Byłem kłusownikiem

Byłem kłusownikiem

Co noc na mazurskie jeziora wypływa kilkuset złodziei ryby. Na niektórych wodach w pobliżu siebie staje kilkanaście łodzi

Przedzieram się przez zarośla ku niewidocznemu brzegowi jeziora Kisajno. Chwila nieuwagi i gałąź uderza w twarz. Komary tną bezlitośnie. Na niebie księżyc w pełni. Przede mną plecy Czarnego. Jest kłusownikiem. Szefem grupy, która wypływa na łupieski rejs. Złodziejski sezon zaczynają w maju. Kończą we wrześniu. W tym roku jest kiepsko. W sieci wpada głównie drobnica, a taka wraca do jeziora. Nie ma na nią odbiorcy. Upały nie sprzyjają kłusownikom. Duża ryba schodzi głęboko.
Kilkuset takich łupieżców jak Czarny łowi na jeziorach co noc. Na niektórych wodach w pobliżu siebie staje kilkanaście łodzi. Są w nich zarówno bezrobotni, jak i osoby z wysokim cenzusem materialnym czy zawodowym.
– Mam znajomego biznesmena. To hazardzista. Lubi ryzyko. Dlatego łowi. Miesiąc temu przegonili nas z wody policjanci. Było ich dwóch. Stawiali sieci. Powiedzieli, że to ich rewir i mamy sp… Co było robić? Dziś na wodzie nie znajdziesz ani ryby, ani uczciwego człowieka – żali się mieszkający pod Olsztynem kłusownik. – To ma się we krwi. Kiedyś chodziłem z obrzynem do lasu. Teraz zostały rybki. Jest coraz gorzej. Jak 30 lat temu potrzebowałem pieniędzy na zabawę, wchodziłem do wody i w dziesięć minut miałem kosz pięknej ryby. Dziś w tej okolicy nawet w rezerwacie nic nie złowisz. Teraz jest się o co bić tylko w Giżycku, Mikołajkach i na Węgorzewie. Tu wytrzepali wszystko – twierdzi ze smutkiem weteran nielegalnej sieci.
– Kto wytrzepał?
– Państwowi rybacy. To są najwięksi kłusownicy – odpowiada pytany o sprawców zagłady.
Żaden złodziejski proceder nie może funkcjonować bez paserów. Każdego lata na Mazurach wyrastają jak grzyby po deszczu smażalnie ryb. Część firm to odbiorcy nielegalnej ryby. Towar trafia do nich przez pośredników skupujących towar nad ranem wprost z łódek. Kilogram węgorza u dostawcy kosztuje 25 zł (czasami 30 zł), sandacza – 10 zł, szczupaka – 5-7 zł, leszcza – 3 zł. – Ze zbytem nie mam problemów. Jestem w stanie upchać po smażalniach i knajpach każdą ilość – zapewnia jeden z pośredników współpracujący z kłusownikami. Popyt na rybę nie maleje. Ale podaż spada w zastraszającym tempie.

Nożem za węgorza

– Jesteśmy na miejscu- mówi cicho Czarny. Przed nami stoi dwóch mężczyzn. W ciemności nie widać ich twarzy. Wsiadamy do łodzi. Jest kradziona. Starszy, który siedzi przede mną, to Bogdan. Młodszy ma na imię Wiesiek. Wiosłują powoli. Ostrożnie, by nie robić hałasu. Jesteśmy w Zimnym Kącie na Kisajnie. To teren Gospodarstwa Rybackiego w Pięknej Górze. Jest tam posterunek straży rybackiej. Patrol może dotrzeć do nas w ciągu 15 minut. Ryzyko ma wynagrodzić tłusty połów. Kilkadziesiąt metrów od brzegu stawiamy sieci. Wprawne ręce kłusowników zastawiają pułapkę w ciągu kilkunastu minut. Łódź nieruchomieje w bezwietrznej ciszy. Reszta jest czekaniem. Musimy pilnować sieci. Gdyby pojawili się inni kłusownicy, sięgnęliby po nią jak po swoje. Mija północ. Gdzieś daleko błyskają światła dogasającego ogniska. Słychać niewyraźne nawoływania. Czasami krzyknie przez sen jakieś ptaszysko.
– Tu wszyscy kłusują. Wóda, bijatyka w knajpie i nóż w żebra. Tyle jest dziś za pieniądze z węgorza. Nie będę więcej gadał. Też lepiej sp… bo możesz tyle mieć z rozpytywania – doradził mi życzliwie rozmówca w jednej z giżyckich knajp, którego spotkałem, nim trafiłem do Czarnego. Pieniądz z nielegalnej ryby jest mniejszy niż kiedyś. Ale chętnych do podziału przybywa.
– W latach 80. z węgorza mogłeś postawić chałupę. Kupić auto. Cztery lata temu, gdy wracaliśmy z nocy, kufer beemwuchy szorował po asfalcie. A teraz przyjdzie zdychać z głodu – narzeka Bogdan. Jest na rencie. Ma 400 zł miesięcznie, bezrobotną żonę i dwójkę dzieci. Od ośmiu lat w tym samym składzie wypływają dwa razy w tygodniu. Jak wyciągną dużą rybę, mają 400 zł na głowę z nocy.
Wiesiek ma 45 lat. Nie ma pracy ani kuroniówki. – Ludzie u nas zawsze szli do lasu i na wodę jak po swoje. Kiedyś starczyło dla wszystkich i jeszcze coś zostało w jeziorze. Najwięcej bierze rybak. Na kutry ładują wszystko, co wejdzie w sieci. Przy trzcinie walą prądem. Wędkarze też robią swoje. A nie daj Boże spotkać tych na szybkich łodziach. Okradają i nas, i rybaków – mówi ściszonym głosem Wiesiek. Żaden z nich nie widzi nic złego w uprawianym procederze.
Czarny wyznacza termin i miejsce. Kradną łódź. Czekają na niego. On wywozi łup. Sprzedaje, wypłaca pieniądze. Nie musi ryzykować. Jest zamożnym człowiekiem. Ma swój biznes i własne jezioro. – Próbowali mi włazić na teren z siecią i kijami. Ale pogoniłem. Wiedzą, że u mnie się nie kłusuje. Muszę dbać o swoje. Kupuję narybek. To kosztuje. Każde jezioro powinno mieć dobrego gospodarza. Są wody dzierżawione przez duże, bogate firmy. Wyciągnęli wszystko. Przerobili. Zgarnęli szmal i zwinęli interes. To dopiero kłusownicy. Przy nich jesteśmy jak drobnica przy szczupaku. Wypływam, bo lubię. Siedzisz na wodzie. Boisz się wszystkiego. Dużego wiatru, policji, straży, takich jak my. Trzy miesiące temu byliśmy na jeziorze. Słyszeliśmy, jak ktoś wołał „Ratunku!”. Noc. Nie wiesz skąd i gdzie. Kilka dni później na brzegu znaleźli ciało. Kłusownik jak my – opowiada Czarny. Na jego fosforyzującym zegarku wskazówki pokazują 1.30. – Wyciągamy – decyduje szef. Wcześniej niż zwykle. Nie chcą zbyt ryzykować. Bliskość posterunku i jasna noc nagli do pośpiechu. Podnoszą sieć. Klną ordynarnie. Srebrzysta, drgająca masa drobnicy oznacza kiepski połów. Większość to mały okoń. Kilka szczupaków i zabłąkanych węgorzy rzuca się na pokładzie. Będą martwe, nim trafią do bagażnika samochodu. Chwila energicznego wiosłowania i jesteśmy na brzegu. Szef się nie odzywa. Jest wściekły. Łódź zostaje w trzcinach. Może wrócą tu za kilka dni. Wsiadamy do stojącego wśród drzew samochodu. Wyjeżdżamy na szosę. Milczymy. Mam wrażenie, że Czarny wybuchnie za chwilę, wyładowując wściekłość na mnie. Jakbym był sprawcą ich kolejnego niepowodzenia.
Rozstajemy się w Pięknej Górze. Kilkaset metrów od bazy straży rybackiej. Za godzinę wypływam ze strażnikami na patrol. Będę z nimi polował na takich, z jakimi spędziłem kłusowniczą noc na łodzi.

Już nie żyjesz

Gospodarstwo Rybackie sp. z o.o. w Pięknej Górze jest drugim co do wielkości w Polsce. Zatrudnia dwóch strażników. Strzegą akwenu o powierzchni 10 tys. ha. Wspomagają ich Państwowa Straż Rybacka i policja. Andrzej Malinowski i Mariusz Pych mieszkają w Giżycku. Kwadrans przed trzecią pojawiają się na przystani. Andrzej ma 43 lata. Służbę pełni od sześciu lat. Jego kolega od dwóch lat. Sprawnie wyprowadzają łódź z hangaru. Zajmuję miejsce w dziobowej części kokpitu. Nie jestem jedynym pasażerem. Obok leży owczarek niemiecki – Nestor. Tydzień temu był bohaterem jednej z akcji. – Legitymowałem wędkarza. Nie miał pozwolenia. Poprosiłem o dokumenty. Zamiast dowodu wyjął nóż. Wiedziałem, że zaatakuje. Przywołałem Nestora. Wystarczyło, że się pojawił. Napastnik odłożył broń. Resztą zajmie się sąd – wspomina Andrzej, kręcąc kołem sterowym. Takie zdarzenia to dla nich codzienność. Przestępcy sięgają po nóż równie często jak po piki – metrowe drągi zakończone ostrzem. – Trudna praca. Musisz ją kochać. Poza nią i rodziną masz niewielu przyjaciół. Ciągle słyszysz, że już nie żyjesz. Plują na nas. Strażnik musi być twardy. Jeśli zaczyna się wahać, to pora zdjąć mundur – mówią o swojej pracy.
Dawno przywykli do podziurawionych opon w samochodach. – Dwa lata temu nad ranem obudził mnie odgłos tłuczonych szyb i walenie w blachy. Wyjrzałem przez okno. Trzech kłusowników robiło ruinę z mojego auta. Kiedy z nim skończyli, poleciały szyby w mieszkaniu. W domu były żona i córka. Sięgnąłem po broń. Dwóch zbiegło. Trzeciego obezwładniłem. Zaczekałem, aż przyjedzie policja – opowiada ze spokojem Malinowski.
Przez kanał Wilkaski wypływamy na Niegocin. Prażniewo, Ruda, Jagodne, Sztynort, Perkunowo, należą do najbardziej znanych z kłusowniczego procederu wsi w okolicach Giżycka. – Nie robią tego z biedy. Z ryby żyli i żyją nieźle. Lepiej niż my. To najczęściej chuligani i złodzieje. Nigdy nie zatrzymaliśmy kłusownika, który łowił, bo potrzebował na chleb dla dziecka – mówi Mariusz. Wielcy nielegalnego biznesu poruszają się na szybkich łodziach. W biały dzień podpływają do sieci i wyjmują rybę. Ich załoga to trzech, czterech uzbrojonych mężczyzn. Żadna łódź patrolowa nie jest w stanie dopaść gangsterów. Ich dniówka to nawet kilka tysięcy złotych. – Przyjeżdżają, udając turystów. Są bardzo groźni. Mają do stracenia duże pieniądze. Kiedyś ruszyliśmy na taką łódź. Podpuścili nas na 20 metrów. Pokazali fuck you i odpalili motor. Mało nas nie przewrócili. Nie było szans na pościg – opowiada Malinowski.
Jednak gangsterzy nie są bezkarni. – Ściśle współpracujemy z policją i państwową strażą. Sieci na gangi zastawiamy stopniowo. Dopadamy ich na lądzie – mówi o wspólnych akcjach strażnik z gospodarstwa.
Robimy zwrot w kierunku Wyspy Miłości. Podobno swą nazwę zawdzięcza kochankom, którzy przypływali tu, by ukryć się wśród bujnej zieleni. Dziś wyspą władają kormorany. Stada tych ptaków to dla ekologów powód do dumy. Plaga gorsza od kłusowników – twierdzą ci, którzy gospodarują na jeziorach. Oceniają populację kormorana na około 3 tys. sztuk. Każdy ptak zjada dziennie 0,5 kg ryb. – Wybierają tylko pośledniejsze gatunki – mówią ich obrońcy. – Trzebią bezlitośnie łowiska – zaprzeczają adwersarze.
Zostawiamy kormorany i Niegocin. Przez kanał Łuczański wpływamy na Kisajno. W kanale roi się od wędkarzy. Tu mogą łowić bez pozwolenia. Szczodry gest ze strony dyrekcji gospodarstwa. Strefa dla tych, którzy twierdzą, że nie mają na opłaty wędkarskie. Patrząc na ich sprzęt, trudno w to uwierzyć. Tu nikt nie ma kija z leszczyny. Wędkarze bywają groźniejsi od kormoranów i kłusowników.
– Kłusownicy to zawodowcy. Na ogół nie stawiają oporu. Wiedzą, że wtedy pójdą siedzieć. Im chodzi o szybki powrót na wodę. Kary dostają niewielkie. Niska szkodliwość społeczna czynu – tak widzą to sądy. Wędkarze są nieobliczalni. Zawsze uważają się za niewinnych – twierdzi Andrzej.
Wpływamy na Dargin. Tu miesiąc temu podczas patrolu usłyszeli: – Jadą chłopaki. Damy wam popalić.

Dwóch wędkarzy widząc zbliżających się strażników, powiadomiło swych kompanów. Zbyszek pilnował wędkarzy z ręką na kaburze pistoletu, a Andrzej dzwonił po posiłki. Nadjechały trzy samochody osiłków. Nie zdążyli sięgnąć po leżące w bagażnikach kije bejsbolowe i metalowe rurki. Chwilę po nich nadjechały policyjne radiowozy. – Każdego dnia na naszym terenie wędkuje bez pozwolenia około 200 osób. Do tego ponad setka z uprawnieniami. Wszyscy ciągną bez umiaru. Każdy średnio 3-4 kg. Wędkarze uważają, że czepiamy się ich bez powodu – twierdzi Malinowski, wykręcając dziób w stronę niebieskiej łódki stojącej w pobliżu trzcin. Na pokładzie ojciec z synem. – Dzień dobry. Straż rybacka. Proszę pozwolenia – zwraca się do nich Zbyszek.
– Nie ma pozwoleń. Nie ma dokumentów – odpowiada wyluzowany tatuś.
– Konfiskujemy sprzęt – oznajmia strażnik.
– Chyba żartujecie. Przyjechałem z rodziną na urlop. Weźcie się lepiej za kłusowników. Załatwmy sprawę jak ludzie. Pojedziemy do mnie. Wypijemy gorzałkę. Dorzucę 100 zł za fatygę – zachęca wędkarz. Strażnicy każą zwijać sprzęt i płynąć do brzegu. Ostrzegają, że przy następnym spotkaniu nie będzie taryfy ulgowej. Podczas patrolu niemal ten sam refren powtarzał się kilkadziesiąt razy. Kilkaset metrów od niebieskiej łódki małżeństwo na motorówce. Obarczają się nawzajem winą za brak jakichkolwiek dokumentów. Dochodzi do ostrej sprzeczki. Strażnicy wycofują się, aby rejs nie zakończył się rozwodem. – Złowiłem tylko kilka sztuk – zapewnia wędkarz na dużej białej łodzi, wyciągając kosz pełen ryb. Jego kolega, nim dopłynęliśmy, odłożył wędkę na pokład. Pozwolenie ma tylko nasz rozmówca.
– Panowie, ten szczupaczek sam połknął haczyk. Nie widziałem nawet kiedy. Dajcie spokój mnie staremu. Patrzcie, co wyprawiają kłusownicy i rybacy – wykrzykuje, czerwieniejąc starszy jegomość. Złowił niewymiarowego szczupaka – 30 cm. Nie wypuścił go do jeziora. Za kilka lat byłaby z niego piękna sztuka.
– Na rany Chrystusa, zostawcie mnie w spokoju. Co ja złapałem? Kilka rybek – histeryzuje starszy mężczyzna. Nie ma pozwolenia ani dokumentów. Kilka rybek to cztery kilogramy.
Podczas patrolu skorumpowany strażnik może zainkasować właściwie bez ryzyka 600 zł. Wędkarze łowią statystycznie 30 kg ryby z hektara wód, należących do gospodarstwa. Pracujący w nim rybacy – 15 kg.
Wracamy łabędzim szlakiem. Słońce stoi wysoko. Mijamy Zimny Kąt. Nad ranem Czarny, Bogdan i Andrzej zwijali tu sieci. Mieli szczęście. Na Tajtach jesteśmy o 12.30. Niemal równocześnie z nami wpływa do przystani kuter Dargin.

Gospodarze

Na jego pokładzie dwie skrzynki ryby. W sumie 70 kg. – Kłusownicy na wiosnę pocięli nam 100 m niewodu. Był pusty. Straciliśmy 6 tys. zł, nie licząc ciężkiej pracy. To harówka. Nikt z nas nie będzie kombinował. Dziś od łatwego zarobku ważniejsza jest stała wypłata – mówi członek załogi kutra Jan Bajdziak. Ma 48 lat. Rybakiem jest od 30 lat. Zarabiają różnie. Jesienią do 3 tys. zł. Ale czekając na rybackie żniwa, dostają grosze. – Rocznie łowimy od 140 do 180 ton. Coraz trudniej wyżyć z samej ryby. Ale ona i rybacy na tych wodach byli, są i będą – mówi z przekonaniem Mieczysław Wełna, prezes spółki w Pięknej Górze. – To bzdura, że drenujemy jeziora. Co roku wpuszczamy narybek za 25% wartości tego, co złowimy. Drobnica w sieci to karp i leszcz. Nadwyżka w populacji. Dostajemy 50-80 groszy za kilogram. Nie opłaca się nam. Ale musimy ją odławiać ze względów hodowlanych. Nie mamy żadnych agregatów. Owszem, są nowoczesne urządzenia tego typu. Stosuje się je wyłącznie na specyficznych i zamkniętych akwenach. Poza tym sporo kosztują – wyjaśnia prezes spółki. Rybak to – według niego – największy sprzymierzeniec jezior. Pierwszy zauważy nielegalny zrzut ścieków czy budowę plaży bez zezwolenia. – My chronimy jeziora. Mamy w tym interes – zapewnia Mieczysław Wełna.
W jeziorach przybywa nieczynnego dna, czyli strefy beztlenowej. By nastąpiło samooczyszczenie, potrzeba około 50 lat. Węgorz rośnie na dorodną sztukę od 15 do 18 lat, okoń, szczupak od pięciu do sześciu lat. Wielka woda woła o wielkie pieniądze. Wiele problemów czeka na rozwiązanie. Co z tego czekania może wyniknąć? – Za kilka lat w jeziorach pozostaną tylko kamienie i woda – usłyszałem od starego kłusownika podczas jednej z rozmów.

 

Wydanie: 2002, 34/2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy