonomicznym właściwie. Sumra, Sumdo to wioski oddalone o kilka kilometrów od granicy. Przed 1959 r. ludzie przemieszczali się bez przeszkody granic. Szlaki handlowe łączyły odległe miejsca. Z Tybetu do Spiti, Ladakhu i Kaszmiru transportowano sól, paszminę i wełnę owczą. A z powrotem, do tybetańskich osad – cukier, zboże i ubrania bawełniane. Ruch odbywał się tu stale i uzależniony był tylko od przyrody, a nie od decyzji władczego człowieka. Te najbliższe miejsca połączone były także ludzką bliskością.

– Z Tabo jeździło się do Suru Sumkhjil jak do siebie. Dziś jest granica, a za nią strach – mówi Thupten, mnich skromny, i przypomina sobie, że kilka lat wcześniej, może 10 lat temu, grupa kilku osób dotarła stamtąd do Sumry. Jakoś przedarli się przez góry. Byli chorzy i wycieńczeni, jeden chłopiec zmarł od razu. Pozostali pojechali do Delhi, do centrum dla uchodźców tybetańskich.

Uciekinierów jest coraz mniej. I chyba nie tylko dlatego, że trudniej jest dziś niż dawniej przedostać się przez wysokie góry, przejść granicę. Młodsi, którzy nie znają już tybetańskiego Tybetu, wychowali się w chińskiej ekspansji i tam są u siebie. Powklejali się w nowy system, bo wzrastali razem z nim. I taki mają dom, jaki znają. Protestujący – często mniszki i mnisi, czasem nomadzi albo robotnicy – stanowią mniejszość Tybetańczyków w coraz bardziej chińskim Tybecie.

Wzdłuż rzeki, po obu jej stronach, na ok. 160 km jej długości, położonych jest kilkadziesiąt wiosek, połączonych najczęściej kamienistą drogą. Wioskowe społeczności tworzą jedną spityjską wspólnotę. Tu rzeczywiście wszyscy się znają, a wielu jest ze sobą spokrewnionych. Społeczność do niedawna (do połowy lat 90.) całkowicie odcięta od innych, a wcześniej, przed 1947 r., żyjąca we względnej osobności, wytworzyła swoistą strukturę.

Ludzie żyją tu zgodnie, choć trwają przy swoich nierozwiązanych konfliktach. Żyją bezpiecznie, choć trochę się chronią przed przybywającymi spoza. Właściwie to nie ma tu przestępczości. Naprawdę. Kradzież jest niemal nieobecna, bo tak silnie piętnowana społecznie. Żyją wspólnotowo – pomagają sobie stawiać domy, świętują uroczystości rodzinne całymi wioskami, a w mroźne zimy grzeją się razem przy piecach i piją czang.

Nie potrafią przeciwstawiać się i buntować. Jeśli miejscowy polityk (a takich induskich przybyszów jest tu coraz więcej) stawia czteropiętrowy dom, mimo że prawo na to nie pozwala, nie dziwią się i nie występują przeciwko. Jeśli dziecko jest w szkole bite (co ciągle się zdarza, mimo że prawem wprowadzono zakaz), rodzice uważają, że widocznie tak być powinno. Nie są krytyczni i nie kwestionują. Rzeczy, które uważają za niezależne od ich woli i czynu, przyjmują takimi, jakimi są. Ale przede wszystkim: są radośni, uważni i prawdomówni.

Klasztor jest filarem społeczności buddyjskiej od wieków. Spityjczycy są buddystami, zatem ich życie codzienne wypełniane jest w zgodzie z klasztornym kalendarzem, obyczajem i zasadą formułowaną przez lamów. A te dotyczą rodzinnych i wspólnotowych wydarzeń: narodzin, połączeń, śmierci. Klasztor od wieków jest też instytucją edukacji. Przyklasztorne szkoły, jeszcze nie tak dawno jedyne, dziś nie ustępują poziomem kształcenia szkołom świeckim.

Wioski, zgodnie z ich położeniem, przypisane są do swoich opiekuńczych sangh. Górne Spiti „podlega” pod Key Gompę, to tradycja gelug. Środkowe związane jest z klasztorem Dhankar, też gelug, lub z Tangyud w Kazie, klasztorem szkoły sakja. Dolne Spiti ma swoich nauczycieli i przewodników w najstarszym zgromadzeniu w dolinie, w Tabo. Jeśli rodzina chce oddać dziecko do klasztoru, czyni to zgodnie z naturalną „rejonizacją”.

– Mamy taki zwyczaj w Spiti – mówi Dhakpa, mnich Key Gompy – że jeśli małe dziecko jest chorowite, często płacze, to matka przynosi je do klasztoru i prosi o zmianę imienia. Jeśli to jest chłopak, matka często decyduje, że zostanie mnichem. Ostatnio w zeszłym miesiącu tak się zdarzyło. Dziecko cierpiało i rodzice się męczyli. Opat zmienił mu imię i postanowiono, że chłopiec przyjdzie do klasztoru, kiedy skończy osiem lat. Widziałem tę matkę wczoraj, dziecku się poprawiło. (…)

Każda wioska ma swoje bóstwa i duchy opiekuńcze. Najpewniej te wierzenia, ta tradycja są starsze niż buddyzm i pochodzą z religii bon. Niektóre bóstwa weszły do kanonu strażników buddyjskich, inne pozostały na obrzeżach nowego systemu. Mieszkańcy wiosek mają żywy z nimi kontakt. (…)

Bóstwa uznane przez klasztory mają swoje historie zapisane i pamiętane. Te drugie, pomniejsze (lha), wioskowe, istnieją tylko w pamięci i obyczaju mieszkańców. Koło Dhemulu, na przykład, jest wysoka góra zwana Balangri, na której mieszkają lha, bogowie, i dre, demony. (…)

– Niektóre bóstwa czynią wyjątkową pracę – mówi Sonam Angdui, wykształcony socjolog, nono Spiti. – W Dhemulu jest bóstwo lokalne, które mówi przez medium i ono rzeczywiście prowadzi ludzi, przekazuje informacje dharmiczne.

O każdym z nich są dawne i niedawne opowieści. Warte zapisania.

Nono i czterech tzw. małych nono oraz wysocy lamowie należeli (i należą) do kasty arystokracji. Wszyscy są potomkami i następcami dawniej rządzących. Dziś ich znaczenie ograniczone jest wyłącznie do prestiżu i poważania. Główny nono jest doskonale wykształconym człowiekiem, bardzo zaangażowanym społecznie.

– W Kinnaurze i Lahaulu system kastowy mocniej trwa niż w Spiti. My nawet wiążemy się małżeńsko z czeczang – mówi nono, wskazując na kastową swobodę. – No, może rzeczywiście dlatego, że jest nas, arystokratów, coraz mniej.

– A może i też dlatego, że Kinnaur i Lahaul są buddyjsko-hinduskie, a Spiti jest w stu procentach buddyjskie?

– To z pewnością też istotna przyczyna.

Czeczang to posiadacze ziemi i zwierząt – większość Spityjczyków należy do tej kasty. Dominują, dbają o przestrzeganie starych zasad, które dają im uprzywilejowanie, i – jeśli trzeba – ustalają nowe. Zo to ludzie bez ziemi: rzemieślnicy, kowale, najemni robotnicy. (Ci ostatni to Nepalczycy – Gurkhowie, którzy są tu od pokoleń, Indusi z biednego Biharu i Dżharkhandu). Beta to najniższa kasta. Należą do niej rzeźnicy i muzycy. Jeśli trzeba zabić zwierzę, czynią to beta albo – to już stara tradycja z Tybetu – buddyści oddają to zajęcie muzułmanom. (Każdy znajduje swojego szabes goja).

Muzycy, nazywani też hiraps, są najbiedniejsi i od wieków stanowią najniższą kastę. Dawniej nie mieli swoich domów, wędrowali od wioski do wioski, często przez odległe krainy, i grali za miskę jęczmienia. Z czasem, kiedy wyrosły granice – większe przeszkody niż wysokie góry – osiedlali się i znajdowali inne zajęcia. Dziś pozostało ich bardzo niewielu w Spiti. Są wioski, gdzie nie ma żadnego muzyka, jak np. w Hanzie. I są takie, w których 50 domów należy do czeczang, a jeden do muzyków. Jeśli jest jakaś uroczystość we wsi, na przykład pingri, sprasza się muzyków z całej okolicy. I dziś trzeba im już zapłacić. W Rangriku mieszka stara kobieta z synem. Grała kiedyś na sunnie (duży flet) i na dawo (bęben ramowy). Jej syn jest kierowcą wielkiej ciężarówki. Kiedyś i on byłby muzykiem.

Są zasady, które dzielą społeczności kastowe. Ci z niższej nie mogą spać w łóżku należącym do kogoś z kasty wyższej. Nie mogą jeść z jego/jej talerza, zatem istnieje zwyczaj koszerowania naczyń kadzidłami. Zo i beta muszą siedzieć niżej, jeśli przebywają w jednym pomieszczeniu z czeczang. No i oczywiście nie mogą się mieszać w małżeństwach. Gompy są także zamknięte dla niższych kast, ich synowie nie mogą zostać mnichami. A kiedy czytane są teksty buddyjskie w świątyni, beta i zo nie wolno tam przebywać. Tych zasad jest dużo więcej. Ale też kruszą się one, powoli i samoistnie. Otwarcie na innych musi przynosić zmiany. W czasie wizyty w Spiti w 2007 r. Jego

Świątobliwość Dalajlama ostentacyjnie wystąpił w obronie muzyków. Z radością grał na bębnach.

W 2006 r. pewien mnich postanowił wypowiedzieć wojnę systemowi kastowemu. Zabrał 16 chłopców z najniższej kasty do klasztoru w Karnatace. Mnisi z domów czeczang zaalarmowali rodziców, którzy zaostrzyli zasady podziału kastowego w dolinie. (Osobne sklepy, osobne miejsca posiłku). Ich rodziny opłaciły nowicjuszom podróż, wynagrodziły pieniądzem straty i 16 chłopców wróciło z południa. XIV Dalajlama zdecydowanie wystąpił wówczas przeciwko podziałom.

– W buddyzmie nie ma miejsca na system kastowy – mówił w spityjskich świątyniach.

Wkrótce potem 16 mnichów wróciło do gompy w Karnatace i nikt już nie protestował. To była chyba jednak sytuacja precedensowa. W 2018 r. Loczen Tulku Rinpocze z Key Gompy powiedział do mnie:

– Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby chłopcy z niższych kast składali śluby, ale inni z pewnością odeszliby wtedy z klasztoru.

Podział społeczny jest tłumaczony karmą: tak, jesteśmy wszyscy równi, ale każdy ma inną karmę. I zgodnie z tą zasadą ludzie rozumieją swoje położenie. Widocznie – uważają – w poprzednich wcieleniach krzywdziłem innych i dlatego teraz mam taki los. Starają się być dobrymi i pełnymi współczucia, i modlą się o lepszą inkarnację w przyszłości. Człowiek wie, co to jest szczęście i cierpienie, i ma możliwość przemiany cierpienia w szczęście.

System kastowy został najpewniej wprowadzony w Spiti wcześniej niż słowa Buddy, które zaczęły tu docierać z Tybetu w X w. Podobny istnieje w Ladakhu, Zanskarze, Kinnaurze. Silniejszy jest w Dolnym Spiti, łagodnieje szybciej w Górnym (geograficzne zależności o tym decydują). (…)

W Spiti nie żyje się z dokumentami w kieszeni ani w szufladach. Nikt nie prowadzi rejestracji małżeństw, rozwodów, zgonów. Od niedawna rodzice chętnie informują panczajat, indyjski urząd, o narodzinach, bo wtedy dostają subwencje na dziecko, na przykład ryż po niskiej cenie. Nikt nie ma dowodu osobistego. Kiedy są wybory, chętny obywatel dostaje kartkę. Paszporty też wydawane są w zależności od potrzeby, a ta zdarza się rzadko, bo Spityjczycy raczej nie podróżują poza granice wielkiego kraju.

Śluby odbywają się zgodnie z obyczajem i tradycją, najczęściej bez urzędów. (Można się rejestrować w indyjskim urzędzie, ale chętnych nie ma wielu). Małżeństwa są (ciągle) najczęściej aranżowane, a zasady – uzgadniane przez rodziny. Żeby świętować, robi się tradycyjnie duże wesele, w którym uczestniczy cała wioska i goście z daleka. Trwa ono dwa, trzy dni, jest huczne i dużo kosztuje. Albo małe wesele – spotkanie dla najbliższych w jedno popołudnie. To jest „nowa moda”, ale jej popularność szybko rośnie.

Ejdżej ma 24 lata. Wkrótce będzie wesele, bo narzeczoną ma już od roku. To była taka mieszana formuła. Najpierw oni się poznali i polubili, a potem rodzice ustalili zasady. Istnieje jeszcze bardziej radykalna wersja zawierania związku. Młodzi, którzy mają obawę, że rodzice będą niechętni ich pragnieniu, jadą do Manali i tam rejestrują się w indyjskim urzędzie. A potem wracają gotowi do pertraktacji rodzinnych i wesela – małego lub dużego, w zależności od zasobów finansowych. Ejdżej planuje wesele „mini-mini”, jak mówi.

– A za kilka lat, jak będziemy bogaci, zaprosimy całe Spiti na wielkie!

Po ślubie dziewczyna zamieszkuje w domu chłopaka, ale jeśli w rodzinie są dwie dziewczyny, to ta druga może pozostać w swoim domu z mężem.

– Czasem to się jeszcze zdarza, że jedno rodzeństwo żeni się z innym. Wtedy ziemia pozostaje w rodzinie – tłumaczy Ejdżej. – Ale młodzi coraz rzadziej myślą o polu. Oni chcą przede wszystkim niezależności.

– Phuntsok została wydana za mąż, kiedy miała 15 lat – mówi Tenzin. – Do szkoły chodziła krótko, trzy, może cztery lata. Rodziny się zgodnie domówiły, Phuntsok dostała dobrego męża. Panna młoda wnosi posag. Ale u nas, nie tak jak u hindusów, posag może być mały i kobiety nigdy przez posag nie umierają.

Geometria podziałów kastowych jest ciągle zachowana w przypadku zawierania związków – ożenki są zamknięte w tej samej grupie społecznej. Choć przed ożenkiem młodzi zadają się ze sobą bez szczególnej uwagi na przynależność kastową. Wszyscy o tym wówczas wiedzą i wiedzą także, że ślubem to się nie może skończyć.

Jeśli para chce się rozstać, nikomu się nie opowiada i zgody na to nie potrzebuje. Jeśli natomiast jest niezgoda dotycząca domu, rozstrzyga ją gepo, przewodzący radzie starszych wsi. Wdowy często wiążą się z bratem zmarłego męża – unika się wówczas sporu dotyczącego dziedziczenia ziemi.

Poliandria jest tu obecna. To kulturowe przeniesienie z Tybetu. Funkcjonujące tam (historycznie bardziej niż współcześnie) układy małżeńskie były niezwykle zróżnicowane: monogamia obok poligynii (wielożeństwo), poliandria (wielomęstwo) i poligynandria (małżeństwo grupowe). W monogamii najczęściej żyli bezziemni. Poliandria zazwyczaj bywa(ła) braterska, czasem dołączał owdowiały ojciec. W gospodarstwach, gdzie mieszkały same córki, zapraszano bezziemnego mężczyznę (poligynia siostrzana), który stawał się spadkobiercą teściów i dziedziczył po nich nazwisko. Nierozdzielanie majątku jest kluczem do tych kombinacji małżeńskich.

W Spiti od wieków, w ostatnich dziesiątkach lat dużo rzadziej, kobiety były żonami dwóch, trzech braci. Poliandria braterska – według słownika. A w praktyce: łączenie się ludzi wokół ziemi. Żeby jej nie dzielić, żeby ją dobrze uprawiać, żeby nie najmować obcych, żeby starczało na podatki dla klasztoru i na ciut zasobniejsze życie. Kobiety mające dwóch mężów są w Spiti szanowane.

Zdarzają się też, z podobnych powodów – rodzinno-własnościowych – związki poligamiczne. I te też są akceptowane społecznie. Niechętnie ludzie odnoszą się do mężczyzny, który ma dwie żony dla atrakcji.

– W Rangriku jest taka sytuacja – opowiada Czering. – Sąsiedzi nie zaakceptowali drugiej kobiety, którą mężczyzna sobie przywiózł. Musiał ją wywieźć do Kazy.

Ten zwyczaj umiera szybciej niż podział kastowy. Poliandryczne związki powstawały także dlatego, że istnieje zasada dziedziczenia ziemi przez najstarszego syna. Młodsi zostawali bez ziemi. W Rangriku na 100 rodzin jest jeden związek poliandryczny i jeden poligamiczny. Thupten, skromny mnich z Tabo, wychował się w Czango w Kinnaurze (to są te południowe sąsiedztwa, które mają wpływ na Dolne Spiti). Mówi tak:

– W Czango jest 300 domów. I może 50 albo 60 domów, w których jest jedna kobieta i dwóch, trzech mężczyzn; oni są braćmi. Poligynii u nas nie ma. W Spiti ziemia należy do najstarszego, a w Kinnaurze do wszystkich synów, dlatego oni często biorą wspólną żonę.

– A jak się przypisuje dzieci do ojców?

– Zwyczajnie – mówi Thupten. – Dzieci mają dużego i małego ojca. Moi bracia mają jedną żonę. Starszy ożenił się pierwszy i po pięciu latach młodszy dołączył do nich. Nie tylko o ziemię chodziło. Mój młodszy brat nie chciał odchodzić z domu. Chciał być z naszym starszym bratem w jednej rodzinie.

 

 

Fragmenty książki Hanki Grupińskiej Dalekowysoko. Tybetańczycy bez ziemi, Wielka Litera, Warszawa 2020

 

Fot. Adobe Stock

Wydanie: 2020, 47/2020

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy