Bush marzy o Marsie

Bush marzy o Marsie

Czy Stany Zjednoczone zapoczątkują nową erę podboju kosmosu?

Prezydent George W. Bush przedstawił w Kwaterze Głównej NASA ambitne plany eksploracji kosmosu. Już za cztery lata na Księżycu mają wylądować automatyczne sondy i roboty. Między 2015 a 2020 r. na Srebrny Glob wrócą astronauci. Bazy księżycowe staną się punktem oparcia załogowych wypraw na Marsa i dalej.
Według George’a Busha, człowiek postawi stopę na Czerwonej Planecie około 2030 r. Zdaniem komentatorów, jest to najśmielsza wizja podboju kosmosu od 1961 r., kiedy prezydent Kennedy ogłosił projekt Apollo – osiem lat później astronauci wylądowali na Księżycu. Sceptycy jednak zwracają uwagę, że gospodarzowi Białego Domu chodzi także (a może przede wszystkim)

o efekt Kennedy’ego.

Prominenci z Białego Domu liczą, że społeczeństwo USA z entuzjazmem przyjmie pobudzające fantazję programy kosmiczne i w listopadzie wybierze prezydenta Busha na drugą kadencję. Nie przypadkiem ożywienie przemysłu kosmicznego przyniesie największe korzyści Florydzie, Kalifornii i Teksasowi, a więc stanom odgrywającym w prezydenckiej elekcji kluczową rolę.
Amerykański lider zdaje sobie jednak sprawę, że Kongres niechętnie wydaje pieniądze na gwiezdne projekty, zwłaszcza w sytuacji, gdy Stany Zjednoczone uwikłane są w trudną operację iracką, prowadzą wojnę z terroryzmem, podatki są niskie, a deficyt w kasie federalnej sięga 500 mld dol. Dlatego też Bush zapowiedział tylko, że zwiększy budżet narodowej agencji kosmicznej NASA o miliard dolarów rozłożony na pięć lat (dla porównania na okupację Iraku Stany Zjednoczone wydają miliard dolarów tygodniowo). Marco Caceras, renomowany analityk eksploracji kosmosu z Arlington w stanie Wirginia, oświadczył więc: „Propozycji Busha nie można traktować poważnie. 200 mln dol. więcej rocznie? Start promu kosmicznego kosztuje dwa razy tyle. Prezydent chce przejść do historii jako ten, który miał wizję, lecz koszty poniosą inni”. Fundusze na marsjańskie mrzonki Busha będą musieli znaleźć jego następcy w Białym Domu i kongresy przyszłych kadencji. Stephen Moore, przewodniczący wpływowego konserwatywnego Klubu Wzrostu, realistycznie ocenia, że urzeczywistnienie zapowiedzi Busha pochłonie w ciągu 25 lat 500 mld dol.

„Prezydent szasta pieniędzmi,

jakbyśmy ich mieli jak lodu. Ale nie mamy”, irytuje się Moore.
W myśl przedstawionego przez przywódcę USA programu fundusze przynajmniej częściowo znajdą się dzięki relokacji 11 mld dol. z 15-miliardowego rocznego budżetu NASA. Istnieją obawy, że agencja kosmiczna będzie musiała zaniedbać wiele swych programów, które przyniosły błyskotliwe sukcesy, jak orbitalny teleskop Hubble’a czy misje automatycznych sond planetarnych i kometarnych. Zastąpią je kosztowne podróże załogowe, niezwykle efektowne, których wartość pod względem naukowym i poznawczym jest jednak znikoma.
Po usunięciu wszelkich retorycznych ozdobników kosmiczny program Busha jest następujący:
Do 2010 r. ukończona zostanie budowa Międzynarodowej Stacji Kosmicznej ISS, obecnie gotowej tylko w dwóch trzecich. Do tego czasu będą latały na orbitę trzy wahadłowce pozostałe po katastrofach. W 2010 r. te statki orbitalne wielokrotnego użytku zostaną wycofane z eksploatacji. Złośliwi podejrzewają, że prezydent ogłosił swój szumny program kosmiczny przede wszystkim po to, aby pozbyć się przestarzałych promów, z którymi nie bardzo wiadomo, co zrobić po tragicznej katastrofie wahadłowca Columbia.
Projekt budowy orbitalnego samolotu, mającego być następcą promów kosmicznych, został odłożony ad acta. NASA ograniczy misje niskoorbitalne i skoncentruje wysiłki oraz fundusze na dalekich wyprawach załogowych. W tym celu zostanie zbudowany załogowy statek badawczy (Crew Exploration Vehicle, CEV). Bush nie przedstawił szczegółów, wydaje się jednak, że CEV będzie kapsułą, którą wyniosą w kosmos tradycyjne rakiety nośne jednorazowego użytku. Najwidoczniej zrezygnowano z planu budowy pojazdów kosmicznych o napędzie nuklearnym. Czyżby więc przełomowa wizja Busha oznacza tylko udoskonaloną wersję programu „Apollo”?
Wysłanie ludzi na Księżyc jest możliwe, jeśli tylko znajdą się pieniądze, projekt stworzenia stałych baz na Srebrnym Globie wiąże się jednak z ogromnymi trudnościami. Nie przypadkiem przezorny Bush zamiast o bazach wolał mówić o „intensywnej ludzkiej obecności”.
Zapowiedzi wyprawy marsjańskiej należy między bajki włożyć. Przy obecnej technologii i powolnych rakietach wysłanie astronautów na Czerwoną Planetę oznaczałoby dla nich pewną śmierć. Konieczne jest przygotowanie nowej generacji systemów napędowych, łączności,

ochrony przed promieniowaniem

kosmicznym i nawigacji. Potrwa to dziesięciolecia i pochłonie kilkaset miliardów dolarów.
Wątpliwe, aby ustawodawcy i społeczeństwo USA byli gotowi na takie wydatki. Już teraz 55% obywateli Stanów Zjednoczonych uważa, że administracja powinna raczej rozwiązywać programy na Ziemi i inwestować w oświatę oraz daleki od doskonałości system opieki zdrowotnej.
Mimo wszelkich zastrzeżeń krytyków jednak dobrze się stało, że prezydent Bush ogłosił nowy program eksploracji kosmosu. Nawet jeśli zostanie on zrealizowany tylko w niewielkiej części, przyniesie to burzliwy rozwój przemysłu kosmicznego i lotniczego, powstanie epokowych technologii i wynalazków. Być może, dojdzie do nowej rywalizacji w przestrzeni kosmicznej z wielką korzyścią dla nauki. Także Europejska Agencja Kosmiczna zamierza wysłać ludzi na Marsa około 2030 r. Główny przedstawiciel rosyjskiej Korporacji Rakietowo-Kosmicznej Energia, konstruktor Leonid Gorszkow, zapewnia, że Rosja może zrealizować pierwszy „lot Ziemian na Marsa” już w 2014 r.! Takich obietnic nie należy traktować poważnie. Pewne jest jednak, że jeśli Amerykanie wyruszą w kosmos, podążą za nimi inni.

 

Wydanie: 04/2004, 2004

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy