Co by tu jeszcze rozwalić

Co by tu jeszcze rozwalić

Antoni Macierewicz jako szef MON – śmieszy, tumani, przestrasza

Albo on wariat, albo z nas robi wariatów. To słowa z „Ucha Prezesa”, dotyczące Antoniego. I w zasadzie najważniejsze. Nie ma przecież tygodnia, by szef Ministerstwa Obrony Narodowej nie wyskoczył z czymś sensacyjnym, by nie rzec – szalonym. Jednego dnia opowiada o tysiącach dronów, drugiego o czołgach nowej generacji, trzeciego o łodziach podwodnych wyposażonych w samoloty… Strach się bać.

Cyberarmia

Zacznijmy od rzeczy najświeższej. W ubiegłym tygodniu Antoni Macierewicz był gościem III Europejskiego Forum Cyberbezpieczeństwa CYBERSEC w Krakowie. Posłuchał referatów i ogłosił powstanie nowego rodzaju wojsk. Cybernetycznych. Ta decyzja została natychmiast ogłoszona przez MON na Twitterze. W ten oto sposób:

Minister @Macierewicz_A podjęliśmy decyzje o utworzeniu wojsk cybernetycznych, zwiększenia zadań NCK, powołaniu pełnomocnika @CYBERSECEU
16:10 – 9.10.2017

Konieczność powstania cyberarmii tłumaczył tak: „Włamując się na strony internetowe i infekując je fałszywymi przekazami – fake news – można manipulować całymi społeczeństwami. Warto sobie uświadomić i pamiętać, że nasz główny przeciwnik uczynił z informacji jedną ze swoich najważniejszych broni i każdego dnia próbuje kształtować nasze umysły i postawy według własnych potrzeb”. Innymi słowy, cyberarmia ma walczyć nie tylko z wirusami komputerowymi i włamaniami, lecz także z fake newsami i kampaniami dezinformującymi. I to jest nowość.

Potem minister poinformował, że na zadania związane z cyberbezpieczeństwem MON wyda 2 mld zł. Te pieniądze zostaną przeznaczone na utworzenie nowej jednostki, która liczyć będzie 1 tys. przeszkolonych hakerów. Skąd minister ich weźmie, skoro w Polsce brakuje ok. 50 tys. informatyków? Tego nie powiedział. Ma być 1 tys. Tyle, ile u Niemców w analogicznej jednostce, więcej niż u Rosjan. I będzie to już działało za dwa lata – bo taki termin wyznaczył minister.

Wszystko jest więc z przytupem, z emfazą. Tak jakby Macierewicz odkrył Amerykę. Tymczasem od roku 2013 działa w Legionowie pod Warszawą Narodowe Centrum Kryptologii (NCK), współpracujące z wywiadem i ABW. Jego częścią jest Centrum Operacji Cybernetycznych. Sprawami cyberbezpieczeństwa zajmuje się również Ministerstwo Cyfryzacji kierowane przez Annę Streżyńską.

Być może są to struktury niewystarczające, ale są. I nie można ich zmieniać, czy też zmieniać ich kompetencji, twitterowym komunikatem. Ministrowi wpadło coś do głowy – i bach! A rząd? A Sejm? A pieniądze? Takimi „drobiazgami” minister się nie zajmuje.

Śmigłowce

O tym, że ministra bardziej interesuje ruch niż cel, gadanie niż zrealizowanie jakiegoś zadania, świadczy sprawa śmigłowców. Wiosną 2012 r. MON rozpisało przetarg na wielozadaniowe śmigłowce dla wojska. W kwietniu 2015 r. wybrało ofertę francuską na caracale. Wartość kontraktu na 50 maszyn miała wynieść prawie 13,5 mld zł. Niespodzianką było to, że odpadli faworyci – zakłady lotnicze w Świdniku i Mielcu. Pierwsze są własnością europejskiego konsorcjum AgustaWestland, drugie – amerykańskiego Lockheeda. Obie firmy, wspierane przez związkowców, mocno zresztą protestowały. Cieszyły się za to zakłady w Łodzi, bo w nich caracale miały być montowane.

A potem była niespodzianka numer dwa. W październiku 2016 r. MON z kontraktu zrezygnowało, ogłaszając, że to z powodu niezadowalającej oferty offsetowej. I wtedy zaczęły się śmigłowcowe deklaracje Antoniego Macierewicza.

Jeszcze w tym samym miesiącu minister pojechał z premier Szydło do Łodzi i tam ogłosił: „Podjęliśmy decyzję o tym, że już w tym roku zostaną dostarczone przynajmniej pierwsze dwa helikoptery z Mielca, a w przyszłym roku osiem helikopterów. Równocześnie częścią umowy z Mielcem będzie porozumienie gwarantujące, że tutaj, w Łodzi, powstanie centrum serwisowe tych wszystkich prac, tych wszystkich helikopterów, które dostarczy Mielec”. W Mielcu produkowany jest tylko jeden śmigłowiec dla wojska – wielozadaniowy Black Hawk S70i.

Po chwili Macierewicz dodał, że do 10 blackhawków zostanie dokupionych kolejnych 11. W sumie więc będzie to 21 maszyn. Nie wiadomo, wedle jakich procedur ani za ile.

Później mieliśmy serię chaotycznych deklaracji ministra, zupełnie bez ładu i składu. Zebrał je i przedstawiał w Sejmie poseł Radosław Lubczyk z Nowoczesnej:
10 października 2016 r.: „Już niedługo takimi śmigłowcami będą latały polskie siły specjalne. W tym tygodniu zaczną się rozmowy, w tym roku będą miały swoje zwieńczenie”.
11 października: „Już w tym roku zostaną dostarczone przynajmniej dwa helikoptery z Mielca”.
8 listopada: „Oferta (na śmigłowce z Mielca) nigdy nie była aktualna”.
21 listopada: „Pierwsze śmigłowce zostaną dostarczone do końca roku”.
12 stycznia 2017 r.: „Został przesunięty termin o jeden miesiąc i w tym terminie zostaną one zrealizowane”.
18 stycznia: „Pierwsze dwa śmigłowce na przełomie stycznia i lutego zostaną dostarczone polskim siłom specjalnym”.
9 lutego: „Właśnie przed chwilą, gdy wychodziłem, powiedziano mi, że najpóźniej będzie to marzec tego roku”.

„To wszystko pańskie słowa i pańskich współpracowników – punktował Lubczyk. – Mamy 24 maja 2017 r. Panie ministrze, gdzie są śmigłowce? Czy jest pan patologicznym kłamcą, czy może jakieś siły, bliżej nieokreślone, sabotują przetargi? Dwa lata temu mieliśmy 50 śmigłowców na wyciągnięcie ręki. Zniszczył pan tę umowę, ośmieszył Polskę, popsuł relacje z Francją i całą Unią Europejską”.

Berczyński

A może ktoś inny przy tym wszystkim mieszał? W kwietniu mieliśmy wielką aferę, gdy Wacław Berczyński, szef tzw. podkomisji smoleńskiej, przyznał się w jednym z wywiadów, że to on „wykończył” caracale.

Można by przejść nad tą deklaracją do porządku dziennego, gdyby nie trzy fakty. Po pierwsze, Berczyński rzeczywiście był w gronie najbliższych zaufanych Macierewicza, m.in. jeździł z nim do Francji w sprawie caracali. Po drugie, nie miał prawa wglądu w dokumenty przetargowe dotyczące tych śmigłowców. Ci, którzy mu je pokazywali, zdradzali tajemnicę państwową. Po trzecie, to były pracownik Boeinga. Gazety zresztą szybko opisały nieruchomości, które Berczyński kupował w USA za kredyty z firmy Boeing.

Żeby było jeszcze ciekawiej – 10 marca 2017 r. MON uruchomiło procedurę zakupu trzech samolotów dla VIP-ów, a już trzy tygodnie później podpisało stosowną umowę z Boeingiem. Za trzy samoloty (jeden używany) Polska ma zapłacić 2,5 mld zł.

A co ze śmigłowcami? Rok po rezygnacji z 50 caracali sytuacja wygląda tak: Inspektorat Uzbrojenia prowadzi procedury zakupu ośmiu maszyn dla sił specjalnych i ośmiu dla Marynarki Wojennej. Specjalistyczny portal Defence24 ocenia, że ogłoszenie przetargu nastąpi w pierwszej połowie 2018 r., a pierwszych dostaw możemy się spodziewać za dwa-trzy lata.

To wszystko? Otóż nie. W maju 2017 r. MON ogłosiło, że odwraca priorytety. Rezygnuje ze śmigłowców wielozadaniowych, takich jak caracal, i jest zainteresowane śmigłowcami szturmowymi, walczącymi z czołgami. Nowe śmigłowce miałyby zastąpić rosyjskie Mi-24. I w ramach programu Kruk Polska powinna w taki sprzęt się wyposażyć.

O jakie śmigłowce może chodzić? Produkowane w Świdniku T129? W czasie wizyty w USA Antoni Macierewicz dał jasno do zrozumienia, co go interesuje – śmigłowce typu Apache, produkowane przez Boeinga. 32 sztuki. A może i dużo, dużo więcej. Minister rozpływał się: „Wszystkie wyliczenia mówią, że choć to są bardzo drogie maszyny, to w sumarycznym efekcie najskuteczniejsze i de facto najtańsze, bo dające taką siłę ognia, która pozwala na gwarancje bezpieczeństwa; żadna inna maszyna nie może się z nią równać”.

Nie Świdnik zatem, nie Mielec, nie Łódź, ale Boeing. Choć również nie wiadomo, ani ile, ani za ile, ani kiedy.

Drony

Sprawa dronów, czyli bezzałogowych statków powietrznych, to kolejna ilustracja tej samej historii – Macierewicz coś zobaczy, zachwyci się, naobiecuje, a potem następuje cisza, bo zafascynował się czymś innym.

W listopadzie 2016 r. w Wojskowym Instytucie Technicznym Uzbrojenia w Zielonce minister obserwował pokaz z wykorzystaniem latających bezzałogowców. „One są przygotowywane zarówno do tego, żeby zostały w nie wyposażone wojska operacyjne i przede wszystkim przyszłe Wojska Obrony Terytorialnej. Liczymy na to, że wkrótce one wejdą do seryjnej produkcji”, powiedział. I dorzucił, że liczy, iż dzięki dronom „nasze zdolności bojowe będą takie, byśmy byli w stanie obronić się przed każdym zagrożeniem”.

„Zamierzam kupić tyle, ile będzie potrzebne do działania poszczególnych formacji – deklarował Macierewicz. – Ta broń, jeżeli chodzi o drony, jest bronią masową. Jej skuteczność zależy od masowości. Tak więc mówimy o tysiącach egzemplarzy”. Choć dodał, że wdrożenie prezentowanych dronów do produkcji zajmie co najmniej rok.

Niedługo minie właśnie rok od tej deklaracji i nic nie zostało wdrożone ani kupione. W międzyczasie MON unieważniło jeden z przetargów na bezzałogowce. Ministerstwo wciąż chciałoby, żeby produkowały je zakłady polskie, i to te państwowe. Sęk w tym, że nie produkują. A prywatne polskie firmy, nawet mające bardzo duże doświadczenie w projektowaniu i produkcji dronów, nie są mile widziane. Wygląda więc na to, że pomysł na tysiące fruwających nad Polską bezzałogowców, w różnych wersjach: mikro, mini, taktycznych, operacyjnych, umiera śmiercią naturalną.

Łodzie podwodne

Ale co tam drony, kiedy można się zachwycić czymś dużym! Naprawdę dużym. W maju minister udzielił „Naszemu Dziennikowi” wywiadu, w którym mówił: „Musimy zmienić podejście do obrony Bałtyku z położeniem większego akcentu na okręty podwodne, które muszą być wyposażone nie tylko w elementy obronne, ale także samoloty i środki odstraszania. Ich działanie będzie zintegrowane z walką minową, działaniem rakietowej obrony wybrzeża i lotnictwem”.

Eksperci zaniemówili. Po pierwsze, dlatego że minister zarysował koncepcję przekształcenia polskiego wybrzeża w twierdzę. A po drugie, zażyczył sobie czegoś niemal nieznanego – okrętów podwodnych wyposażonych w samoloty.

Uznajmy to za przejęzyczenie. W każdym razie w tym samym maju wiceminister Bartosz Kownacki wziął udział w polsko-norwesko-niemieckich rozmowach dotyczących programu pozyskania okrętów podwodnych. Wiceminister stwierdził, że Warszawę dzielą tygodnie od podjęcia decyzji o wyborze oferty w ramach programu Orka. Program ten przewidywał zakup trzech okrętów podwodnych. Miałyby zostać wyposażone w pociski manewrujące. Ofertę produkcji takich okrętów złożyły stocznie niemieckie, francuskie i szwedzkie. Koszt programu szacowany był na ok. 10 mld zł.

I co? „Ciągle są tylko jakieś rozmowy, wizyty. Delegacje jeżdżą do Niemiec, Szwecji i Francji i jako potencjalni klienci są tam przyjmowani z honorami. Ja osobiście wstydziłbym się tam jeździć. Ileż można, trzeba w końcu się zdecydować”, mówił jednemu z portali kmdr rez. Maksymilian Dura.

Te kilka tygodni, które obiecywał wiceminister Kownacki, zaczęło więc się przeciągać. W takiej sytuacji Marynarka Wojenna zdecydowała się na zaskakujący ruch. ORP „Sęp” i ORP „Sokół”, okręty przeszło 50-letnie, które właśnie miały zostać skierowane do muzeum i na złom, przywrócono do służby. MON zdecydowało o ich remoncie, w Gdyni i w Szczecinie. Wartość kontraktu to 2,4 mln zł. Niby niedużo, ale wartość bojowa pięćdziesięcioparoletnich okrętów też chyba niezbyt wielka…

Generałowie

Równie nietypowo jak w kwestiach uzbrojenia minister Macierewicz zachowuje się w sprawach kadrowych. W ostatnich dniach głośno było o gen. Krzysztofie Motackim, którego szef MON mianował dowódcą wielonarodowej dywizji w Elblągu. Po tej nominacji natychmiast wyciągnięto generałowi (i ministrowi), że w czasach PRL skończył kurs w zakresie rozpoznania wojskowego w ZSRR, nadzorowany przez wywiad GRU.

Wybuchła awantura. Poprzednik Macierewicza w MON, Tomasz Siemoniak, przekonywał, że z takim epizodem w karierze generał nie powinien być dowódcą tej dywizji. Macierewicz z kolei szedł w zaparte, mówiąc, że dokumenty generała zostały „bardzo dokładnie sprawdzone”, a on sam był badany wariografem.

To śmieszne. Pokazuje bowiem szaleństwo nie tylko obecnego szefa MON, ale i opozycji. I dla PiS, i dla PO fakt, że ktoś studiował w Moskwie albo był na jakichś kursach w ZSRR, jest dyskwalifikujący. Przecież gdyby w ten sposób rozumowano w roku 1918, tamta Polska nie miałaby armii. Poza tym to myślenie żywcem wyjęte z epoki Stalina, gdzie każdy kontakt z cudzoziemcem był podejrzany. Teraz ma to wracać?

Ale jest jeszcze jeden wątek całej sprawy. Otóż Antoni Macierewicz werbalnie jest bardzo antyrosyjski i antypeerelowski, jednak praktyka wygląda już inaczej. Pokazuje to przykład gen. Motackiego, ale i Jana Kudrelka, byłego funkcjonariusza SB, który znalazł pracę w departamencie prawnym Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Również to przeciwnicy Macierewicza zaczęli mocno nagłaśniać, próbując uderzać w szefa MON. Tak jakby obowiązywał w Polsce zakaz pracy dla ludzi z niesłuszną przeszłością. Niekaranych, ale dziś – gorszej kategorii.

Z drugiej strony ataki na Motackiego i Kudrelka mniej dziwią, jeśli popatrzymy na czystki w polskim wojsku, które Macierewicz przeprowadził pod hasłem rozstawania się z ludźmi PRL. Bo jak się okazuje, jedni mu przeszkadzali, a drudzy – nie.

Czystki dokonane przez Macierewicza były największe w III RP. Z wojska odeszło 30 generałów i ponad 250 pułkowników. To ponad jedna trzecia korpusu generalskiego i jedna szósta pułkowników. Odeszli m.in.: szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego gen. Mieczysław Gocuł, dowódcy generalny i operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych – gen. broni Mirosław Różański i gen. broni Marek Tomaszycki, szef Centrum Operacji Specjalnych gen. bryg. Jerzy Gut, szef Inspektoratu Uzbrojenia gen. bryg. Adam Duda, szefowie Sił Powietrznych, Specjalnych i Marynarki – gen. bryg. pil. Tomasz Drewniak, gen. dyw. Piotr Patalong i wiceadm. Marian Ambroziak. Według komunikatu MON „w Sztabie Generalnym zmiany objęły 90% stanowisk dowódczych, a w Dowództwie Generalnym 82%”. W sumie w 2016 r. odeszło 4844 żołnierzy (plan zakładał odejście 5,5 tys.). Część dowódców została z MON wypchnięta, część odeszła sama, nie chcąc firmować demolowania polskich sił zbrojnych.

Czy zmiany na najwyższych szczeblach dowodzenia mogły wpłynąć na sprawność polskiej armii? Nikt nie ma wątpliwości. Pewnie w żadnej armii państw Europy Środkowej od czasu przełomu 1989/1990 r. nie było takiej czystki. Przypomnijmy – w Sztabie Generalnym objęła ona 90% stanowisk dowódczych.

Wojska obrony terytorialnej

Wojska Obrony Terytorialnej to piąty rodzaj sił zbrojnych, utworzony przez ministra Macierewicza, więc i jego oczko w głowie. Miało w tych wojskach służyć do 50 tys. żołnierzy, z tego 5 tys. zawodowych. Antoni Macierewicz zapowiadał, że do końca 2016 r. powstaną trzy brygady WOT. Dziś, pod koniec roku 2017, wiemy, że te zapowiedzi się nie ziściły. O trzech brygadach, liczących po 3,6 tys. żołnierzy, i to też dopiero powstających, możemy mówić od lata tego roku.

Powstających – bo sam fakt przyjęcia żołnierzy do służby nie powoduje, że jednostka osiągnęła zdolność bojową. Ich wyszkolenie wymaga czasu. Eksperci oceniają, że jednostka składająca się z zawodowych żołnierzy potrzebuje roku bądź dwóch lat, żeby osiągnąć zdolność bojową. Ile czasu potrzebują brygady WOT, jeżeli tworzący je żołnierze spotykają się na trzy dni w miesiącu? Trzech lat, czterech?

Ten okres to czas, kiedy WOT osłabiają zdolności bojowe wojsk liniowych. Po pierwsze, wysysają kadrę dowódczą z wojsk liniowych. Szkoły wojskowe nie są w stanie natychmiast wykształcić potrzebnej liczby oficerów. Przypomnijmy – docelowo WOT mają przejąć 5 tys. zawodowych oficerów i podoficerów. A można ich wziąć tylko z wojsk liniowych. Po drugie, zabiera jednostkom linowym sprzęt – samochody, broń, amunicję, sorty mundurowe. Po trzecie, pochłania miliardy, które armia mogłaby wydać znacznie racjonalniej. Wojska Obrony Terytorialnej, jako wojska lekkie, przejadają większość pieniędzy, które otrzymują. Przeznaczają je na pensje. Sprzęt, zwłaszcza bardziej skomplikowany, musi poczekać. W dłuższej perspektywie, zwłaszcza wobec braku zdecydowanego zwiększenia wydatków na obronność, WOT hamują modernizację techniczną armii. Po czwarte – ale to już temat na inną opowieść – wartość bojowa Wojsk Obrony Terytorialnej jest niewielka. Nie są w stanie prowadzić równorzędnej walki z wojskami liniowymi, nie mówiąc już o siłach specjalnych.

Pytanie postawione na początku tekstu – kim jest minister Macierewicz – jest więc zupełnie na miejscu. Bo dziś armia wygląda jak po wielkim bombardowaniu. Dawnych dowódców nie ma, obiecanej broni nie ma – będzie (jeśli będzie) za kilka lat, końca bardzo kosztownych zmian nie widać. Specjalnie tak jest, czy tylko tak wyszło?

Wydanie: 2017, 42/2017

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. KARIEROWICZ A.Maciarewicz wymyślaniem swoich kłamstw POZORUJE swoją
    KARIEROWICZ A.Maciarewicz wymyślaniem swoich kłamstw POZORUJE swoją "operatywność" 22 października, 2017, 23:34

    Różne źródła informacyjne podają cenę od $10 milionów do $13 milionów za sztukę na wojskowy – wielozadaniowy Black Hawk S70i. Cena zależy od zamówionego wyposażenia elektronicznego.
    Jego poprzednia wersja, czyli UH-60L Black Hawk kosztował $5.9 million.

    https://lockheedmartin.com/content/dam/lockheed/data/ms2/photo/Sikorsky/black-hawk/sikorsky-S70i-brochure.pdf

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy