Buddyjska szkoła umierania – rozmowa z Arturem Cieślarem

Buddyjska szkoła umierania – rozmowa z Arturem Cieślarem

Tak jak potrafimy oddychać, nie zastanawiając się nad tym, tak również potrafimy umierać

 

Artur Cieślar – pisarz, podróżnik, autor wywiadu rzeki z Małgorzatą Braunek „Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko”

 

Trafiać z ekranu wprost do serca widza to niezwykły dar. Małgorzata Braunek go posiadała. Nawet ci, którzy jej nie znali, czuli, że obdarza ich pozytywną energią. I ten uśmiech – trochę niesamowity, a przecież ciepły i krzepiący. Stworzyła niezapomniane role. Najbardziej znane to Irena w „Polowaniu na muchy”, Oleńka Billewiczówna w „Potopie”, Izabela Łęcka w serialu „Lalka”. Stała się ikoną polskiego kina. I nagle, mając szansę na wielką karierę, na początku lat. 80. porzuciła granie. Buddyzm wygrał z aktorstwem.

Kolejne pokolenie zachwycało się jej rolami, a ona zajmowała się swoimi uczniami i medytowała. Po kilkunastu latach wróciła na ekran. I znów oczarowała widzów. Czar pierwszy – film „Tulipany”, o dojrzałej przyjaźni i miłości. Za drugoplanową rolę Marianny dostała nagrodę na festiwalu w Gdyni i Orła. Czar drugi, trzeci, czwarty i piąty to seriale o mazurskiej prowincji i trzech pokoleniach kobiet: „Dom nad rozlewiskiem”, „Miłość nad rozlewiskiem”, „Życie nad rozlewiskiem” i „Nad rozlewiskiem”. Kilkadziesiąt cudownych spotkań z Małgorzatą Braunek w roli Barbary Jabłonowskiej, fascynującej, wspaniałej, przyjacielskiej. Dzięki niej te seriale miały nieprawdopodobny klimat i pozwalały widzom wierzyć, że obcują z kimś bliskim.

Rok temu aktorka dowiedziała się, że jest chora na raka. 23 czerwca tego roku odeszła. Pozostawiła dzieci: Orinę Krajewską i Xawerego Żuławskiego, męża Andrzeja Krajewskiego, grupę uczniów praktykujących buddyzm i przyjaciół. Rozmawiamy z jednym z jej przyjaciół – Arturem Cieślarem.


Małgorzata Braunek odeszła bez medialnego szumu. Nie było paparazzich sterczących pod szpitalem, nie było relacji z przebiegu walki z rakiem…

– Ale pojawiło się stwierdzenie, że Małgosia tę walkę przegrała. A ja nie zgadzam się z takim sformułowaniem. Nie ma przegranych z rakiem. Człowiek, który dowiaduje się, że jest chory, zazwyczaj uruchamia wszystkie siły, by godnie żyć z tą chorobą i próbować wyzdrowieć. Jeśli się nie uda, bo np. rak został zbyt późno zdiagnozowany, to nie jest przegrana. Jak mają się czuć najbliżsi chorych, którzy codziennie starają się im pomóc: karmią, masują, zabawiają, a potem słyszą, że przegrali? Rak często okazuje się śmiertelną chorobą, która prowadzi do rozpadu organizmu, i w tym jest straszny. Jednak paradoksalnie okres, kiedy Małgosia chorowała, wspominam jako bardzo piękny. Wtedy mieliśmy dla siebie tak dużo czasu, tak dużo rzeczy mogliśmy sobie powiedzieć, tak dużo dobrej energii poczułem.

 

Wiele lat byliście przyjaciółmi. Czy w tym ostatnim okresie wasza przyjaźń stała się silniejsza?

– Myślę, że tak. W tym czasie dowiedziałem się także więcej o sobie. Nie wiedziałem, że potrafię o kimś myśleć tak intensywnie, martwić się o niego, znajdować dla niego więcej czasu. Odwiedzałem Małgosię, kiedy tylko mogłem, także kiedy ona tego chciała. Czasami kilka razy w tygodniu. Oczywiście każdego dnia, w każdej minucie był przy niej jej mąż Andrzej.

 

Szansa

 

Pani Małgorzata była buddystką. Czy wyznawcom buddyzmu jest łatwiej odchodzić?

– Nie chciałbym wypowiadać się w imieniu Małgosi. W czasie jej choroby wiele rozmawialiśmy, także o umieraniu. Ale na razie nie chciałbym o tym mówić.

 

Chrześcijaństwo obiecuje po śmierci niebo. Ludzie wierzą, że tam się znajdą, a mimo to czują lęk przed odchodzeniem. A buddyści?

– Buddyzm mówi, że życie jest jak nieskończona linia. A śmierci i narodziny to epizody, które nieustannie się powtarzają. Taka jest perspektywa buddystów – istny kołowrotek, z którego nie tak łatwo się wydostać. Taką perspektywę przyjmujemy, kiedy wybieramy tę ścieżkę duchową. To może trochę ułatwia rozumienie życia, bo jest ono łańcuchem przyczyn i skutków, ale to nie zawsze znaczy, że łatwiej nam żyć i nie bać się śmierci.

Małgosia była adeptką buddyzmu zen, który w ogóle nie zajmuje się tym, co dzieje się po śmierci. Wyznawca zen skupiony jest na tu i teraz. Ja jestem buddystą w tradycji tybetańskiej, którą reprezentuje np. Dalajlama. W tej tradycji wiedza tanatologiczna jest niezwykle bogata. Zen jest oszczędniejszy w takich przekazach i można powiedzieć, że w pewnym sensie uczciwszy. Bez względu bowiem na opisy poszczególnych stanów, których doświadczają umierający, i tak trzeba przez to przejść indywidualnie. I nikt nie ma pewności, jak sobie z tym poradzi. To też nie znaczy, że Tybetańczycy, którzy mają wiedzę na temat procesów pośmiertnych, są nieuczciwi, jednak to wiedza metafizyczna. Może oswaja nas ze śmiercią, ale niczego nie załatwia na poziomie intelektualnym. Jedyną pomocą może być dojrzałość duchowa, ludzka, potencjał dobra, jaki zgromadziliśmy.

Żegnałem kilka osób chorych na raka. Przekonałem się, że każda choroba i każde odchodzenie jest bardzo indywidualnym procesem. To są różne drogi. Każdy we właściwy sobie sposób analizuje i podsumowuje swoje życie. I – mówiąc językiem zen – ma własne koany do odrobienia. Koany to tajemnice, zagadki, których nie można rozwiązać za pomocą intelektu; aby sobie z nimi poradzić, trzeba się odwołać do poziomu serca, do całej swojej istoty. A skoro każdy ma własne koany, niepowtarzalne i wyjątkowe, proces odchodzenia każdego człowieka także wygląda inaczej. Umieranie to najtrudniejsze doświadczenie, przed jakim wszyscy bez wyjątku staniemy, doświadczenie, w którym trzeba się odkleić od wszystkiego, a na końcu od własnego ciała.

 

Dwa lata temu ukazała się książka „Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko”, czyli pana wywiad rzeka z Małgorzatą Braunek. W tym wywiadzie też mówicie o śmierci.

– Tak, to był jeden z tematów, które poruszaliśmy. Wydawnictwo zgłosiło się do Małgosi z propozycją wydania takiej książki, a ona zdecydowała, że ja mam być rozmówcą. Małgosia chciała mieć komfort rozmawiania z przyjacielem, a nie z kimś, kto chce po prostu pozyskać informacje. Przyjaźniliśmy się od dziesięciu lat. Może dlatego ta rozmowa jest tak naturalna, chwilami przejmująca. Jednak trzeba pamiętać, że taka książka nigdy nie jest spowiedzią. Nie jest tak, że ktoś przez książkę chce podsumować swoje życie, wszystko wyjaśnić, oczyś­cić przed wszystkimi.

 

Mówi pan, że ten ostatni okres życia pani Małgorzaty był piękny. A w tamtym wywiadzie to ona podobnie wspominała ostatnie miesiące życia swojej mamy.

– Można całe życie spędzić w cieniu lęku przed śmiercią i można ją traktować jako wroga, najgorszą okoliczność, która i tak wszystkim jest dana. Jednak każdy z nas, skoro się urodził, musi umrzeć. Dlatego dobrze jest chociaż spróbować potraktować odchodzenie jako szansę.

 

Szansę?

– Tak. Szansę na rozwój, poznanie siebie samego. Jeśli umieranie jest rozłożone w czasie, to bardzo wielu ludzi właśnie wtedy po raz pierwszy spotyka się z prawdziwym sobą, z własną prawdą o sobie, i dużo rzeczy rewiduje. Umieranie bliskich, przyjaciół też stwarza wyjątkową szansę dla tych, którzy im towarzyszą. Uświadamiają oni sobie, jak cenne jest życie, jak cenna jest każda chwila, o czym zazwyczaj się nie myśli.

 

Czy to jest czas na zwolnienie, zatrzymanie się w biegu?

– Owszem. Ale także na realne spojrzenie na własne ciało, które jest niesamowitą, zaprogramowaną maszyną. Myślę z wdzięcznością o tym, że mój umysł na razie jest sprawny, że jeszcze mogę coś napisać, coś powiedzieć, coś zaplanować, mieć jakieś marzenia, wizje, aspiracje. Ale przy tym wszystkim codziennie mam świadomość śmierci. Nie ma dnia, żebym o niej nie myślał. Dostrzegam ją wszędzie, w przyrodzie, ale też we własnym ciele, w tym, że wszystkie jego komórki podlegają nieustannej wymianie. Widzę śmierć w jesieni, w opadających liściach, ale jako buddysta wiem, że nadejdzie wiosna i pojawią się nowe.

 

Tabu

 

W rozmowie z panem pani Małgorzata powiedziała, że tak jak potrafimy oddychać, nie zastanawiając się nad tym, potrafimy również umierać.

– Też tak uważam. Chociaż czasami agonia jest przerażająca, dramatyczna. Kiedy jako 17-latek trafiłem na oddział kardiologii, byłem świadkiem umierania mężczyzny, którego przywieziono w fatalnym stanie. Wtedy chyba po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że istnieje tak nieprawdopodobne cierpienie. Taka śmierć w bólu jest straszna, ale potrafi być też inna śmierć, piękna. Znam przykłady lamów tybetańskich, którzy przy zaawansowanym procesie nowotworowym umierali z uśmiechem na ustach, w pozycji medytacyjnej. Nie przyjmowali morfiny ani żadnych opiatów. Poprzez panowanie nad ciałem i nad umysłem umieli oddzielić fakt bólu od poczucia własnego ciała. Ta umiejętność to jednak rzadkość, bo trzeba być niezwykle wytrenowanym w medytacji.

 

Pani Małgorzata wspominała również, że często zdarza się, że ludzie nie są w stanie unieść śmiertelnej choroby bliskich i przyjaciół. Odchodzący skarżą się, że rodzina i przyjaciele tracą z nimi kontakt, znikają.

– Tak się dzieje, bo ludzie boją się tego tematu. Nie uczy się nas o umieraniu. To jest tabu. Często kiedy umiera kanarek czy chomik, rodzice kupują dziecku następnego i podmieniają – takie oszustwo, udawanie, że śmierci nie ma. Dziecko nawet nie orientuje się, że dostało inne zwierzątko. A to są właśnie sytuacje, w których można dziecku powiedzieć o takiej przemianie, o odchodzeniu. Tymczasem przedłuża się istnienie sztucznego obrazu, a dziecko wierzy, że rodzice zawsze będą żyli, że świat zawsze będzie istnieć. Ciągle jesteśmy takimi kalekami życiowymi w wymiarze śmierci.

 

Kiedy już pan wiedział, że pani Małgorzata jest chora, bywały momenty, że też chciał pan uciec?

– Wręcz przeciwnie. Jeśli jest się przyjacielem, to zwłaszcza wtedy ma się energię i naturalną chęć, by z kimś być.

 

Zdarzało się, że pani Małgorzata mówiła: „Artur, jeśli to dla ciebie zbyt trudne, nie przychodź”?

– Nie. Za dobrze się znaliśmy. Małgosia wiedziała, że taki tekst byłby bez sensu. Przyjaciół się kocha. Dla mnie przyjaciel to wielkie słowo. Wyjątkowa osoba, która jest powiernikiem, która nigdy nie zdradzi, na której zawsze można polegać. W dorosłym życiu mam zaledwie paru przyjaciół. Jeśli ktoś mówi, że ma dziesięcioro czy dwadzieścioro, nie wierzę mu. Nie wyobrażam sobie, żebym miał odrzucić zwłaszcza przyjaciela w chorobie czy z powodu choroby. Przeciwnie – człowiek się mobilizuje, żeby być jeszcze bardziej przydatnym, jeszcze bardziej pomysłowym. Chce w tym trudnym czasie dostarczyć mu coś, co wyzwoli uśmiech, radość, zadowolenie, spełnienie. Nawet jeśli to wydaje się niemożliwe.

 

Sens

 

Czy jest metoda, by nie czuć lęku przed śmiercią? Jest on zapewne silniejszy, kiedy odchodzi ktoś bliski.

– Lękowi można nadać sens. Kiedy Małgosia i jej mąż Andrzej byli w Ameryce, zetknęli się z nauczycielami zen prowadzącymi hospicja, w których podejście do pacjenta jest humanistyczne. Gdzie każdego chorego traktuje się jako osobny byt, każdy ma własny pokój, w którym może odtworzyć kawałek swojego świata, mieszkania, domu. Małgosia i Andrzej przesiąknęli tym prekursorskim ruchem. Ona zaczęła regularną pracę w hospicjum jako wolontariusz. Związała się z hospicjum onkologicznym przy Centrum Onkologii w Warszawie. Przez cztery czy pięć lat trzy razy w tygodniu jeździła do swoich podopiecznych. To była wielka szansa na sprawdzenie tego, co się wymedytowało na poduszce. Zen podkreśla bycie świadomym i przytomnym tu i teraz. Widzę, dostrzegam, odczuwam, jestem obecny. W hospicjum dokładnie o to chodzi – żeby być z pacjentem, słuchać, czego on potrzebuje, podążać za nim. Taka osoba czasem prosi o proste rzeczy, np. o kupno gazety czy maszynki do golenia. A czasem o to, żeby zadzwonić do syna czy córki, którzy z jakichś powodów nie odzywają się od wielu lat.

 

Sądzi pan, że w ten sposób pani Małgorzata spłacała dług, bo jej w życiu się powiodło?

– Nie. Myślę, że to bardziej wynikało z potrzeby bycia przydatnym. Uważała, że poprzez swój spokój, rodzaj życzliwej energii, którą zawsze miała dla świata i ludzi – rzeczywiście taka była całą sobą – może pomagać innym. Kiedyś powiedziała o Dalajlamie, że on jest wielkim sercem. Dziś to samo ja mógłbym powiedzieć o niej. Jej dewizą było dać z siebie to, co najlepsze. Ci, którzy są w wielkim cierpieniu i wielkiej desperacji, nieustannie potrzebują życzliwości, obecności drugiego człowieka, jego zainteresowania. Rzadko potrzebują rozmowy, często wysłuchania. Bo ktoś chce mówić, ale niekoniecznie usłyszeć porady z perspektywy tych, którzy żyją i jeszcze żyć będą.

 

Czy mimo choroby pani Małgorzata chodziła do hospicjum?

– Pracę w hospicjum zakończyła cztery lata temu. W pewnym momencie stwierdziła, że jest przesycona tematem śmierci. To nie jest łatwe, nawet dla osoby o bardzo stabilnej psychice. A chory, który wspiera innych chorych, to wielka rzadkość. Tak jest w przypadku ks. Jana Kaczkowskiego. Sam chory na raka mózgu prowadzi hospicjum i wspiera innych. To prawdziwy kapłan. Gdybym takiego spotkał wcześniej, zapewne nie pomyślałbym o szukaniu w buddyzmie tego, czego nie mogłem znaleźć w chrześcijaństwie. Ten ksiądz powiedział, że przebywanie z chorymi, umierającymi przydaje mu wręcz energii. Że czuje się tak przydatny i potrzebny, że to wyzwala w nim ogromną siłę i niezwykłe pokłady miłości.

 

Ale w przypadku pani Małgorzaty tak nie było.

– Małgosia do ostatnich dni wspierała swoich uczniów i pomagała im. Zajmowała się sporą grupą medytujących i praktykujących buddyzm.

 

Pustka

 

Co pani Małgorzata sądziła o sytuacji chorych na raka w Polsce?

– Podkreślała, że brakowało jej rzetelnej, ugruntowanej merytorycznie wiedzy, jak się wspomagać dodatkowo, komplementarnie, poza chemią, poza leczeniem inwazyjnym. Dlatego powstała fundacja, którą powołali do życia uczniowie Małgosi, czyli jej sangha, i jej mąż Andrzej. Będzie ona wspierała działania na rzecz pacjentów onkologicznych, będzie pomagała im zarządzać życiem poza chemią. Bo to jest tak: idą na chemię co dwa albo co cztery tygodnie, ale nie wiedzą, co robić między kolejnymi wlewkami. Nie mają wiedzy, jak powinni się odżywiać, jak się prowadzić, wspomagać. Zdobywają ją z internetu, z poleconych przez kogoś książek. Taka wiedza jest fragmentaryczna, często wyrwana z kontekstu, niedopasowana do indywidualnych potrzeb. Tymczasem każdy organizm jest inny, więc krzewienie takiej wiedzy jest potrzebne.

 

Czy mógłby pan powiedzieć, jaką spuściznę zostawiła pani Małgorzata – nie w postaci swoich ról, ale w aspekcie leczenia raka? Czy chciała przekazać jakieś myśli, refleksje?

– Nie, nie było takich myśli. Natomiast często się mówi: ludzie, badajcie się. Małgosia regularnie się badała, ale raka nie zdiagnozowano. Więc ja bym dodał: badajcie się, ale u dobrych lekarzy i na dobrym sprzęcie. I bądźcie dociekliwi, nie dajcie się łatwo zbyć. Lekarze są zapracowani, przeciążeni. USG, rutynowe badania, lekarz wypełnia papierki, mówi, że jest dobrze. Za mało lekarzy, za mało uważności, za dużo rutyny. Leczenie stało się jakimś masowym procederem: kolejny brzuch, kolejny jajnik, płuco… Statystyki. Przyglądajmy się sobie. Jeśli chudniemy nadmiernie, coś nas boli z dnia na dzień, coś się dzieje nie tak, mamy coraz mniej sił i apetytu na życie, to bądźmy czujni.

 

Ktoś mnie spytał, czy w ogóle ma sens dbanie o zdrowie, skoro taka osoba jak Małgorzata Braunek, która była wegetarianką i praktykowała jogę, jednak zachorowała.

– Uważam, że ma sens. Ale pamiętajmy, że możemy odpowiadać tylko za określoną liczbę czynników powodujących raka, a według onkologów jest ich ok. 500! Możemy mieć wpływ na odżywianie, oddychanie, ruch, zarządzenie naszymi emocjami, utrzymywanie dobrych relacji z ludźmi. Nie wykluczymy natomiast czynników genetycznych, środowiskowych i wielu innych, których jeszcze nie poznaliśmy.

 

Mimo to gdybym tak jak pani Małgorzata żyła świadomie w sposób zdrowy, byłabym zaszokowana informacją o raku.

– Każdy, kto dowiaduje się o raku, jest w szoku. I każdemu się wydaje, że to niemożliwe, że właśnie jego to dotknęło. Ja też byłbym zaszokowany. Choć nie ma powodu, żebym miał nie powiedzieć: dlaczego nie ja, skoro co czwarta osoba zachoruje na raka? A w przypadku Małgosi – może bez medytacji, wegetarianizmu, uprzejmości i uśmiechu jej życie byłoby jeszcze krótsze? Ale przecież tego nigdy się nie dowiemy.


Ostateczny egzamin z życia

Małgorzata Braunek o śmierci i odchodzeniu 

 

Cytaty z książki „Małgorzata Braunek w rozmowie o życiu z Arturem Cieślarem. Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2012 

 

• Jestem wdzięczna losowi, że mogłam z nią (z mamą – przyp. red.) być do końca, że mogłam widzieć, jak koło się zamyka; że mogę jej oddać to, co dla mnie robiła, i to dosłownie, zmieniając jej pieluchy, myjąc ją, karmiąc – stała się jakby moim dzieckiem. To było naturalne i oczywiste.

 

• Mam nadzieję, że będę odchodzić z godnością i nie obciążę sobą moich najbliższych. To będzie ostateczny egzamin z życia i wtedy dopiero okaże się, w jakiej mierze moja praktyka była we mnie zintegrowana, a w jakiej pozostała w sferze teorii, w jakiej jestem przywiązana do „Małgosi” i czy jestem w stanie ją całkowicie opuścić. Czy będę walczyć w chwili śmierci czy też nie? I tego dowiem się pewnego dnia.

 

• Naprawdę nie musimy chodzić do szkoły umierania. Wystarczy poddać się temu, co się wydarza. Nosimy w sobie tę mądrość od zawsze. I choć to wydaje się proste, bywa zarazem najtrudniejsze, kiedy trzeba się poddać i odpuścić – bo wyczerpują się siły życiowe, odchodzimy.

 

• Praca w hospicjum nauczyła mnie, jak ważne jest otwieranie się na potrzeby ludzi, którzy nie zawsze mogą wyrazić je słowami.

 

• To jest właśnie ta wrodzona mądrość natury. Robić to, co nakazuje instynkt. (…) Kiedy dziecko jest już gotowe do zrobienia pierwszego kroku, to go wykonuje. Przychodzi śmierć, to umieram. Ha! Łatwo się mówi, prawda?

 

• Na pewno warto stworzyć takie procedury, które wykluczałyby jakąkolwiek próbę manipulacji i pozwoliły ludziom odchodzić godnie. Dlatego prawo powinno przewidywać dla ludzi bardzo cierpiących spokojną i łagodną śmierć. Nie potępiałabym ludzi, którzy chcą decydować o tym, czy ich życie się wypełniło czy nie.

 

Wydanie: 2014, 44/2014

Kategorie: Obserwacje
Tagi: Ewa Rogowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy