Cena pomocy

Cena pomocy

Wojna w Ukrainie wprost przekłada się na potencjał bojowy Wojska Polskiego

W najnowszym amerykańskim pakiecie pomocy wojskowej dla Ukrainy – o wartości ponad 2 mld dol. – znajdzie się amunicja GLSDB. To nic innego jak lotnicze bomby, doposażone w silniki rakietowe i nawigację satelitarną, dostosowane do wystrzeliwania z naziemnych wyrzutni HIMARS. Pociski GLSDB przenoszą 93-kilogramowe głowice odłamkowo-burzące i są piekielne precyzyjne – odchylenie od celu wynosi maksymalnie metr. Nad stosowaną dotychczas przez Ukraińców amunicją do himarsów mają zasadniczą przewagę – ich zasięg wynosi nie 80, ale 150 km.

Himarsy pojawiły się na ukraińskim froncie późną wiosną ub.r. i w kilka tygodni poturbowały rosyjską logistykę, co zmusiło agresorów do cofnięcia zaplecza na odległość 100 km. To z kolei przełożyło się na narastającą niewydolność zaopatrzenia, co było jednym z ważniejszych powodów jesiennej serii rosyjskich klęsk. Ponieważ pociski GLSDB polecą dalej, Rosjanie stają przed widmem kompletnego paraliżu logistyki. Moskwa przeklina więc Waszyngton, a jej propagandyści plują sobie w brodę, bo poświęcili mnóstwo czasu na ostrzeganie Zachodu przed wysyłaniem samolotów bojowych do Ukrainy. USA niespecjalnie groźbami się przejęły, ale myśliwców na razie Ukraińcom odmawiają. Ślą za to, niejako w zastępstwie, amunicję GLSDB, która wykona większość zadań przewidzianych dla lotnictwa. I zrobi to znacznie taniej, bez względu na warunki pogodowe, bez ryzyka utraty wartego majątek samolotu i cennego pilota.

To nie jest worek bez dna

Gdy patrzymy z boku, zachodnia pomoc wydaje się spóźniona, niedostateczna i chaotyczna. Trudno zaprzeczyć, że donatorzy zawalili sprawę, jeśli idzie o terminarz dostaw. Gdyby to, co trafiło do Ukrainy przez ostatnie 11 miesięcy, znalazło się tam przed 24 lutego ub.r., Rosjanie ponieśliby dotkliwsze straty, a ich zdobycze byłyby mniejsze. I wojna mogłaby już się zakończyć. A kto wie, może w ogóle by nie wybuchła. No ale teraz to już jałowe gdybanie. Zachodni przywódcy musieli najpierw przekonać się o woli oporu Ukraińców, sile ukraińskich wojsk i słabościach armii Putina. Zmierzyć się z wyzwaniami pacyfizmu i egoizmów własnych społeczeństw. „Pożenić” chęć pomocy z możliwościami budżetów i przemysłu. Zanim zostało uruchomione większe wsparcie, szacowano też opłacalność wojny z Rosją (w szczególności dotyczyło to Niemców). Ale nad wielkością i efektywnością wsparcia czuwali wojskowi. Eksperci, którzy w ramach warunków wyznaczanych przez polityków dbali i wciąż dbają, by kolejne pakiety jak najbardziej odpowiadały potrzebom i możliwościom ukraińskiej armii.

Zaczęło się od posyłania wyrzutni przeciwpancernych, dziś na tapecie są zachodnie czołgi. Proukraińska większość opinii publicznej coraz mocniej naciska na przekazanie samolotów. To tyleż racjonalne, co ignorujące twarde uwarunkowania ekonomiczne i logistyczne. Nie istnieje bowiem „sklep z F-16” (ani innym wojskowym sprzętem), w którym na szybko i po dobrej cenie można zamówić dowolną liczbę maszyn. Jakość zachodniej broni – znacznie wyższa od rosyjskich i radzieckich odpowiedników – poza windowaniem ceny sprawia, że sprzętu jest relatywnie mało, a proces produkcyjny skomplikowany i długi. Tymczasem worek z kasą przeznaczoną na pomoc dla Ukrainy nie jest bez dna. W przypadku USA – największego darczyńcy – mówimy o 45 mld dol. na bieżący rok fiskalny. Trudno powiedzieć, jak duża będzie to suma w przyszłym roku, a decyzje w istotnej mierze zależą od postaw podatników/wyborców. Dowództwo ukraińskich sił powietrznych szacuje potrzeby sprzętowe na 200 maszyn klasy F-16. Taka pomoc pochłonęłaby 20 mld dol., a mowa o samych „efach” z pakietem uzbrojenia na kilka misji. Gdzie reszta armii i jej potrzeby? Co z czołgami, które wprawdzie są dziesięć razy tańsze, ale potrzeba ich od trzech do pięciu razy więcej niż samolotów? Co z artylerią, amunicją strzelecką, paliwem, wyposażeniem indywidualnym żołnierzy?

Kilkadziesiąt niemieckich leopardów czy amerykańskich abramsów nie zmieni sytuacji na froncie, pozwoli co najwyżej na lokalne sukcesy. Istotne wzmocnienie to 100 czy 200 czołgów. Z takim komponentem można poprowadzić operację ofensywną o wymiarze regionalnym (jak wrześniowy kontratak w Charkowszczyźnie). Ale dopiero 400-500 czołgów tej klasy pozwoli Ukraińcom na zadanie siłom inwazyjnym potencjalnie nokautującego ciosu. Przy czym 400-500 maszyn w linii oznacza zwielokrotnione dostawy, sprzęt bowiem się zużywa, psuje, jest niszczony.

Wojenne ekosystemy

Jest jeszcze jedno ważne ale. Najeźdźcy, mimo imponujących wojennych doświadczeń, nie radzą sobie ze współpracą różnych rodzajów wojsk. O ile rosyjska artyleria potrafi działać w sposób w miarę skoordynowany z piechotą (zmechanizowaną), o tyle zgrywanie działań lądowych i lotniczych kompletnie leży. Rosyjskiego lotnictwa frontowego w zasadzie nie ma, i to od początku inwazji, piechurzy nie mogą zatem spoglądać w górę z przekonaniem, że „lotcziki” wywalczyły bezpieczne niebo. Kolejne szturmy nie są poprzedzane precyzyjnymi uderzeniami samolotów i śmigłowców – ataki zza linii frontu, wystrzeliwanymi na oślep rakietami lecącymi następnie torem balistycznym, to z perspektywy taktyki lotniczej „śmiech na sali”. Dużo huku, mało efektów.

Równie nieefektywne są rosyjskie wojska pancerne – nawet najlepszy czołg, gdy pozbawiony jest osłony, staje się łatwym celem. Zdawać by się mogło, że po doświadczeniach z pierwszych tygodni wojny – kiedy Ukraińcy urządzali spektakularne polowania na wrogie tanki – Rosjanie poszli po rozum do głowy. Cóż, jedni poszli, drudzy nie – na linii frontu (tam, gdzie działania nie mają statycznego charakteru) nadal raczej standardem niż wyjątkiem są czołgi operujące przy niedostatecznym wsparciu wozów bojowych i piechoty.

Koordynacja działań, uzyskanie maksymalnego efektu synergii to podstawa zachodniej sztuki wojennej. Tak szkoli się ludzi, tak projektuje i wykorzystuje broń. Tworzenie wojennych ekosystemów to proces coraz bardziej efektywny. Niegdyś ułomne, bo oparte na zawodnej łączności radiowej, dziś – za sprawą satelitów i internetu – pozwalają na bieżącą wymianę danych między poszczególnymi komponentami, z pojedynczymi wozami włącznie. W połączeniu z jakością wykonania broni, jej precyzją i kulturą techniczną użytkowników daje to zachodnim armiom przewagę nad przeciwnikiem.

Pojedynczy leopard czy abrams zniszczy kilka rosyjskich czołgów, nim padnie ich ofiarą. Lepsza armata, amunicja i pancerz „zrobią robotę”. Ale większą robotę zrobią leopardy w towarzystwie wozów bojowych Marder i abramsy w parze z bradleyami (amerykańską odmianą bojowych wozów piechoty). Operujące w terenie przygotowanym przez dalekonośną artylerię lufową (np. nasze kraby) i rakietową (himarsy), a także przez lotnictwo i jego precyzyjne uderzenia w cele stanowiące zagrożenie. To wszystko spięte w sieć, wymieniające dane w czasie rzeczywistym, dałoby Ukraińcom miażdżącą przewagę jakościową.

Coś się szykuje

Zbudowanie takiego potencjału wymaga pieniędzy i czasu – zasobów, których wspierający Ukrainę ani ona sama nie mają w nadmiarze. Bo Rosjanie nie siedzą z założonymi rękoma. Ich artyleria strzela dziesięć razy mniej niż latem zeszłego roku – zapasy wyczerpane, armatnie lufy się zużyły. Lecz to nie jest cała prawda o przyczynach spadku dynamiki rosyjskich działań. Wynika on również z tego, że Moskwa przygotowuje się do kolejnej ofensywy. W tym celu chomikuje amunicję i inne niezbędne rezerwy (co skądinąd dowodzi słabości i niewydolności rosyjskiej armii i przemysłu). Nie zamierzam wróżyć, skąd ta ofensywa wyjdzie i kiedy. Że jest nieuchronna i nieodległa, twierdzą nie tylko ukraińskie, ale i zachodnie służby specjalne oraz rzesze niezależnych analityków. Wtórują im ukraińscy żołnierze, wśród których powszechne jest przekonanie, że „coś się szykuje”.

Dlatego nadal kluczowe znaczenie ma broń radzieckiej proweniencji – „na dziś” ukraińscy pancerniacy więcej pożytku będą mieli z czeskich i polskich T-72/PT-91 niż z leopardów czy abramsów. Wprowadzenie do walki właśnie pozyskanych zachodnich wozów zajmie długie tygodnie, może miesiące, bo to sprzęt zupełnie inny od używanego dotąd przez Ukraińców. A sprawnych luf obrońcy potrzebują na już. W styczniu rząd RP zapowiedział przekazanie (poza 14 leopardami) 60 poradzieckich czołgów, z których połowa to twarde, rodzima modernizacja T-72. W pakiecie znalazły się bojowe wozy piechoty i inny sprzęt pozwalający na wyekwipowanie brygady zmechanizowanej. To kolejny hojny gest Polski, wpisujący się w politykę dozbrajania ukraińskiej armii, rozumianej jako inwestycja. Większość Polaków podziela opinię, że łamanie kręgosłupa siłom zbrojnym Rosji służy bezpieczeństwu Rzeczypospolitej.

Niemal równie powszechna jest niewiedza na temat kosztów tej inwestycji, ponoszonych przez Wojsko Polskie. Wojsko, które obecnie jest poważnie osłabione. Kondycja naszej armii to suma kilku procesów, które – chciał pech – zbiegły się w czasie: wsparcia dla Ukrainy, polityki MON, zmian kulturowych przekładających się na motywacje żołnierzy.

Zacznę od tych ostatnich. W armii coraz mniej się służy, wojsko stało się zakładem pracy, poddanym regułom rynkowej atrakcyjności. Jeśli suma profitów nie współgra z wysiłkiem włożonym w ich pozyskanie/utrzymanie – wojskowi przedwcześnie zdejmują mundur. Od 1 stycznia 2022 r. do końca stycznia br. ze służby odeszło ponad 13 tys. żołnierzy (ekwiwalent dywizji!) – trzy razy więcej, niż wynosi średnia za taki okres z minionych lat. MON chwali się wzrostem stanów osobowych, twierdząc, że w 2015 r. służyło zaledwie 95 tys. wojskowych, a dziś ponad 160 tys., ale porównuje nieporównywalne, do tych 160 tys. wlicza np. żołnierzy WOT. Co więcej, odchodzi najbardziej doświadczona kadra, której zastąpienie to długoletni proces. Minister Błaszczak szermuje argumentem, że w najbliższych miesiącach pozyskamy tysiące żołnierzy dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej, tylko co ma taki „szwej” do wojskowego pilota z nalotem kilku tysięcy godzin i uprawnieniami instruktora?

Uziemienie wyższych rangą oficerów lotnictwa to jeden z elementów dziwacznej polityki kadrowej w WP. Do tego typowe dla całych sił zbrojnych awanse biernych, miernych, ale wiernych, w wojskach lądowych tworzenie kolejnego związku taktycznego, gdy nie skończył się jeszcze proces formowania 18. Dywizji Zmechanizowanej, który i tak wydrenował kadry z innych jednostek. Przykłady można mnożyć, większość nie nadaje się do publicznej dyskusji.

Nie dość, że „nie ma komu robić”, to często nie ma czym. Przekazaliśmy Ukrainie większość zapasów amunicji artyleryjskiej, niemal pozbyliśmy się nowoczesnej artylerii samobieżnej i istotnej części obrony przeciwlotniczej. Wydaliśmy ponad połowę sprawnych czołgów, których potencjał bojowy nie był za wysoki, lecz trzeba pamiętać, że wojsko musi się szkolić – choćby dla podtrzymania nawyków. My tymczasem funkcjonujemy w realiach, w których przekazana broń nie jest wymieniana w relacji 1:1 na nową.

Ta wymiana nastąpi, ale będzie rozłożona w czasie. I kosztowna, bo bierzemy zachodni, drogi sprzęt. I o ile świadomość wydatków jakoś funkcjonuje w społecznym obiegu, o tyle niewielu Polaków zdaje sobie sprawę, w jak licznych obszarach delegowaliśmy obowiązki obronne na sojuszników. Obronę przeciwlotniczą realizują w naszym imieniu Niemcy i Amerykanie. To stan przejściowy, na kilka lat, który – z uwzględnieniem wymogu niejawności pewnych spraw – musi być przedmiotem publicznej dyskusji. W jej ramach władze powinny zapewnić Polaków, że nic im nie grozi. Nie sloganami o „silnym, zwartym i gotowym” wojsku – bo to kłamstwo – ale podkreślaniem wagi, trwałości i skali sojuszniczego wsparcia. Inaczej otworzy się przestrzeń dla grającej na egzystencjalnych lękach Polaków (pro)rosyjskiej narracji. Zwłaszcza tej zakamuflowanej, wspierającej Rosję nie otwarcie, lecz pod płaszczykiem troski o polskie sprawy.

m.ogdowski@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Lockheed Martin

Wydanie: 06/2023, 2023

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy