Bunty społeczne w II RP

Bunty społeczne w II RP

Nieprawdą jest, że Józef Piłsudski nie wiedział o znęcaniu się nad aresztowanymi posłami

Prof. Janusz Mierzwa – historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zajmuje się historią społeczną i dziejami administracji II RP. Wspólnie z Piotrem Cichorackim i Joanną Dufrat niedawno wydał „Oblicza buntu społecznego w II Rzeczypospolitej doby wielkiego kryzysu (1930-1935). Uwarunkowania, skala, konsekwencje”.

Józef Piłsudski po zamachu majowym powiedział w Sejmie: „Czynię próbę, czy można jeszcze w Polsce rządzić bez bata”. Następne lata pokazały, że było to niemożliwe?
– Brutalizacja życia publicznego to dziedzictwo I wojny światowej. Była powszechna w okresie międzywojennym, miała miejsce również przed zamachem majowym. Problemem po przewrocie było z jednej strony to, że skoro raz złamało się konstytucję, stawało się to nawykiem w różnych obszarach. Z drugiej – za przemocą często stały państwo i obóz rządowy. I nie mówimy tu o zgodnej z prawem działalności policji. Polska pomajowa jest obszarem działania tzw. nieznanych sprawców w oficerskich mundurach. Ich ofiarą padali niechętni sanacji publicyści czy politycy.

Policja była zbrojnym ramieniem sanacji? W państwa książce pada nawet określenie „policja sanacyjna”.
– To nie jest nasze określenie, to pojęcie ze źródeł. Policja zawsze jest zbrojnym ramieniem państwa. Jedną z immanentnych jego cech jest to, że ma prawo dysponować siłą, by zmusić obywateli do posłuszeństwa. Ta formacja to dziecko późniejszego prezydenta Stanisława Wojciechowskiego. Właśnie on przeprowadził przez Sejm ustawę tworzącą Policję Państwową. I rzeczywiście, choć niedoskonała, w późniejszych latach policja służyła państwu. Zmieniało się to po zamachu majowym.

W jaki sposób?
– To był proces łamania policjantom kręgosłupa – metodą drobnych świństw, przyzwyczajania ich do coraz większych nadużyć. Najpierw do ograniczania działalności publicznej opozycjonistów, później dopuszczając się fałszerstw wyborczych – na mniejszą skalę w 1928 r., na większą w roku 1930. Było to widoczne zwłaszcza na prowincji, gdzie policję wykorzystywano jako partyjną bojówkę. W efekcie od przełomu lat 20. i 30. część społeczeństwa utożsamiała działalność Policji Państwowej z jednym obozem politycznym – z sanacją. Na to, że jest to proces szkodliwy dla młodego państwa, zwracał uwagę m.in. Wincenty Witos. Niestety, w późniejszym okresie ten proces jeszcze się nasilił.

Przełomem z pewnością okazało się osadzenie byłych posłów opozycji w twierdzy wojskowej w Brześciu nad Bugiem. Na początku nikt o tym nie wiedział, ale czy później było ono wstrząsem dla społeczeństwa?
– Samo aresztowanie tajemnicą nie było – informacja o nim rozeszła się już 10 września 1930 r., natomiast to, co się działo z więzionymi w Brześciu, wyszło na jaw dopiero po ich zwolnieniu. Aresztowania były przeniesieniem sporu politycznego na zupełnie inny poziom, bo po raz pierwszy wobec działaczy legalnych partii sięgnięto po taki instrument. Protestowały przede wszystkim elity wywodzące się ze środowisk akademickich, które nigdy nie były bliskie sanacji. Wywierały one presję moralną na władzę, zwłaszcza na profesorów związanych z obozem sanacyjnym, np. na prof. Adama Krzyżanowskiego, posła BBWR, który po proteście oddał mandat. Nie przesadzałbym jednak z szerokim rezonansem społecznym. Aresztowania posłów nie wywołały jakiejś szczególnej reakcji mas, co negatywnie skomentował np. Witos. Liczył on na to, że w tej sytuacji kraj się ruszy. 14 września 1930 r., kilka dni po aresztowaniach, Centrolew planował wielkie manifestacje, ale doszło do nich jedynie w kilku miastach, m.in. w Warszawie i Toruniu. Skala protestu nie była jednak duża.

Symbolem Brześcia stał się płk Wacław Kostek-Biernacki. To był zaufany marszałka, człowiek do zadań specjalnych?
– Wykorzystywano go w sytuacjach, gdy bez oglądania się na konteksty i protesty należało osiągać cele. W 1930 r. nie pojawił się znikąd. Sławę okrutnika zdobył już w czasie I wojny światowej, kiedy jako dowódca żandarmerii legionowej w bezwzględny sposób rozprawiał się z prawdziwymi i domniemanymi szpiegami rosyjskimi. Później kręcił się w Krakowie w czasie zajść w listopadzie 1923 r. i brał udział w najściu oficerów na Sejm w 1929 r. Nie jest prawdą, że Józef Piłsudski nie wiedział o znęcaniu się nad aresztowanymi posłami. Miał świadomość tego, kim jest Kostek-Biernacki i co w Brześciu się dzieje. Inna rzecz, że sam Kostek doświadczył z powodu brzeskiego epizodu trochę przykrości. On i jego podkomendni spotkali się z ostracyzmem towarzyskim ze strony części korpusu oficerskiego.

Został jednak w 1931 r. wojewodą nowogródzkim, a w latach 1932-1939 był wojewodą poleskim.
– Bo czyny brzeskie – w opinii sanatorów – go nie dyskwalifikowały. Trafił na placówki w Nowogródku i Brześciu, po to by uporać się z problemem ruchu wywrotowego. Zwłaszcza na Polesiu było to duże wyzwanie. Był bezwzględny, nie obyło się bez skrytobójstw, „zaginięć” itd. Stawiane przez niego diagnozy często były słuszne. Paradoksalnie zwalczał np. stosowanie przez policję przemocy w czasie przesłuchań. Zresztą i wcześniej, w Legionach, potrafił powiesić podkomendnego za gwałt.

W tym samym czasie dochodzi do pacyfikacji Małopolski Wschodniej. Zastosowano zasadę odpowiedzialności zbiorowej?
– To nie jest sprawa jednoznaczna. Nie ulega wątpliwości, że była to reakcja polskiego aparatu państwowego na akty terroru ze strony ukraińskich nacjonalistów. Dochodziło do niszczenia infrastruktury i gospodarstw, których właścicielami byli Polacy czy lojalni wobec państwa Ukraińcy, atakowano też urzędy państwowe itd. Policja nie dawała sobie rady.

Dlaczego?
– Było jej za mało. W II RP mieliśmy ok. 30 tys. policjantów. Trzykrotnie mniej niż dzisiaj, a ludności Polska miała wówczas tylko kilka milionów mniej, przy większym obszarze. W sytuacjach kryzysowych policja systemowo korzystała z pomocy wojska. Tak też się działo wcześniej, np. w Krakowie w listopadzie 1923 r. Użycie armii w Małopolsce Wschodniej miało uspokoić nastroje, odbudować autorytet polskich władz, pokazać, kto tak naprawdę kontroluje sytuację. Ale wojsko jest szkolone do walki, nie do zadań policyjnych. Nie działa finezyjnie, ma tendencję do stosowania odpowiedzialności zbiorowej i z tym mieliśmy do czynienia w 1930 r. w województwach południowo-wschodnich.

W państwa książce dominującym tematem jest bunt społeczny w czasie wielkiego kryzysu. Czy kryzys gospodarczy zaskoczył sanacyjne władze?
– Moment wybuchu kryzysu zawsze zaskakuje, więc nie to było problemem. Stanowisko elit sanacyjnych było takie, że ten kryzys będzie przypominał wszystkie wcześniejsze; że będzie dotyczył kilku gałęzi gospodarki, będzie stosunkowo krótki, a potem wrócimy na ścieżkę wzrostu. Zdecydowano się zatem na przeczekanie, strategię „kryzys musi się wyszumieć” i związane z tym dostosowanie gospodarki do kryzysowych warunków. Ale to nie był normalny kryzys. A w odniesieniu do nadzwyczajnych sytuacji należało podejmować ekstraordynaryjne kroki. Im później władza to zrozumiała, tym wyższą cenę płaciło społeczeństwo.

Kiedy to pojął polski rząd?
– Bardzo późno, dlatego koszty poniesione przez obywateli RP były wysokie. Na początku zastosowano strategię przeczekania, późniejsze działania były chaotyczne i doraźne, pozbawione planu. Tu likwidacja podatku, tam wprowadzenie nowego dodatku do podatku. Z jednej strony, oddłużanie wielkich majątków, a z drugiej – egzekucja zaległych podatków u małorolnych chłopów. Wbrew oficjalnej propagandzie nie mieliśmy wówczas do czynienia z solidaryzmem społecznym. Poza tym rząd do końca uparcie bronił silnej waluty. Bano się ograniczyć wywóz dewiz i złota w przekonaniu, że zniechęci to inwestorów zagranicznych do angażowania się w Polsce. O tym, że II RP nie była dla nich atrakcyjna, decydowały jednak inne kryteria – przez cały okres międzywojenny byliśmy postrzegani jako kraj wysokiego ryzyka.

W czasie kryzysu ludzie śmielej zaczęli protestować dopiero w 1932 r. Bali się, byli cierpliwi?
– To była kwestia zmęczenia, utraty cierpliwości i nadziei na lepsze jutro. Poza tym kończyły się rezerwy z czasów lepszej koniunktury – zarówno pieniądze, jak i możliwość wyprzedaży co bardziej wartościowych rzeczy z domu. Dotykało to głównie społeczności wiejskie. Strajki z 1932 r. stanowiły apogeum sytuacji kryzysowej.

Do największej liczby wystąpień robotniczych dochodziło na terenie dawnego Królestwa Polskiego.
– Strajki robotnicze są tam, gdzie jest przemysł. A w największym stopniu, poza Śląskiem, był on skoncentrowany właśnie w dawnej Kongresówce.

Spokojne za to były Kresy Wschodnie.
– Na Kresach zakładów przemysłowych było niewiele, więc i strajkować nie było komu. Bunt na Kresach będzie miał inny charakter. Będzie związany ze strukturą społeczną i narodowościową tego obszaru. Stąd z jednej strony bardziej chłopskie formy protestu (strajk rolny, opór antypodatkowy itd.), a z drugiej występujące tam napięcie podsycał ruch wywrotowy (np. w formie zbliżonej do partyzantki).

W województwach poleskim, wołyńskim i nowogródzkim buntu społecznego z powodu bezrobocia w ogóle nie odnotowano.
– W II RP statystyki bezrobocia w niewielkim stopniu oddawały rzeczywistą skalę zjawiska. W środowiskach miejskich nie obejmowały pewnych grup, np. młodych wchodzących na rynek pracy, w wiejskich zaś bezrobocia agrarnego (tzw. ludzi zbędnych). Kresy były generalnie obszarami nieuprzemysłowionymi, toteż bezrobocia, poza agrarnym, w zasadzie tam nie było. Może to i lepiej, bo demonstracje bezrobotnych były groźniejsze niż strajki robotnicze.

Bezrobotni byli bardziej zdeterminowani i nie mieli nic od stracenia?
– Tak. Na bezrobociu można być kilka miesięcy, pół roku, ale nie kilka lat. Co gorsza, w okresie wielkiego kryzysu pojawiło się bezrobocie strukturalne – zwolnieni np. w 1930 r. trwale wypadli z rynku i nawet po powrocie na ścieżkę wzrostu, po 1935 r., często nie znaleźli zatrudnienia. Proszę zwrócić uwagę, że gdy polska gospodarka w latach 1936-1938 rozwijała się, bezrobocie nie spadało. Było to konsekwencją dużego przyrostu naturalnego, nowe miejsca pracy zajmowali młodzi wchodzący na rynek, wypychając tym samym starszych.

Dochodziło więc do tragedii. Dobitnie widać to w „Pamiętnikach bezrobotnych” wydanych przez Instytut Gospodarstwa Społecznego.
– Tak, to doskonałe źródło dla historyków i świadectwo tego czasu.

Determinacja oburzonych musiała być ogromna, skoro atakowano posterunki policji i urzędy gminy.
– Na pewno w okresie 20-lecia łatwiej było podnieść rękę na policjanta. To konsekwencja tego, że obywatele mieli zdecydowanie więcej broni niż współcześnie, ale i wspomnianej małej liczby policjantów. Zdarzało się, że jeden czy dwóch funkcjonariuszy stawało naprzeciw kilkusetosobowego tłumu. Dysproporcja wręcz zachęcała do agresji. Na części obszaru II RP policjant nie był traktowany jak swój – w województwach wschodnich był uosobieniem państwa polskiego. Jeżeli Ukrainiec czy Białorusin chciał uderzyć w państwo, policjant był najlepszym celem. Część napadów na posterunki policji to również efekt działalności komunistów (chodziło np. o zdobycie broni). Wójt mógł jeszcze być uznawany za swojego, ale policjant już nie. Z kolei ataki na urzędy gminy nie miały charakteru skoordynowanego. Zazwyczaj były efektem niezadowolenia z niewystarczającej pomocy udzielanej przez samorząd poszkodowanym w czasie kryzysu. Pewną rolę odegrało też przerzucanie odpowiedzialności przez władze centralne na samorząd. Dodawanie samorządom obowiązków bez idących za tym pieniędzy nie jest wynalazkiem III RP.

Co decydowało o sukcesie strajku? Świadomość strajkujących? Współdziałanie, jak w czasie strajku we wrześniu 1932 r. w Borysławsko-Drohobyckim Zagłębiu Naftowym? Tam obok socjalistycznych związków zawodowych stanęli członkowie sanacyjnego Związku Związków Zawodowych.
– Strajki robotników miały co do zasady charakter niepolityczny. Strajk to zawsze ostateczność i konkretny problem do rozwiązania. Strajkowano, bo np. robotnicy nie dostawali pensji przez sześć, a nawet dziewięć miesięcy. Protest był więc etycznie uzasadniony, a mieszanie do tego polityki mogłoby pogorszyć sytuację protestujących. Gdyby strajk był słuszny i sanacyjne związki stałyby z boku, ich członkowie zaczęliby uciekać do innych organizacji. Warto dodać, że władze wobec strajkujących, którzy wysuwali tylko postulaty ekonomiczne, zachowywały się neutralnie lub wręcz życzliwie.

Dlaczego?
– Ponieważ postulaty strajkujących były sprawiedliwe.

Jaki był zatem bilans sanacji w czasie wielkiego kryzysu?
– Moja ocena pierwszej połowy lat 30. jest negatywna. „Czynnik decydujący”, czyli Józef Piłsudski, na gospodarce się nie znał i jej znaczenia nie doceniał. Polityką gospodarczą zajmowali się albo dyletanci, tacy jak Ignacy Matuszewski czy Jan Piłsudski, albo zawodowi ekonomiści, jak Władysław Zawadzki, ale o poglądach konserwatywnych. A w czasach kryzysu zwycięża ten, kto ryzykuje. Polska polityka gospodarcza w czasie wielkiego kryzysu była bardzo ostrożna, konserwatywna. Przyniosło to sporo szkód, a cenę, jak zawsze, zapłaciło społeczeństwo. W postaci biedy, bezrobocia, rozwoju znacznie poniżej możliwości.

Fot. NAC

Wydanie: 2020, 31/2020

Kategorie: Historia

Komentarze

  1. Radoslaw
    Radoslaw 27 lipca, 2020, 12:34

    „Z jednej strony, oddłużanie wielkich majątków, a z drugiej – egzekucja zaległych podatków u małorolnych chłopów. ”

    Czyli garstka wielkich ziemiańskich oligarchów dbała o swoje interesy, kosztem gigantycznych mas wiejskiej biedoty. I to miało być to „średniorozwiniete, europejskie państwo”, jak to twierdzą prawicowi bajkopisarze, piewcy II RP! Nie, to były relacje społeczne właściwe dla feudalnych społeczeństw w krajach Trzeciego Świata, a nie dla europejskiego państwa demokratycznego. I gdyby nie Polska Ludowa, dokładnie takie same relacje zostałyby odtworzone po II w.św., czego najlepszym dowodem jest działalność tzw. wykletych, mordujących chłopów za to, że przyjeli ziemie z reformy rolnej. Przedwojenny farmer w Europie Zachodniej był drobnym przedsiebiorcą, który sprzedawał płody rolne, aby kupić produkty i usługi, które zapewniało miasto. Natomiast przedwojenny polski chłopina musiał przymierać głodem, żeby sprzedać pare jajek i kupić nafte albo zapłacić za wizyte lekarza (czesciej znachora). Polska Ludowa zaczynała od nieprawości i zbrodni, ale po kilku latach wyszła z tego podłego okresu i dokonała w późniejszych latach najwiekszego postepu w każdej chyba dziedzinie życia i w całej polskiej historii.
    A prawicowcom, którzy lubią sie bawić w historyjki alternatywne odpowiadam krótko: alternatywą dla Polski Ludowej nie było żadne „normalne, demokratyczne, kapitalistyczne państwo” – bo i wcześniej go w Polsce nigdy nie było.
    Najbardziej realną alternatywą PRL była próba przywrócenia – siłą, oszustwem, manipulacją i zbrodnią – przedwojennej patologii. I albo Polska trwałaby w tej patologii do dziś, albo zniosłaby ją drogą brutalnej wojny domowej, nieporównanie krwawszej, niż wszystkie zbrodnie stalinowskie razem wziete. Nie mowiąc o katastrofalnych konsekwencjach ekonomicznych. I to miałaby być ta nieporównanie lepsza od „komunistycznej” wersja??
    No chyba że prawicowcy uważają, że państwo, które celowo trzyma w nedzy 90% obywateli, odcinając ich od możliwości awansu społecznego – to państwo normalne i pożądane.
    Podkreślam jeszcze raz – domorośli historycy, którzy oceniają PRL odnosząc ją do Europy Zachodniej są po prostu niepoważni. Próbują porównywać państwa, które od wieków dzieliła rozwojowa przepaść 100 – 200 lat. I zwalają na PRL wine za roziew cywilizacyjny, który zaczął powstawać już gdzieś w XVI wieku.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy