Chemia

Chemia

Chemia nigdy nie miała dobrej opinii (Monteskiusz w XVIII w. pisał o spowodowanych przez nią spustoszeniach i nazwał ją czwartą plagą, „która w odróżnieniu od trzech plag niszczących masowo, ale z przerwami: wojny, zarazy i głodu, niszczy powoli, ale ciągle”), ale ostatnio ma chyba jeszcze gorszą. Teraz słowa chemia w języku potocznym używa się dla oznaczenie czegoś, czego należy unikać, chemików oskarża się o zanieczyszczenie środowiska, propagowanie niepotrzebnych leków i wytwarzanie szkodliwych produktów spożywczych. Logicznie rozumując, społeczeństwo powinno znać grożące mu niebezpieczeństwa. A jak jest teraz?

Jestem poruszony tym, co ostatnio przeczytałem i usłyszałem w telewizji. Przykład pierwszy: absolwentka wydziału mechanicznego politechniki zatrudniona jako laborantka w instytucji związanej z hutnictwem otrzymuje od swojego kierownika polecenie zmieszania gliceryny, kwasu azotowego i kwasu fluorowodorowego, co kończy się tragicznie. Potem dowiaduje się, że składniki należało mieszać w obniżonej temperaturze („Wysokie Obcasy” z dn. 20 lipca br.). Fakt, że osoby, które ukończyły szkołę średnią nie widzą potrzeby sięgania do literatury fachowej przed przystąpieniem do pracy z chemikaliami, że perspektywa zmieszania gliceryny z kwasem azotowym nie wzbudza u nich żadnych obaw, każe zastanowić się, czy system edukacji przygotowuje do spotkań z chemią praktyczną, w naszych czasach nieuchronnych. Przykład drugi: nieświadomość co do właściwości gazu używanego do gotowania była przyczyną wielu tragicznych wypadków, przy czym ofiarami z zasady byli sąsiedzi kogoś, kto chciał popełnić samobójstwo, bo dawniej gaz był skuteczną trucizną. Od wielu lat stosuje się gaz ziemny, który wprawdzie działa narkotycznie, ale nie truje, za to tworzy mieszaninę wybuchową. Przykład trzeci: często czytamy o tragicznych skutkach zlekceważenia niebezpieczeństwa zatrucia siarkowodorem w studniach czy zbiornikach.

To każe zastanowić się, czy szkoła przygotowuje do spotkania z problemami chemicznymi? Po co uczyliśmy się chemii? Czy tylko po to, by wiedzieć coś o świecie? W podstawie programowej dla szkół średnich mówi się o rozwijaniu umiejętności naukowego myślenia, dostrzeganiu związków i zależności przyczynowo-skutkowych, analizowaniu, uogólnianiu i wnioskowaniu. Ale czy ci, których nie uda się nauczyć naukowego myślenia, są wystarczająco ostrzeżeni przed zagrożeniami, jakie mogą napotkać na własnym podwórku?

Wysiłek szkoły, aby uczyć naukowego myślenia, powinien ograniczać wykorzystywanie sztuczek chemicznych do wyłudzania pieniędzy. Na przykład gdy domokrążca, aby sprzedać filtr do oczyszczania wody, proponuje sprawdzenie wody wodociągowej i pokazuje, że po dodaniu do niej najpierw jednego, potem drugiego odczynnika wytrąca się czarny osad, zaś próbka wody mineralnej (do której dodał tylko jeden odczynnik) pozostaje klarowna. Nie sprawdza, czy osad nie wytrąca się bez dodania próbki, jako efekt zmieszania samych odczynników. Droższy wariant tego przykładu: firma organizuje pokaz „aparatury medycznej”. Aparatura to miska z mieszadłem i światełkami. Działanie aparatury polega na tym, że do miski nalewa się wody, wkłada stopy, włącza mieszadło, a po pewnym czasie woda w misce zabarwia się odpowiednio do naszego stanu zdrowia. Tu też nikt nie sprawdza, czy zmiana barwy nie powstaje bez wkładania nóg, po samym włączeniu mieszadła.

Kolejnym chwytem reklamowym jest wykorzystywanie odkryć naukowych. Pokaz miski poprzedzony wykładem z powołaniem się na laureatów nagrody Nobla. A prace dotyczące struktury wody wykorzystano do reklamowania „wody strukturyzowanej”, czyli wody, w której molekuły podobno tworzą układ heksagonalny (sześciokąt). Układ taki występuje w wodzie zamrożonej, co można potwierdzić metodami spektralnymi. Woda heksagonalna ma zdaniem producentów nadzwyczajne właściwości lecznicze. Producent deklaruje, że otrzymuje wodę heksagonalną przez poddanie zwykłej wody działaniu drgań wysokiej częstotliwości. Poleca też prosty sposób jej wytwarzania w domu. Specjalna aparatura, służąca do tego celu, składa się ze zbiorników wypełnionych wodą heksagonalną i sąsiadującej z nimi rurki. Wystarczy przez rurkę przepuścić zwykłą wodę, by nadać jej cechy wody heksagonalnej. Aparatura ze zrozumiałych względów nie posiada przyrządów pomiarowo-kontrolnych, wystarczy wierzyć, że działa.

Powodzenie opisanych manipulacji każe wątpić, czy szkoła uczy właściwego podejścia do eksperymentów, czy wyrabia krytycyzm, jakiego wymaga życie w XIX w.? Czy wpojono nam poglądy wyrażone przez Williama Thomsona (lorda Kelvina)? Podstawą rozwoju współczesnej nauki stały się jego słowa: Kiedy możesz zmierzyć to, o czym mówisz i wyrazić to w liczbach, wiesz już cokolwiek o tym, lecz jeśli nie możesz tego wyrazić w liczbach, twoja wiedza jest niewielka i niewystarczająca.

Większość badań krwi i moczu opiera się na metodach chemicznych, ale poziom zrozumienia zasad stosowanych w analizie nie jest wysoki. Często ludzie sądzą, że wynik wypada z jakiegoś aparatu jak np. puszka piwa. Nie odróżniają pojęć odczyt i wynik, tymczasem ustalenie rzeczywistego wyniku wymaga oceny uzyskiwanych odczytów aparatury, wpływu otoczenia, czyli tzw. tła i możliwego błędu. Bardzo pouczający jest przykład pochodzący jeszcze z XIX w., kiedy w pewnych zwłokach odkryto ślady arsenu i prokurator domagał się kary śmierci, a okazało się, że podobne stężenie tego pierwiastka występowało w ziemi na całym cmentarzu. Przykładem niezrozumienia stanu wiedzy współczesnej była w Warszawie sprawa przystosowania budynku zlikwidowanej fabryki dla potrzeb sądów. Prawnicy nie chcieli przyjąć wyniku określającego zawartość rtęci jako będącą poniżej progu wykrywalności obowiązującej metody. Domagali się zawartości „zero”, co świadczy, że mentalnie tkwią w XVIII w., kiedy wykrywano składniki występujące w dużych stężeniach. Brak przygotowania prawników, przy jednoczesnej niechęci do dopuszczania do głosu fachowców od chemii analitycznej, można było zaobserwować także podczas badania próbek zebranych w miejscu katastrofy w Smoleńsku.

Popularność medycyny alternatywnej, w której często stosuje się egzotyczne produkty sprowadzane z dalekich stron i nie podlegające żadnym badaniom, świadczy o ignorowaniu podejścia zalecanego przez lorda Kelvina. Niektórzy bezkrytycznie odbierają reklamy. Jak można zauważyć związki naturalne cieszą się szczególnymi względami różnych niedouczonych hochsztaplerów, którzy uważają, że coś, co występuje już w żywych organizmach, jest bezpieczne w użyciu. Tymczasem związki zawarte w roślinie (jak np. nikotyna) działają na nią inaczej, niż na ludzi. Przede wszystkim działanie substancji zależy od ilości, bo „dawka czyni truciznę” (Paracelsus). W przypadku egzotycznych specyfików kwestia zaufania do sprzedawcy ma większe znaczenie, niż przy zakupach w aptece, rozprowadzającej leki kontrolowane przez odpowiednie instytucje i przechowującej je w odpowiednich warunkach. Wiele związków naturalnych trzeba magazynować w niskich temperaturach, ponieważ w przeciwnym przypadku następuje ich rozkład. Druga sprawa, która powinna budzić pewne wątpliwości w reklamach niektórych specyfików, leczących wszystkie dolegliwości, to ich uniwersalne działanie. Trudno zrozumieć, jak można przywrócić równowagę niezwykle skomplikowanemu układowi, jakim jest ludzki organizm, podlegający najróżniejszym zakłóceniom działania, stosując w tym celu zawsze ten sam środek. W pewnej reklamie wymieniono działanie przeciwalergiczne i przeciwastmatyczne, przeciwzapalne i przeciwartretyczne, żółciopędne i przeciwdziałające zatruciu wątroby, przeciwmiażdżycowe i przeciwzakrzepowe, krążeniowe, nasercowe i poprawiające krążenie oraz obniżające nadciśnienie, antyoksydacyjne, przeciw wolnym rodnikom, sedatywne, przeciwdrgawkowe i uspokajające, przeciwlękowe, przeciwpadaczkowe, przeciwnowotworowe i cytotoksyczne, przeciwwirusowe, zapobiegające przewlekłym infekcjom i spadkowi odporności, przeciwbakteryjne, przeciwgrzybicze.

W podstawie programowej zaleca się pozyskiwanie i przetwarzanie informacji z różnorodnych źródeł, z wykorzystaniem technologii informacyjno-komunikacyjnych. Praktycznie wielu ogranicza się do internetu. A tam można wyczytać na przykład, że ołów nie występuje w naturze, syntetyczne witaminy są szkodliwe jako związki krystaliczne i nieorganiczne, a „lewoskrętny” kwas askorbinowy jest lepszy od „zwykłego” (tak, jakby jakakolwiek apteka sprzedawała jako witaminę C coś innego, niż kwas L(+)-askorbinowy), ponieważ myślą, że litera L oznacza skręcalność (w rzeczywistości znak + wskazuje, że roztwór skręca płaszczyznę światła spolaryzowanego w prawo).

Przytoczone przykłady wskazują na prawie nieograniczone możliwości manipulacji przy okazji popularyzacji nauk przyrodniczych. Czy szkoła wystarczająco uczy „oceniania wiarygodności uzyskiwanych danych”, jak postuluje podstawa programowa? Warto na to zwrócić uwagę, zwłaszcza, że jak dotąd na chemię i nauki z nią powiązane powołują się głównie producenci leków i żywności w celu uzyskania korzyści finansowych. Ale problemy ekologiczne coraz częściej wkraczają do codziennego życia i trzeba się przygotować na to, że wkrótce takie sprawy, jak wykorzystanie tworzyw sztucznych czy usuwanie odpadów komunalnych staną się elementami programów wyborczych, usuwając aktualnie dyskutowane problemy na dalszy plan.

Nasz system szkolnictwa jest w trudnym okresie, nie próbuję oceniać go w zakresie nauczania chemii. Chciałem tylko postawić kilka pytań, nad którymi warto się zastanowić. Kolejne brzmi tak: czy może szkoła wprawdzie uczy pojęć, jednak nie starcza już jej czasu, aby nauczyć, jak się nimi posługiwać?

Autor jest emerytowanym profesorem Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach

Wydanie:

Kategorie: Od czytelników

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy