Świat
Trump królem?
Nadciąga decydująca rozgrywka
Korespondencja z USA
19 lutego na oficjalnym koncie instagramowym Białego Domu pojawił się portret Donalda Trumpa w koronie, opatrzony słowami: „Niech żyje król”. Oto szczere wyznanie, o czym naprawdę marzy 47. prezydent USA.
Pierwszy miesiąc drugiej prezydentury Trumpa naznaczony był rosnącym poczuciem chaosu. Z jednej strony, były to działania wciąż nie wiadomo, czy umocowanej prawnie instytucji o nazwie DOGE (Departament ds. Efektywności Rządu), kierowanej przez miliardera Elona Muska. Również nie wiadomo, czy działającego legalnie i w jakiej naprawdę roli występującego. Bo jeśli w charakterze urzędnika federalnego, to nie dopełnił wymaganych formalności – przede wszystkim nie przeszedł procedury background check, sprawdzenia pod kątem bezpieczeństwa narodowego i potencjalnego konfliktu interesów. DOGE jednak niczym walec drogowy z silnikiem odrzutowym przetacza się przez rządowe biura, „czyszcząc” je z rzekomych nadwyżek pracowników, anulując kontrakty i wstrzymując wypłaty. Uzyskiwane w ten sposób oszczędności pozostają kwestią sporną. Są bowiem rezultatem zamrażania wydatków całych urzędów, takich jak USAID (Agencja ds. Rozwoju Międzynarodowego) czy NOAA (Narodowa Służba Oceaniczna i Atmosferyczna), lecz skala wykrywanych nadużyć i zwyczajnych pomyłek nie jest nawet w części tak wielka, jak ogłaszano. Pod znakiem zapytania staje za to możliwość dalszego efektywnego funkcjonowania wielu gałęzi administracji – ostatnio nawet wydziału ds. weteranów oraz Administracji Ubezpieczeń Społecznych, którą Elon Musk nazwał „największą piramidą finansową wszech czasów” (w podcaście Joe Rogan Experience, 28 lutego 2025 r.). Wypłata świadczeń w ramach tych dwóch instytucji odpowiada za czwartą część wszystkich wydatków federalnych.
Z drugiej strony, mamy oczywiście zatrważająco gwałtowne przetasowania w polityce międzynarodowej. Trudno nie uważać za koniec ery sojuszu transatlantyckiego awantury z Zełenskim w Białym Domu, choć była to przede wszystkim ustawka dająca Trumpowi pretekst do wycofania się z potencjalnie kompromitującego „dealu” (ktoś w końcu przedarł się do niego z informacją, że Ukraina może nie posiadać bogactw naturalnych w takich ilościach, o jakich naopowiadał publicznie).
We wtorek 4 marca ruszyła wojna taryfowa USA z Kanadą, Meksykiem i Chinami. Kto, z kim i przeciw komu występuje na tej nowej szachownicy? I pytanie najboleśniej wypalające nam dziurę w brzuchu: czy USA naprawdę zdecydują się na całościowe, gospodarcze, ale i polityczne przymierze z Putinem? Jeśli z jakichś przyczyn Trump do tego właśnie dąży – nie wdaję się tu w rozważania, na ile jest to szalone albo motywowane całkowicie osobistymi pobudkami – czy Ameryka do tego stopnia osłabła, by mu na to pozwolić?
Wszystkie niejasności konstytucji…
Tego, że części amerykańskiego społeczeństwa, w tym rosnącej grupie samych wyborców Trumpa, nie podoba się opisany wyżej chaos i poczucie, że głowa państwa stanowi zagrożenie dla porządku i bezpieczeństwa otaczającego świata, dowodzą sondaże. Czy jednak Ameryka jako państwo nie przekształci się w twór umożliwiający Trumpowi realizację jego monarchistyczno-autokratycznych zapędów?
O co chodzi? Tym razem nie tyle o pieniądze – choć o nie również, wszak mówimy o Trumpie – ile o amerykańską konstytucję. Wprawdzie stanowi ona, że USA są republiką z trzema ośrodkami władzy, mającymi na siebie oddziaływać i wzajemnie się kontrolować, lecz w art. 2 mówi: „Władza wykonawcza jest powierzona prezydentowi”.
Co to oznacza?
Do historii przeszła opinia sędziego Sądu Najwyższego Roberta Jacksona, który w 1952 r. orzekł, iż historyczne źródła wskazujące, jak należy rozumieć te słowa, są „tak enigmatyczne jak sny faraona, których znaczenie objaśniał Józef”.
Nic dziwnego, że od zarania państwa ścierały się teorie usiłujące wytłumaczyć, w jaki rodzaj władzy konstytucja wyposaża prezydenta.
Ta, która zakłada, że prezydent ma władzę nieograniczoną, nosi nazwę teorii unitarnej władzy wykonawczej. Była ona jednak zdecydowanie odrzucana nie tylko przez historyków, ale i przez Sąd Najwyższy. Wiadomo bowiem, że ojcowie założyciele byli zdeklarowanymi antymonarchistami. Do naszych czasów zachowały się tzw. dokumenty federalistyczne – 85 esejów o państwowości stworzonych przez autorów konstytucji w latach 1787-1788, czyli wtedy, gdy pracowali nad jej treścią. Wszyscy oni byli świadomi zagrożeń, jakie niosłaby koncentracja władzy w którymkolwiek ośrodku. Przestrzegał przed tym zwłaszcza Alexander Hamilton, który, choć odrzucał ideę pluralistycznej władzy wykonawczej, był jednocześnie zdania, że specyficzne uprawnienia Kongresu nie pozwolą prezydentowi skumulować w swoich rękach władzy absolutnej.
Wszystkie precedensy prawne…
Po okresie znanym dziś w Ameryce jako „wiek pozłacany” (Gilded Age, 1870-1900), charakteryzującym się szybkim wzrostem gospodarczym, ale także wielką korupcją i wyzyskiem pracownika, Kongres zaczął tworzyć pierwsze niezależne komisje mające strzec praw pracownika i konsumenta oraz polityki monetarnej – na którą oddziaływali oligarchowie tamtych czasów, kupując sobie wpływy na Kapitolu i w Gabinecie Owalnym. Komisje były częścią aparatu władzy wykonawczej, ich szefów mianował prezydent, ale nominacje te musiał zatwierdzić Senat, a Kongres przyznawał fundusze na działanie. Testem władzy prezydenckiej, a równocześnie wykładnią art. 2 konstytucji, stało się orzeczenie SN w sprawie Humphrey’s Executor v. United States z 1935 r. Sąd Najwyższy uznał, że prezydent Franklin Delano Roosevelt nie miał prawa zwolnić z pracy komisarza Federalnej Komisji Handlu Williama Humphreya tylko dlatego, że jego poglądy nie były zgodne z polityką Nowego Ładu. Sąd przypomniał zarazem, że komisarze niezależnych agencji rządowych, choć są one częścią aparatu władzy wykonawczej, mogą być zwalniani jedynie z określonych przyczyn, np. z powodu niekompetencji czy zaniedbania obowiązków. W odpowiedzi na próby prężenia przez Roosevelta muskułów Kongres uchwalił regulacje
Deklaracja przez pośredników
Oświadczenie Abdullaha Öcalana nie oznacza końca kurdyjskiej walki o niepodległość
Pod koniec lutego zawrzało, gdy w mediach pojawiła się informacja, że Abdullah Öcalan, przez lata symbol kurdyjskiej walki o niepodległość i prawo do samostanowienia, ma wygłosić oświadczenie wzywające Partię Pracujących Kurdystanu (PKK) do złożenia broni. To potencjalnie nowe otwarcie w relacjach tureckiego rządu z mieszkańcami tureckiego Kurdystanu, bo PKK toczy otwartą walkę z Turcją od 1984 r. W walce tej, szczególnie w pierwszych latach, bronią były ataki terrorystyczne, w tym zamachy bombowe w tureckich miastach. Jednocześnie turecka armia od lat 80. prowadzi liczne operacje, w których giną nie tylko bojownicy PKK. W ostatnich latach do walki wykorzystywany jest także nowoczesny sprzęt wojskowy, w tym drony, takie jak osławione bayraktary.
Trudno dziś podać dokładną liczbę ofiar konfliktu turecko-kurdyjskiego, choć według raportu brytyjskiego Home Office do 2013 r. mogło zginąć ok. 40 tys. osób. Wówczas weszło w życie zawieszenie broni między Turcją a PKK, które jednak zawaliło się w 2015 r. Think tank International Crisis Group obliczył, że od tego momentu do 2023 r. śmierć mogło ponieść niemal 7 tys. osób. Niektóre nieoficjalne szacunki sugerują, że ofiar konfliktu może być znacznie więcej, nawet 100 tys.
Ta trwająca ponad cztery dekady walka może już zmierzać do końca, zwłaszcza że 27 lutego ukazało się oświadczenie przywódcy PKK. Odezwa została jednak odczytana nie przez samego Öcalana, ale przez delegację polityków prokurdyjskiej Ludowej Partii Równości i Demokracji, która odwiedziła go w więzieniu na wyspie İmralı. Wydarzenie było transmitowane na ekranach w miejscach publicznych w miastach Wan i Diyarbakır, zamieszkanych przede wszystkim przez Kurdów.
Kurdów nie da się łatwo uciszyć
Transmisja odbyła się z więzienia, w którym Abdullah Öcalan odbywa karę dożywotniego pozbawienia wolności, po tym jak w 1999 r. tureckie służby specjalne uprowadziły go z Kenii. Turcy poszukiwali przywódcy PKK, uważając, że odpowiada za działania terrorystyczne podejmowane przez ugrupowanie. Początkowo jednak ani reprezentujący Öcalana prawnicy, ani organizacje broniące praw człowieka, w tym Amnesty International, nie byli pewni, jakie zarzuty usłyszy. Nic dziwnego, skoro po sprowadzeniu z Kenii na wyspę İmralı Öcalan był przesłuchiwany przez 10 dni bez możliwości spotkania z adwokatami. Ostatecznie za zdradę i separatyzm skazano go na karę śmierci, która w 2002 r. została zamieniona na dożywocie.
Nie poprawiło to warunków, w jakich był przetrzymywany. Z wyspy szybko zabrano innych więźniów, Öcalan stał się więc jedynym osadzonym w całym ośrodku, pilnowanym przez tysiącosobowy personel. Dopiero w 2009 r. zakończono jego izolację, umieszczając na İmralı innych więźniów i budując nowy zakład karny, gdy po interwencji Rady Europy Europejski Komitet ds. Zapobiegania Torturom zgłosił uwagi co do warunków przetrzymywania Öcalana. Z kolei od 2011 do 2017 r.
Trump łączy czarnych i czerwonych
Nieszczęściem elity politycznej Niemiec jest to, że wybory do Bundestagu wypadły w czasie geopolitycznego trzęsienia ziemi wywołanego przez Donalda Trumpa
Do pociągu jadącego ze Szczecina do Pasewalk na Pomorzu Przednim wsiadają funkcjonariusze Policji Federalnej (Bundespolizei) – służby utworzonej 20 lat temu w miejsce Federalnej Straży Granicznej. Skrupulatnie sprawdzają dokumenty tożsamości wszystkich pasażerów. – Jakim prawem pani nas kontroluje? Przecież mamy Schengen – rzuca w stronę młodej funkcjonariuszki niemiecki podróżny. – Schengen… – powtarza szczerze zdziwiona policjantka federalna i wzrusza ramionami. Po wyjściu funkcjonariuszy niemieccy pasażerowie, którzy wpadli na zakupy do polskiego Szczecina, wymieniają poglądy na temat kontroli granicznej. Są niemal jednomyślni: tak właśnie być powinno. Jest niedziela 23 lutego, w całych Niemczech trwają wybory do Bundestagu, w gabinecie kanclerza przy ulicy Willy’ego Brandta w Berlinie wciąż urzęduje socjaldemokrata Olaf Scholz.
Dzień wcześniej w XIX-wiecznej monachijskiej piwiarni Löwenbräukeller odbywa się ostatnie zgromadzenie wyborcze CDU/CSU. Friedrich Merz, najbardziej prawdopodobny następca Scholza, przy dźwiękach skocznej bawarskiej melodii wchodzi do szczelnie wypełnionej sali. Na stołach kufle z miejscowym piwem i swojskie przysmaki. Na banerach hasło: „Zmiana polityczna dla Niemiec”. Tej zmiany nie chcą uczestnicy pikiety przed budynkiem Löwenbräukeller. W ich przekonaniu, organizując ostatni wiec wyborczy w miejscu związanym z nieudanym puczem nazistów z 1923 r., gdzie obchodzono rocznice tego wydarzenia i gdzie w 1942 r. przemawiał Adolf Hitler, Merz pluje w twarz milionom wychodzącym w ostatnich miesiącach na ulice i place, by manifestować przeciwko skrajnej prawicy. Demonstrant w masce z podobizną Merza niszczy kartonowy mur symbolizujący kordon sanitarny, który miał otaczać Alternatywę dla Niemiec. To echo głosowań w Bundestagu nad zgłoszonym przez Merza w imieniu frakcji CDU/CSU projektem ustawy zaostrzającej politykę migracyjną, popartym przez deputowanych AfD.
Gorzkie zwycięstwo
Pikieta rozdrażniła Merza, pod koniec wystąpienia emocje poniosły tego doskonale prezentującego się oratora. Uczestników pikiety nazwał „typami” i oświadczył, zwracając się do nich: „Dla tych ludzi, którzy biegają na zewnątrz, mam jedną odpowiedź: lewica jest przeszłością. Nie ma żadnej lewicowej większości, żadnej lewicowej polityki w Niemczech. To przeszłość. Tego już nie ma. Teraz jesteśmy my. Będziemy prowadzić politykę w imię interesów większości ludności, tej większości ludzi w naszym kraju, którzy prawidłowo myślą, którzy mają wszystkie klepki w głowie (…) Stoimy po waszej stronie i będziemy prowadzić politykę dla Niemiec, a nie dla wszelkich zielonych i lewicowych dziwolągów na tym świecie, które biegają po ulicach, ale niczego nie robią dla ludzi”.
Te słowa zgromadzeni w Löwenbräukeller przyjęli z większym entuzjazmem niż zapewnienie, które padło chwilę wcześniej z ust kandydata na dziesiątego kanclerza federalnego: „Nie będzie żadnych rozmów ani rokowań na temat udziału w rządzie z AfD. To nie wchodzi w rachubę. Tego nie będziemy robić”. Zgodnie z niedawnym sondażem prawie co trzeci chadek (31%) uważa za błąd odrzucenie przez kierownictwo partii współpracy z AfD.
Wypowiedzią Merza w Löwenbräukeller poczuli się urażeni jego najbardziej prawdopodobni przyszli koalicjanci – socjaldemokraci. Matthias Miersch, sekretarz generalny SPD, powiedział agencji DPA: „Zamiast się jednoczyć, Friedrich Merz postanawia ponownie nas naprawdę podzielić. Nikt, kto chce być kanclerzem wszystkich, tak nie mówi – tak mówi mini-Trump”.
Sukces chadeków określany jest jako gorzkie zwycięstwo, walczyli o 35%, dostali poniżej 30%. Co prawda, w porównaniu z poprzednimi wyborami zyskali 4,5%, ale tamten wynik związany ze schyłkiem kariery Angeli Merkel był najgorszy od 1949 r. Wcześniej pod wodzą tej polityczki chadecja uzyskiwała od 32,9% do 41,5%. Obecny rezultat jest drugim najgorszym w powojennej historii. Tylko w wyborach w 2021 i 2025 r. CDU/CSU zeszły poniżej 30% poparcia. W dodatku chadecy nie pompowali wyniku korzystnej z ich punktu widzenia koalicjantki, Wolnej Partii Demokratycznej (FDP). Wcześniej zdarzało się, że część z nich oddawała pierwszy głos (Erststimme) na swojego przedstawiciela w okręgu, drugi zaś (Zweitstimme) na FDP. Tym razem przewodniczący CSU Markus Söder w czasie kampanii publicznie apelował o nieoddawanie „głosów na kredyt”, czyli na wolnych demokratów, bo to zaszkodzi wynikowi chadecji.
Przewodniczący FDP Christian Lindner uniósł się honorem: „Jesteśmy dumną partią o bogatych tradycjach, nie chcemy pożyczonych głosów”. 46-letni Lindner, który sprowokował przyśpieszone wybory do Bundestagu – jako minister finansów tak bronił dyscypliny budżetowej, że został zdymisjonowany przez kanclerza Scholza, co było równoznaczne z rozpadem koalicji i utratą większości parlamentarnej – po katastrofie wyborczej zapowiedział odejście z polityki.
Nie sprawdziła się nagła zmiana strategii wyborczej Friedricha Merza, który początkowo zakładał, że głównym tematem kampanii będzie gospodarka. Po grudniowym zamachu terrorystycznym w Magdeburgu na jarmark bożonarodzeniowy Merz
Niebezpieczne związki
Meloni – koń trojański Trumpa w UE
Korespondencja z Włoch
Alt-right, czyli alternatywna prawica, to niejednorodny ruch polityczny obejmujący skrajnie prawicowe ideologie, które odrzucają wiele postulatów konserwatyzmu głównego nurtu. Autorstwo pojęcia przypisuje się białemu supremacjoniście Richardowi Spencerowi, który użył go w 2010 r. Spencer wielokrotnie odwoływał się do propagandy nazistowskiej, choć zaprzecza osobistej identyfikacji z neonazizmem. Steve Bannon nie ukrywa, że to on go zainspirował. Dziś, po salutach rzymskich, które oglądaliśmy w wykonaniu zarówno Bannona, jak i Elona Muska, alternatywną prawicę można przemianować na hail-right, czyli hajlującą prawicę.
Do tej pory Giorgia Meloni mówiła: „Musimy być po stronie Ukrainy, u boku Wołodymyra Zełenskiego, który w momencie rosyjskiej agresji rozpoczętej 24 lutego 2022 r. nie uciekł z rodziną na pokładzie amerykańskiego samolotu, lecz pozostał w swoim kraju, by organizować opór przeciwko najeźdźcy”.
Teraz, gdy „przeciętny komik” i „dyktator” – jak ukraińskiego prezydenta nazwał Donald Trump – który „sprowokował” do wojny Władimira Putina, został rzucony na pożarcie rosyjskiemu niedźwiedziowi przez nową amerykańską administrację, włoska premier znalazła się w trudnej sytuacji. Będzie musiała się wykazać dużą zręcznością. Z jednej strony, nie może nagle przestać wspierać Zełenskiego, z drugiej zaś – musi umocnić uprzywilejowane stosunki Włoch ze Stanami Zjednoczonymi, aby móc odgrywać rolę pomostu między administracją republikańską a Unią Europejską.
Po kontrowersyjnych wypowiedziach Trumpa we Włoszech zapanowała konsternacja. Meloni zachowała milczenie, a w Palazzo Chigi – siedzibie włoskiego rządu – przyjęto strategię powściągliwości, tłumacząc to koniecznością dążenia do „trwałego pokoju”.
Minister spraw zagranicznych Antonio Tajani, lider Forza Italia, ograniczył się do dyplomatycznego komentarza: „To nie jest nasz język”, i dodał, że „konieczne jest zachowanie zimnej krwi”. Elly Schlein, liderka włoskiej Partii Demokratycznej, początkowo również milczała, co wywołało krytykę ze strony sekretariatu partyjnego, który nie krył oburzenia: „Haniebne słowa, pełne pogardy dla ofiar wojny, są upokorzeniem dla zaatakowanej Ukrainy. Są tacy, którzy próbują reagować, podczas gdy Meloni wciąż milczy”.
Z kolei wicepremier Matteo Salvini
Nowe strachy
Jak żyć w świecie, w którym wszystko może stać się wojną?
Jedną z niewielu pociech w bieżącej sytuacji geopolitycznej jest fakt, że trudno dziś napisać tekst dziennikarski, po którym można zostać niesprawiedliwie posądzonym o sianie apokaliptycznych wizji. Nie dość, że na naszych oczach coraz bardziej realne stają się najgorsze scenariusze, to jeszcze nie do końca rozumiemy ich ewentualny przebieg, a często również uwarunkowania i źródła. Jak napisał niedawno Ivo Daalder, były amerykański ambasador przy NATO, dzisiaj szef Chicago Council on Global Affairs, „zmienia się natura zmiany”. W obliczu całkowitego porzucenia przez USA powojennego porządku międzynarodowego, wyzwań technologicznych o trudnej do wyobrażenia skali oraz powrotu na kontynent europejski twardej, miejscami wręcz analogowej agresji wojennej coraz zasadniejsze staje się pytanie, czy cokolwiek przetrwa ten czas – politycznie, ekonomicznie, społecznie.
Bezpieczeństwo, czyli co?
Zachowanie administracji Trumpa, a przede wszystkim działania Elona Muska zmuszają świat do pewnego ćwiczenia intelektualnego: chodzi o ponowne zdefiniowanie najbardziej podstawowych koncepcji naszej rzeczywistości. Krótko mówiąc, Trump i Musk nie uznają żadnych uniwersalizmów. W kwestii norm nic nie jest dla nich powszechne ani nienaruszalne. Usiłują zmienić znaczenie takich słów, jak demokracja, praworządność, a nawet państwo i społeczeństwo. A Europa musi się skonfrontować z tym procesem. Co może być fantastyczną szansą przyjrzenia się własnym definicjom budującym nasz świat. Okazją, by zadać sobie pytanie, czym jest dziś państwo, jakie powinno spełniać zadania wobec obywatela, ale też czy musi go bronić. I przed czym. Bo czym jest dzisiaj bezpieczeństwo – i dlaczego wszystkim?
Nie chodzi tu o pojęcie wojny hybrydowej, które uległo w ostatnich latach gigantycznej inflacji. Jego wejście do głównego nurtu debaty publicznej kilkanaście lat temu miało jednak dobre skutki. Przygotowywało bowiem społeczeństwa, decydentów i ekspertów na nową erę zagrożeń, niekoniecznie związanych z ludźmi noszącymi mundury i strzelającymi z karabinów.
Wyobraźmy sobie bowiem scenariusz, w którym pewnego dnia infrastruktura telekomunikacyjna państwa X przestaje funkcjonować. Nie można nigdzie się dodzwonić ani podłączyć do internetu. Ludzie masowo tracą dostęp do swoich pieniędzy, bankowość elektroniczna przestaje istnieć. Straty ponoszą telewizja, reklamodawcy, właściwie cały sektor prywatny. Oczywiście to nie musi wyglądać tak drastycznie, wystarczy, że od sieci odcięte zostanie, powiedzmy, 30% głównych segmentów państwa: bankowości, opieki zdrowotnej, transportu. To już będzie oznaczać ofiary śmiertelne. Co ciekawe, państwo X nie jest w stanie wojny, przynajmniej tradycyjnie rozumianej. Nikt nie grozi inwazją, nie zrzuca bomb na budynki mieszkalne. Ponadto państwo X należy do międzynarodowych sojuszy obronnych, co – przynajmniej na papierze – oznacza pomoc innych krajów w przypadku tradycyjnego najazdu. Jest też relatywnie zamożne, w klasyfikacji OECD uznawane wręcz za gospodarkę rozwiniętą. Rząd nie ma zatem powodu spodziewać się aż takiej katastrofy.
Jednak ma ona miejsce. I nawet jeśli skutki udaje się szybko opanować, decydenci chcą wyciągnąć z tego lekcję. Próbując zbudować kapitał polityczny, zgodnie z logiką demokracji obiecują nowe inwestycje w infrastrukturę, zwłaszcza telekomunikacyjną i cyfrową. Tyle że kraj średniej wielkości sam nie jest w stanie tego procesu przeprowadzić. Zgłasza się więc jeden z gigantów technologicznych z dobrą ofertą takiej modernizacji. Dokonuje jej bez większych problemów, ale dopiero po fakcie okazuje się, że umowa podpisana z zagranicznym dostawcą zawierała wiele haczyków. Niejasna polityka prywatności,
Bogata Ukraina, czyli co się z nią stało?
Trump, wojna i pierwiastki ziem rzadkich
Prezydent Trump chce, by Ukraina zapłaciła Stanom Zjednoczonym za udzieloną jej pomoc ok. 500 mld dol.
Chce także przejąć cenne złoża surowców naturalnych. To więcej, niż łącznie wyniosły japońskie i niemieckie reparacje przekazane aliantom po II wojnie światowej!
Amerykanie wiedzą, że zrujnowany atakami dronów i rakiet kraj ma ogromny potencjał: Ukraina, która zajmuje ledwie 0,4% powierzchni lądów Ziemi, ma na swoim terenie 5% światowych zasobów surowcowych. W tym złoża metali ziem rzadkich oraz innych minerałów, bez których nie mogą się obejść nowoczesny przemysł i energetyka. W Ukrainie znajdziemy złoża najwyższej jakości węgla kamiennego, żelaza, manganu, niklu, złota, rud tytanu i uranu. Dodajmy do tego złoża gazu ziemnego na Morzu Czarnym, złoża grafitu, berylu, galu, cyrkonu, apatytu, fluorytu i litu, bez którego nie jest możliwa produkcja nowoczesnych baterii do samochodów elektrycznych.
Przed wybuchem wojny w roku 2022 geolodzy odnotowali w kraju ok. 20 tys. miejsc, w których występowały interesujące przemysł minerały. Potwierdzonych zostało 8,7 tys. lokalizacji. Większość znajdowała się na terenach rozciągających się od Ługańska, Doniecka, Zaporoża i Dniepropietrowska po Połtawę i Charków. Przed wojną Ukraina była także największym na świecie dostawcą neonu – gazu szlachetnego niezbędnego przy produkcji mikroprocesorów.
W roku 2022 na łamach „Przeglądu” pisaliśmy, że jednym z powodów ataku Rosji na Ukrainę mogły być posiadane przez nią złoża metali ziem rzadkich, których Moskwa za wiele nie ma. W ubiegłym roku Amerykanie szacowali je na 10 mln ton. Dla porównania chińskie złoża to 44 mln ton, a brazylijskie – 22 mln ton. O dostęp do nich toczy się zacięta rywalizacja. Wydobycie metali ziem rzadkich wymaga stosowania środków chemicznych, co skutkuje powstawaniem ogromnych ilości toksycznych odpadów.
Wydawało się, że państwa zachodnie będą się dogadywać z rządem w Kijowie w sprawie dostępu do ukraińskich złóż. W sierpniu zeszłego roku mówił o tym w czasie wizyty w Kijowie senator Lindsey Graham. Rosyjska propaganda na podstawie jego zmanipulowanej wypowiedzi posądziła Amerykanów o chęć przejęcia kontroli nad tymi cennymi złożami. Dlatego ostatnia amerykańska propozycja dotycząca zasobów naturalnych Ukrainy, złożona prezydentowi Zełenskiemu w trakcie monachijskiej konferencji bezpieczeństwa w połowie lutego, zaszokowała zachodnich polityków i opinię publiczną.
Brytyjski dziennik „The Telegraph” ogłosił, że dotarł do zapisów umowy. Treść wskazywała, że projekt został przygotowany przez prawników zatrudnionych w jednej z wielkich amerykańskich kancelarii, a nie urzędników Departamentu Stanu. Ludzie Trumpa zaproponowali powołanie funduszu inwestycyjnego, który zarządzałby ukraińskimi zasobami minerałów, rud metali ziem rzadkich, gazu i ropy naftowej, jak również portami oraz innymi kluczowymi elementami infrastruktury. Stany Zjednoczone miałyby otrzymać połowę zysków z wydobycia ukraińskich surowców oraz połowę wartości wszystkich nowych licencji przyznanych innym podmiotom w przyszłości. Dodatkowo umowa dawałaby Jankesom prawo pierwszeństwa przy zakupie eksportowanych minerałów.
Brytyjscy dziennikarze ocenili, że przyjęcie tych zapisów oznaczałoby oddanie Amerykanom pełnej kontroli nad gospodarką naszego wschodniego sąsiada. Kraj stałby się na zawsze kolonią Stanów Zjednoczonych. Nic dziwnego, że propozycja prezydenta Trumpa została odrzucona przez Zełenskiego, który zabronił ministrom rządu premiera Denysa Szmyhala podpisywania czegokolwiek. Kijów poczuł się oszukany. Nie dosyć, że Trump rozmawia z prezydentem Putinem o zakończeniu wojny bez udziału Ukraińców, to jeszcze domaga się, by zapłacili za udzieloną im przez USA pomoc astronomiczną kwotę.
Z kolei Amerykanie przekonywali, że ich propozycje mają uniemożliwić czerpanie zysków z odbudowy Ukrainy przez wrogie państwa. W domyśle chodzi o Chiny, które dziś kontrolują rynek metali ziem rzadkich, a w ostatnich latach mocno dały się we znaki firmom amerykańskim, podnosząc ceny i ograniczając sprzedaż. O Rosji mowy nie było, gdyż prezydent Trump odnowił dobre relacje z prezydentem Putinem – dziś ten mieszkaniec Kremla nie jest już postacią niepożądaną na salonach. Wręcz przeciwnie.
Łatwiej w tym kontekście zrozumieć, dlaczego to, co od kilku dni można przeczytać w ukraińskim internecie o amerykańskim prezydencie i jego „olśnieniach”, nie nadaje się do druku.
Donald Trump nie pozostał dłużny. W swoich mediach społecznościowych Truth Social nazwał Zełenskiego „dyktatorem bez wyborów” i „umiarkowanie utalentowanym komikiem, który namówił Stany Zjednoczone do wydania 350 mld dol., aby rozpocząć wojnę, której nie można było wygrać”.
To z pewnością dopiero początek ostrego starcia o dostęp do cennych surowców znajdujących się w ukraińskiej ziemi.
Gdzie te metale?
O tym, że Ukraina jest zasobna w rudy metali, węgiel, ropę naftową, gaz ziemny, uran, złoto i inne cenne minerały, wiedziano od dawna. W czasach Związku Radzieckiego terytorium Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej zostało zbadane przez geologów. Trudno się dziwić – Kijów, Charków, Donbas i cała wschodnia Ukraina były jednym z czterech największych centrów naukowo-przemysłowych ZSRR. W Dniepropietrowsku (obecnie Dnipro) znajdowały się zakłady Jużmasz (Piwdenmasz) kierowane przez Michaiła Jangiela, jednego z twórców radzieckiej techniki rakietowej i astronautycznej. Budowano tam międzykontynentalne rakiety balistyczne uzbrojone
Co nam szykuje Trump?
Stany Zjednoczone nie wyjdą z NATO. Bo jest kotwicą zabezpieczającą interesy Ameryki
Prof. Kamil Zajączkowski – dyrektor Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego
Rozpoczynają się rozmowy na temat pokoju na Ukrainie. Chodzi o zamknięcie regionalnego konfliktu czy to wstęp do ustalania nowego podziału świata?
– To słynne już spotkanie w Rijadzie określiłbym jako rozmowy o rozmowach. Nawet tak je nazwała później (bo we wstępnej fazie przekaz był inny) rzecznik prasowa Białego Domu. Poza tym trzeba od razu powiedzieć: jakiekolwiek rozmowy o pokoju, czy raczej o zawieszeniu broni, będą długie. I nie będzie tak, jak może sobie myślał Trump – a z pewnością tak sobie wyobrażał Putin – że dwa wielkie państwa i ich przywódcy usiądą przy stole i podzielą Ukrainę. Nie, musi być Ukraina i musi być Unia Europejska także w trakcie tych rozmów i decyzji dotyczących przyszłości Ukrainy. I jeszcze jedno. Proszę sobie przypomnieć. Najpierw Trump mówił, że w jeden dzień zakończy wojnę. Tuż po rozmowie telefonicznej Putin-Trump sprzed tygodnia z administracji amerykańskiej dochodziły głosy, że stanie się to do maja br. A teraz? Osoby bezpośrednio uczestniczące po stronie USA w rozmowach z Rosją mówią o wieloetapowym procesie pokojowym. To z pewnością Trumpa irytuje. No i brak akceptacji przez prezydenta Ukrainy umowy z USA dotyczącej m.in. metali ziem rzadkich, które znajdują się w tym państwie (więcej na s. 13). Stąd w ostatnich dniach takie, a nie inne wpisy Trumpa i wypowiedzi dotyczące Zełenskiego.
„Odwróconego Nixona” nie będzie
Europa i Ukraina to danie dla tych największych drapieżników?
– Takie mogło być pierwsze wrażenie po rozmowach w Rijadzie i po tym wszystkim, co się dzieje od kilku dni, począwszy od rozmowy telefonicznej Trump-Putin, przez konferencję monachijską, po te skandaliczne wypowiedzi i wpisy Trumpa.
Z perspektywy rosyjskiej wypowiedzi otoczenia Putina o Unii Europejskiej i jej miejscu w globalnej polityce nie są niczym nowym. Słyszymy: nie mamy nic przeciwko temu, żeby Ukraina była w UE (oczywiście w Rosji doskonale zdają sobie sprawę, że to będzie długi proces), bo Unia to wspólnota gospodarcza. To określenie – wspólnota gospodarcza – nie jest przypadkowe. Chodzi o pomniejszenie roli Unii jako podmiotu, osłabienie jej pozycji w świecie. Poza tym Rosja i Putin uważają, że jedynym partnerem do rozmów o bezpieczeństwie międzynarodowym są USA. Oni tak po prostu myślą. Koniec, kropka.
A Amerykanie? Jak myślą?
– Abstrahując od tego, czy to taktyka negocjacyjna, czy raczej chaotyczne i krótkoterminowe działania, Amerykanie popełniają trzy podstawowe błędy w negocjacjach z Rosją.
Po pierwsze, jak od gen. Kellogga słyszę, że on jest ze starej szkoły realizmu politycznego, gdzie siła i czynnik militarny są główną domeną w polityce zagranicznej, to ja panu generałowi mówię, że to nie wystarczy, by zrozumieć Rosję, jej postawę i zachowania. To za mało, by pojąć, czym jest gen neoimperializmu Rosji. Nowe pokolenie polityków, takich jak Marco Rubio, po prostu może nie rozumieć współczesnej Rosji.
Po drugie, Moskwa demonstracyjnie pogwałciła podstawowe zasady prawa i stosunków międzynarodowych, atakując Ukrainę. Rozmawiając w taki sposób z Putinem (nie chodzi o samą rozmowę, bo do niej wcześniej czy później musiało dojść), Trump niejako przyczynia się do legitymizacji tych działań.
Po trzecie, to co się dzieje, zwłaszcza od tygodnia, ten sposób działania administracji amerykańskiej, nie mówiąc o słowach/wpisach Trumpa, podważa jedność Zachodu. A to już jest bardzo niebezpieczne. Gdyż Putin i spółka, czyli tzw. kwartet chaosu: Rosja, Chiny, Korea Północna i Iran, chcą budować świat na zupełnie innych wartościach niż zachodnie. Tworzyć alternatywny i konkurencyjny wobec Zachodu system. Czy Trump i jego administracja tego nie widzą?
Może chcą przeciągnąć Rosję na swoją stronę w obliczu nieuchronnej konfrontacji z Chinami?
– Część obserwatorów uważa, nawiązując do rozmów amerykańsko-chińskich z lat 70. XX w., że administracja Trumpa i sam prezydent chcą zastosować wobec Putina i Rosji manewr tzw. odwróconego Nixona – przeciągnąć ją na swoją stronę i tym samym wyrwać z rąk „smoka”, czyli Chin. A co za tym idzie, wyczyścić sobie pole do konfrontacji z ChRL. To nie wyjdzie! Z bardzo wielu powodów. Podam najważniejszy: Rosja po prostu, po ludzku, nie chce być w świecie Zachodu, pokazała to swoimi czynami w ostatnich 30 latach. Ona mentalnie, historycznie i politycznie nie czuje się dobrze z Zachodem.
Europa to oblężony kontynent? Trump grozi cłami i wycofaniem wojsk, Putin grozi przysłaniem wojsk, globalne Południe – migrantami.
– Otoczenie międzynarodowe Europy zmienia się, i to na niekorzyść Unii Europejskiej. Jest zupełnie inne niż to w latach 90., kiedy powstawała Unia w obecnym kształcie. Pewne rzeczy, do których Unia przywykła, my też po części, czyli business as usual, odchodzą do historii. Ten zmieniający się porządek międzynarodowy wymaga od Unii redefinicji jej zachowania.
Dlaczego to wymaga zmiany?
– Unia Europejska jest soft power, a dzisiaj świat jest bardziej hard power. Unia nigdy nie była graczem geopolitycznym
Kochali USA, bo dostawali pieniądze
Polacy też na liście płac USAID
Przez dekady Agencja Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego (USAID) była dla Kremla ekspozyturą CIA, finansującą i organizującą przewroty w krajach Azji, Ameryki Południowej i Afryki, a ostatnio także w republikach postradzieckich. Dziś identyczny pogląd lansuje amerykańska prawica.
Robert F. Kennedy Jr., sekretarz zdrowia i opieki społecznej, jeden z bliskich współpracowników prezydenta Donalda Trumpa, w rozmowie ze znanym dziennikarzem Tuckerem Carlsonem oskarżył USAID o zorganizowanie w 2014 r. rewolucji na Ukrainie: „Na Ukrainie dochodzi do zamieszek zwanych Majdanem, ale nikt nam nie mówi, że to my je finansujemy. Gazety nigdy nam nie powiedziały, nasz rząd nigdy nam nie powiedział, że USAID, będąca przykrywką CIA, przeznaczyła 5 mld dol. na sfinansowanie tych zamieszek”.
Na początku lutego Elon Musk, mianowany przez prezydenta Trumpa szefem Departamentu Efektywności Rządu (DOGE), nazwał agencję „organizacją przestępczą”, dodając: „Była ona prowadzona przez grupę radykalnych szaleńców, a my ich wyrzucimy”.
Tak też się stało. Prezydent Trump zdecydował o zamrożeniu na 90 dni realizacji wszystkich projektów agencji, którą oskarżono o marnowanie ogromnych sum pieniędzy amerykańskich podatników (również podczas jego pierwszej prezydentury w latach 2017-2021). W tym czasie miał być przeprowadzony audyt. Z 10 tys. pracowników zatrudnienie utrzymało 300, a resztę wysłano na trzymiesięczne urlopy.
By przekonać Amerykanów, że USAID była kierowana przez lewaków i zajmowała się marnotrawieniem publicznych pieniędzy, urzędnicy nowej administracji opublikowali listę wątpliwych przedsięwzięć, na które łącznie poszło ok. 400 mln dol.
Nowa rzeczniczka prasowa Białego Domu Karoline Leavitt na specjalnie zwołanej konferencji prasowej podała, że:
- setki milionów dolarów rozdano w celu zniechęcenia afgańskich rolników do uprawy maku na opium, a ci zainwestowali pieniądze w rozwój owych upraw, co przyniosło korzyści talibom;
Prawie jak prohibicja
Władze na Bliskim Wschodzie próbują odwieść mieszkańców od sięgania po zakazany w islamie alkohol. Zwykle z marnym skutkiem
Korespondencja z Turcji
W Iraku zakaz sprzedaży i importu alkoholu obowiązuje od przeszło roku, w Turcji w ciągu minionej dekady podatki, którymi obłożone są napoje wyskokowe, wzrosły o tysiące procent. Lawinowo przybywa zatruć metanolem. Konserwatywne władze na Bliskim Wschodzie na różne sposoby próbują zniechęcić mieszkańców do sięgania po zakazany w islamie alkohol. Zazwyczaj z marnym skutkiem.
Elmalı, niewielkie, otoczone górami miasteczko na peryferiach mekki turystycznej, jaką jest prowincja Antalya. Słynie z uprawy jabłek (stąd nazwa, elma to po turecku jabłko) i zabytkowego meczetu, który stanął tu w 1610 r. Oraz z postaci Muhammeda Hamdiego Yazıra, teologa, któremu po proklamowaniu republiki Mustafa Kemal Atatürk zlecił tłumaczenie Koranu z arabskiego na turecki, by wierni nie tylko recytowali sury, ale też w końcu rozumieli, jakie właściwie prośby zanoszą do Allaha. Turyści rzadko się tu zapuszczają, toteż cudzoziemka od razu budzi zainteresowanie. Przy moim stoliku w parku urządzonym niedawno na jednym ze wzgórz otaczających miasto już po kilku minutach pojawia się starszy pan. Przyszedł z wnuczką na piknik i postanowił podzielić się ze mną börekiem i owocami. Okazuje się, że to emerytowany imam. Wypytuje, jak długo będę w mieście, i radzi, co powinnam zwiedzić.
– No i jeszcze Likya – wymienia. – Winiarnia. Znakomita.
– Jesteś imamem i wysyłasz mnie do winiarni? – dziwię się.
– Ja nie piję, ale nie przeszkadza mi, że pije ktoś inny.
Podatkiem w butelkę
Nie wszyscy religijni muzułmanie, zwłaszcza ci będący u władzy, podzielają takie stanowisko. Ledwie kilka dni wcześniej, w dniu wyborów prezydenckich i parlamentarnych, w całym kraju wprowadzono jednodniową prohibicję. Alejki z alkoholem w sklepach spożywczych były zagrodzone, a część tekeli – sklepów monopolowych oferujących wyłącznie trunki, w ogóle zamknięto. I choć był to tylko jeden dzień, idealnie wpisuje się w batalię, którą urzędujący od przeszło dwóch dekad, hołdujący zasadom islamu prezydent Recep Tayyip Erdoğan prowadzi przeciwko alkoholowi.
Już jako burmistrz Stambułu zakazał sprzedaży napojów wyskokowych w kawiarniach prowadzonych przez miasto, najczęściej w atrakcyjnych turystycznie miejscach metropolii. Druga kadencja na stanowisku premiera przyniosła kolejne zmiany. Rząd pod wodzą Erdoğana częściowo ograniczył nocną sprzedaż alkoholu. Od 2013 r. nocą w Turcji nie można kupić nie tylko wysokoprocentowych trunków, ale nawet piwa. O ile restauracje i bary mogą je serwować, o tyle w sklepach nie można ich nabyć.
Najwyraźniej ten zabieg nie przyniósł oczekiwanego efektu. Rząd z roku na rok nakładał na alkohol kolejne podatki. Po dojściu do władzy Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) wprowadzono specjalny podatek od uważanej za narodowy trunek rakı – 40-procentowej anyżówki. Od tamtej pory wzrósł on
6 milionów rąk z kijami
Indyjskie RSS jest prawdopodobnie największą organizacją polityczną na świecie, choć głosi, że z polityką nie ma nic wspólnego
Trudno o pomyłkę nawet na pierwszy rzut oka, już pobieżne przejrzenie materiałów audiowizualnych na temat tej organizacji budzi jednoznaczne skojarzenia. Większość zaczyna się od tego samego ujęcia. Dziesiątki mężczyzn, niekoniecznie młodych, ustawiają się bladym świtem w odmierzonym co do centymetra układzie rzędów i kolumn. Wszyscy ubrani są w identyczny sposób, choć nie można tego nazwać umundurowaniem. Nikt się nie wyróżnia, bo tu śmiało można zastosować słynne „Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą” Majakowskiego. Śnieżnobiałe koszule, oliwkowe spodnie (czasami z krótkimi nogawkami), czarne nakrycia głowy. W rękach charakterystyczne lathi – długie kije bambusowe, teoretycznie służące do musztry, ćwiczeń fizycznych i synchronizowania ruchów podczas przemarszów. Jednak każdy, kto choć raz widział tych mężczyzn w akcji, doskonale wie, że lathi mogą mieć inne zastosowanie, niezwiązane z treningami na zakurzonych placach w miastach, miasteczkach i wsiach subkontynentu.
Potężni jak nigdy
Rashtriya Swayamsevak Sangh (Narodowe Stowarzyszenie Ochotników), w skrócie RSS, to prawdopodobnie największy na świecie ruch o konotacjach politycznych. Według ostrożnych szacunków ma ok. 6 mln członków, choć ta liczba, jak każde dane demograficzne w Indiach, jest prawdopodobnie zaniżona. Organizacja założona w 1925 r. obchodzi stulecie działalności, więc to dobry moment, żeby o niej napisać, bo prawdopodobnie nigdy dotąd nie była tak potężna.
RSS trudno scharakteryzować kategoriami obowiązującymi w zachodnich społeczeństwach demokratycznych. Organizuje np. życie i czas pozaedukacyjny milionom młodych ludzi w Indiach, ale nie w taki sposób jak europejscy harcerze czy amerykańscy skauci. Ma również wyraźne zabarwienie nacjonalistyczne, którego nikt nie ukrywa. Nie można natomiast powiedzieć, że to młodzieżówka jakiejkolwiek partii politycznej.
Nacjonalizm, który w RSS jest promowany, ma ścisłe związki z religią hinduistyczną. Ale to znów pułapka interpretacyjna, bo nie mówimy tu o klasycznym ruchu religijnym. Oczywiście w tym miejscu można wdać się w spór, ponieważ ideologia nacjonalistyczna w Indiach jest antydemokratyczna i wcale nie postuluje rozdziału władzy świeckiej i duchowej, niemniej jednak nie tylko o religię w RSS chodzi. Dobrym tropem jest autorytaryzm, bo właśnie z powodu pomieszania tych prądów i dziedzin – nacjonalizmu, religii, poświęcenia celów i praw jednostki dla dobra ogółu, militaryzacji codziennych czynności – trudno szukać analogicznych podmiotów w Europie czy w USA (przynajmniej na tak masową skalę). Prędzej znajdziemy je w krajach rządzonych dyktatorsko, np. w Iranie. Tamtejszy Związek Mobilizacji Uciemiężonych stanowi przybudówkę Islamskiej Gwardii Rewolucyjnej i rządzi się takimi samymi prawami jak RSS.
W hinduskiej organizacji nie ma ani marginesu błędu, ani żadnych odstępstw od normy. Ferment intelektualny, debata na temat linii ideologicznej? To nie tutaj. Trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro RSS czerpało inspirację z najgorszych totalitaryzmów.
Prof. Marzia Casolari, włoska historyczka badająca na Uniwersytecie Turyńskim dzieje Azji, w publikacji na temat RSS cytuje wiele źródeł niepozostawiających pola do interpretacji. W latach 30. XX w. liderzy RSS byli zafascynowali Adolfem Hitlerem i Benitem Mussolinim. Hitlerjugend stanowiło oczywisty punkt odniesienia, ale ideologia też miała znaczenie, zwłaszcza w kwestiach rasowych. Na szczytach władzy RSS dominowało przekonanie, że żyjących na terenie Indii muzułmanów (a było to jeszcze przed niepodległością i rozwodem z Pakistanem) należy potraktować tak, jak naziści w III Rzeszy traktują Żydów. Nienawiść na tle etnicznym nie zniknęła nawet po ujawnieniu horroru Holokaustu i obozów koncentracyjnych. Do dzisiaj zresztą wśród członków RSS panuje przekonanie, że muzułmanie nie zasługują na pełnię praw obywatelskich.
Pospolite ruszenie
W 2022 r. portal Vice zrealizował film dokumentalny o RSS. W kilku scenach reporter









