Chciałbym stąd uciec

Chciałbym stąd uciec

Obecna władza dąży do zamknięcia ust dziennikarzom. Pole wolności słowa dramatycznie się kurczy

Feliks Falk

– Często mija pan dziś na ulicy Lutka Danielaka? Czy też może bohater „Wodzireja” już w Polsce nie mieszka?
– Ależ mieszka, a dziś jest nawet jeszcze bardziej zdesperowany i zdeterminowany w gonitwie za karierą niż w czasach PRL. Najczęściej widzę takich ludzi wśród polityków, tam współczesnych Danielaków jest bez wątpienia najwięcej. Oni nie przebierają w środkach, idą do celu po trupach.
– Kierują się taką samą motywacją?
– Tak, chodzi o sukces, jakkolwiek byśmy go rozumieli. Tylko że w „Wodzireju” był to sukces na małą skalę, bo prowadzenie balu w jakimś miasteczku to nie jest wielka rzecz, choć oczywiście mogło otworzyć drogę do dalszej kariery, co pokazałem zresztą w „Bohaterze roku”, dalszym ciągu losów Danielaka, który wylądował w końcu w telewizji. Dziś chodzi o wielki sukces. O władzę, która niekoniecznie wiąże się z korzyściami finansowymi, ale z poczuciem, że ma się wpływ na rząd dusz. Bez względu na sztandary i napisy na nich: że to dla Polski, dla narodu. Pod tym i tak kryją się egoizm i żądza władzy.
– Czyli ustrojowa transformacja, przewartościowanie wielu spraw, otwarcie na świat nie zmieniły specjalnie egzystencjalnej kondycji Polaków?
– Powiedziałbym, że to wszystko, o czym rozmawiamy, zostało wręcz wyostrzone. Obecnie są znacznie większe możliwości zdobywania pieniędzy, zrównaliśmy się pod tym względem z zachodnimi standardami, podczas gdy kiedyś dobra materialne nie były dla nas takie ważne. Ale odróżniłbym młodych japiszonów, którzy pracują ponad miarę, żeby piąć się po szczeblach kariery zawodowej, kupować coraz droższe samochody i mieszkania, od polityków, bo oni w istocie kierują się inną motywacją.
– Czy, pańskim zdaniem, polskie kino dobrze sobie radzi z taką Polską?
– Od czasu do czasu sobie radzi. Może nie całe kino, ale czy całe kino musi sobie dawać radę z jednym tematem? Polskie kino bardzo się stara rozpoznawać rzeczywistość, analizować i przekładać na język filmowy stosunki społeczne. To, przyznam, idzie z pewnym oporem. Ja też tego doświadczam, ponieważ boję się mówić dosłownie o pewnych sprawach. Nie chodzi tu o cenzurę, ale o to, że ludzie nie potrzebują już dosłowności, bo mają ją na co dzień w mediach. W związku z tym trzeba szukać formy, języka czy metafory, która mogłaby jakoś oddać naszą codzienność.
– Pański ostatni film, „Komornik”, został odebrany jako jasny punkt we współczesnej polskiej kinematografii, która mimo wszystko częściej oddala się od spraw społecznych niż się do nich zbliża. A więc chyba jest głód takiego kina.
– Wie pan, jeśli porównamy 150 tys. widzów, którzy poszli na mój film, z 800-tysięczną widownią „Tylko mnie kochaj” po trzech tygodniach wyświetlania, to można by się zastanawiać, na co jest zapotrzebowanie.
– Bardziej na marzenia niż na rzeczywistość?
– Na fałszywe marzenia. Ale ludzie na to chodzą, tak jak chodzą na amerykańskie filmy akcji. Natomiast kino społeczne nie cieszy się wcale tak wielkim powodzeniem, jak mogłoby się wydawać.
– Dlaczego?
– Bo widz za bardzo nie chce się identyfikować z rzeczywistością. Ona mu doskwiera na co dzień, ma z nią mnóstwo problemów, a obejrzenie filmu o społecznej wymowie tych problemów nie rozwiąże. Co najwyżej może przynieść jakąś ulgę, że ktoś w ogóle o tym mówi, ale nic poza tym. Nie wierzę w terapeutyczną funkcję takiego kina.
– Ale w latach 70. było inaczej. Czy tylko ze względu na sytuację polityczną?
– Przede wszystkim dlatego, że nie było konkurencji. Ludzie nie mieli specjalnego wyboru. Nie było też tak wszechstronnej i wszechobecnej telewizji. Poza tym cenzura sprawiała, że ówczesne, bardzo kontrolowane media nie dawały tyle, ile mógł dać wówczas film. O tej różnicy się zapomina. Ludzie znajdowali na przykład w kinie moralnego niepokoju nie tylko otuchę, lecz także satysfakcję, że ktoś w ich imieniu próbuje mówić prawdę. Ale to były inne czasy.
– Pan jest pesymistą, prawda?
– Jestem konstruktywnym sceptykiem. A dlaczego pan o to pyta?
– Ponieważ bohater „Komornika”, Lucjan Bohme, postać jak najbardziej współczesna, jest w gruncie rzeczy bardzo przygnębiający, mimo że pod koniec jego bezduszność znika. Taki też był Danielak sprzed 30 lat, choć jego historia zakończyła się inną lekcją. Chodzi mi o to, że nie widzi pan raczej świata w jasnych barwach.
– Nie miałbym odwagi, żeby powiedzieć, że całe społeczeństwo składa się z ludzi niezadowolonych, ale ja istotnie patrzę na świat krytycznie, staram się opowiadać o bolesnych stronach rzeczywistości. A film jest zawsze pewną formą przerysowania, przejaskrawienia, żeby o czymś mocniej, głośniej powiedzieć i zwrócić na coś uwagę. Dlatego moi bohaterowie – dawni i współcześni – są tak, a nie inaczej narysowani. Dziś pesymista, jeśli upiera się pan przy tym określeniu, odzywa się we mnie przede wszystkim, gdy patrzę na polską politykę, zwłaszcza tę warszawską, sejmową. Jednocześnie wiem, że na prowincji jest więcej pozytywnej energii. Tam są ludzie, którzy próbują coś robić i czasem im się udaje, choć często ich próby rozbijają się o biurokrację.
– Ale oni są jednak w mniejszości.
– Niestety. Zwłaszcza że władza centralna, która nadaje ton naszemu życiu, jest w moim przekonaniu zbieraniną najgorszych ludzi, jacy w ogóle mogli się trafić.
– W takim razie dlaczego sobie takich wybieramy? O fatalnej kondycji klasy politycznej mówi się od początku wolnej Polski.
– Problem polega na tym, że my nie wybieramy, bo większość ludzi nie chodzi do wyborów. Tu jest pies pogrzebany. Natomiast duża część tych, którzy chodzą wybierać, jest po 17 latach bardzo zniechęcona, a przez to podatna na propagandę i manipulację. W ostatnich wyborach poziom manipulacji sięgnął szczytu, przekroczył nie tylko granice dobrego smaku, ale i niekiedy prawa. Ale, jak widać, zadziałało. Myślę, że ta część społeczeństwa, która jest jeszcze aktywna, stała się też w jakimś sensie konserwatywna, mało otwarta na inne propozycje.
– Ale dlaczego tak jest? Jeszcze do niedawna mówiło się, że otwarcie na Europę przewietrzy Polakom głowy, że staną się oni bardziej swobodni, poznają zachodni styl życia, a zaściankowa skorupa zacznie pękać. Tymczasem dziś mamy władzę, która otwarcie dąży do autorytaryzmu.
– Nie tylko. Myślę, że mamy do czynienia z coraz większymi przejawami nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu, walczy się z każdą innością. Nawołuje się do niszczenia ludzi, którzy myślą inaczej. Z czego to się bierze? Pewnie w dużej mierze z tego, że ta część polskiego społeczeństwa, która czynnie uczestniczy w życiu politycznym, jest właśnie bardzo podatna na indoktrynację. A władza nic nie robi, żeby walczyć z takim nastrojami, a nawet coraz częściej wspiera je tendencyjnymi decyzjami.
– A czy część winy nie leży czasem po stronie inteligencji, która w III RP jest znacznie słabsza niż w PRL?
– To jest paradoks, bo rzeczywiście w PRL, mimo że szalała cenzura, warunki nie były sprzyjające – a może właśnie dlatego? – inteligencja i twórcy byli grupą, która próbowała wpływać na stan umysłów i zachowania ludzkie, i to skutecznie. Kiedy w 1989 roku w jakimś wywiadzie pytano mnie, co myślę o nadchodzących czasach, powiedziałem, że skończyły się czasy twórców, a nadchodzi czas dziennikarzy i polityków.
– I to się sprawdziło w stu procentach!
– Owszem, i nic się do dziś nie zmieniło. Inteligencja nie ma w tej chwili siły przebicia, funkcjonuje gdzieś pod skórą bieżących zdarzeń.
– Ze strachu?
– Nie, nie powiedziałbym, że inteligencja jest strachliwa. Bo w przypadkach, kiedy władza w sposób jaskrawy kogoś krzywdzi lub wykazuje się jaskrawą głupotą, inteligencja bardzo często zabiera głos, choćby drukując w gazetach listy protestacyjne.
– I co, sądzi pan, że takie listy wystarczają?
– A cóż innego można zrobić? Wyjść na ulicę jak górnicy, rozbijać szyby, zastrajkować? Inteligencja może robić filmy, pisać książki, podpisywać listy, a wiadomo, że skuteczność takich działań jest dziś marna. A obawiam się, że będzie coraz gorzej. Obecna władza dąży między innymi do zamknięcia ust dziennikarzom. Pole wolności słowa dramatycznie się kurczy.
– Do tego obecna władza faworyzuje Telewizję Trwam i Radio Maryja, a więc media, w których pojawiają się treści ksenofobiczne, antysemickie, a często zwyczajnie głupie. To też element nowego stylu uprawiania polityki.
– To jest polityczna gra PiS, który dzięki Radiu Maryja zdobył sporo głosów. Trzeba się jakoś odwdzięczyć, prawda? Przez jakiś czas myślałem, że to jest chwilowa akcja, ale teraz widzę, że mamy już do czynienia z utrwalonym zwyczajem. Świadczy o tym dobitnie skandal z niedopuszczeniem dziennikarzy innych mediów do podpisania tzw. paktu stabilizacyjnego. Zwrot nowej władzy w kierunku Radia Maryja bierze się też z ogólnej niechęci tej partii do mediów, które opisywały i opisują ją w sposób krytyczny. Teraz więc nadszedł czas zemsty, i to w najgorszym stylu. To wszystko razem jest bardzo niebezpieczne. Polska nie idzie w dobrym kierunku.
– Ma pan w tym kontekście jakieś pretensje do lewicy? Że straciła szansę na przeciwstawienie się braciom Kaczyńskim?
– Wie pan, ja w ogóle nie wierzę w czystą lewicowość w dzisiejszych czasach, ponieważ mamy zupełnie inne warunki ekonomiczne. Dziś już nie tylko lewica, ale także prawica zabiega o wyborców poprzez różnego typu działania prospołeczne. Nie ma w tym niczego dziwnego, bo znaczna część społeczeństwa ledwo wiąże koniec z końcem, co zresztą starałem się pokazać w „Komorniku”. Problem bezrobocia, marnych warunków życia istnieje. Ale walczyć z tym może równie dobrze bliższa mi socjaldemokracja, ale w europejskim tego słowa znaczeniu, ponieważ łączy politykę prospołeczną z ekonomią liberalną.
– Czyli, według pana, lewica nie jest potrzebna?
– Nie w sensie gospodarczym. Natomiast niewątpliwie są wartości i dziedziny naszego życia, o które należy walczyć. Na przykład tolerancja, laickość, wychowanie pozbawione hipokryzji, szerszy dostęp do kultury. To jest pole do popisu dla wszystkich ruchów wolnościowych, ponieważ te sfery zagrożone są rosnącym konserwatyzmem. To dotyczy większości społeczeństwa, nawet młodzież staje się coraz bardziej konserwatywna, choć oczywiście jest też spora grupa młodych ludzi, którym zaczyna brakować przestrzeni wolności. Mnie jest do nich bliżej.
– Ale właśnie tacy ludzie chcą stąd uciekać. Wolą oddychać innym światem.
– Wcale im się nie dziwię. Sam chciałbym stąd uciec, przynajmniej na jakiś czas. Ze względu na lepszy klimat, mam na myśli nie tylko pogodę. Bo klimat mentalny w Polsce po 1989 r. nigdy nie był tak ciężki jak teraz, a przyszłość tak zamglona. Z drugiej strony, ta sytuacja w pewien sposób mnie inspiruje, zmusza do zastanowienia, w jaki sposób mógłbym o tym opowiedzieć. Myślę, że moje miejsce jako twórcy jest jednak tutaj. Chcę jeszcze coś powiedzieć o ludziach, o tym kraju, o rzeczywistości.
– A nie zmartwił się pan, że „Komornik” nie dostał nominacji do Oscara? Że Ameryka, świat nie rozumieją tego naszego klimatu?
– Od samego początku nie wierzyłem w tę nominację, to była bardziej medialna historia. Natomiast promując „Komornika” w Ameryce, słuchając głosów tamtejszych widzów, a także ludzi filmu, dowiedziałem się, że mój obraz został świetnie odebrany. To mi dało dużą satysfakcję. Zwłaszcza że dla Amerykanów walorem tego filmu było to, że opowiada on uniwersalną historię o człowieku, który nie ma żadnych skrupułów. Taki bohater funkcjonuje na całym świecie, gdzie pęd do sukcesu, robienia kariery za wszelką cenę jest na porządku dziennym od lat.
– Czyli to nie jest tylko polska specjalność? Lutka Danielaka i Lucjana Bohmego można spotkać wszędzie?
– Oczywiście, że tak. To są postacie uniwersalne. A polską specjalnością są gołąbki, ogórki kiszone i śledzie marynowane, zresztą bardzo lubiane na świecie. Mówiąc poważnie: chcę opowiadać o człowieku, o tym, co jest zrozumiałe na całym świecie. Nie lubię prowincjonalizmu, nie interesuje mnie niszowość.
– O czym więc będzie kolejny pański film?
– Parę rzeczy chodzi mi po głowie. Myślę, że do opisania jest rzeczywistość Polski ostatnich kilkudziesięciu lat, nie tylko ta dzisiejsza. Warto pokusić się o bohatera, który próbuje szukać swojej drogi, wpada w różne pułapki i płaci cenę za swoje wybory i decyzje. Mam na myśli pokolenie dzisiejszych 50-latków, którzy czekają na opowieść o ich losie i dosyć przecież pokiereszowanym życiu. Im należy się taki film.
– A jaka jest Polska pańskich marzeń?
– Marzy mi się wolność, ale rzeczywista, a nie tylko zapisana na papierze. Brakuje mi kontrowersyjnych filmów, których w Polsce praktycznie nie ma. Teatr sobie jakoś radzi, ale też ma problemy, bo byle urzędnik może zdjąć z afisza jakąś nieprawomyślną sztukę. W takim klimacie rodzi się autocenzura, twórcom zapalają się czerwone lampki. Nie mamy, wbrew pozorom, pełnej wolności. W jakiś sposób ciągle jesteśmy ubezwłasnowolnieni.
FELIKS FALK – reżyser filmowy i teatralny, scenarzysta, autor wielu sztuk scenicznych oraz słuchowisk radiowych. Jeden z twórców kina moralnego niepokoju; jego słynny „Wodzirej” należy do czołowych obrazów tego nurtu. Absolwent warszawskiej ASP i łódzkiej Filmówki. Do jego najważniejszych filmów zaliczają się m.in. „Był jazz”, „Samowolka” i „Komornik”. W Teatrze Telewizji zrealizował m.in. „Pelikana” Augusta Strindberga, „Ryszarda III” Williama Szekspira, a także dramaty własnego autorstwa „Razem” i „Powtórka”. 25 lutego kończy 65 lat.

 

Wydanie: 08/2006, 2006

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy