Chód przez płotki

Chód przez płotki

Mimo że nic złego nie zrobiłem, zostałem pewnego ranka po prostu odgrodzony (ktoś musiał złożyć doniesienie?). Najpierw odgrodzili chodnik przy Sejmie od ulicy; co mi tam, w tę stronę chodzę rzadziej i niechętnie, na pocztę, rozwikłać tajemnicę jakiegoś feralnego awizo od sądu lub komornika. Mogę dreptać ulicą, chociaż tak pod prąd człowiek dziwnie się czuje, zwłaszcza kiedy policjanci łypią, a już tak mają, że jak jeszcze nie łapią, to już łypią, nie wiadomo, czy zadowoleni, że chodnika się nie domagam, czy rozgniewani, że lezę między autami. Potem zagarnęli bankomat przy biurze przepustek, przesunęli barierki tak, że nie można się dostać; przecież nie będę dawał karty policmajstrowi okutanemu od stóp do głowy, żeby mi forsę wypłacił. No i to już wciórności, bo muszę leźć kilometr dalej, ale co tam, drobne można sobie wypłacić w Żabce. A teraz już płot wzdłuż całej ulicy, chodniki od jezdni oddzielone, grupki zbrojnych co paręnaście metrów, znowu łypią, ale tak, jakby już knuli, kogo będą łapać. Wychodziłem wieczorem na psi skwerek jeszcze swobodnie, wróciłem już oddzielony od kamienicy. Nie przepuszczają; nie przypuszczałem. Próbuję przekroczyć, ale za wysoko, dołem pies też się nie przeciśnie, no i w ogóle co to ma być za dyscyplina sportu, chód przez płotki pod okiem policji. Każą iść kilkadziesiąt metrów szukać przerwy w ogrodzeniu. Rano wychodzę z Antkiem do przedszkola, a tu stoi już w pełnej krasie to ogrodzenie haniebne. Synek pyta, co się stało, mówię, że zostaliśmy odgrodzeni, po prostu, ta władza tak ma, że dzieli, co się da: podzieliła społeczeństwo, teraz dzieli ulice. Płotek niby niewysoki, symboliczny, ale tak się człowiek czuje niewyraźnie jak berlińczycy w ‘61 – przestrzeń została ograniczona, wyznaczono nam miejsca, którymi iść wolno, ulicę Wiejską w całości zablokowano. Musimy kluczyć między barierkami, a potem tłumaczyć policjantowi, że tu mieszkamy, żeby udostępnił przejazd. Za chwilę trzeba będzie mieć przepustkę, żeby wyjść z domu.

Od ośmiu lat mieszkam w tym oku cyklonu, ale takiej szopki à la Mińsk jeszcze nie widziałem: przekaz jest jasny, rząd prędzej nam tu urządzi państwo policyjne, niż zejdzie z raz obranego kursu. Mówienie, że kaczyści chcą spacyfikować naród metodą „na gotowaną żabę”, nie ma już dawno sensu, wszak w tym podstępie chodziło o to, by ofiara nie czuła stopniowego podnoszenia temperatury. Przy najszczerszych chęciach i anielskiej cierpliwości nawet najbardziej apolityczny człowiek nie może nie widzieć na własne oczy, że coś tu nie gra. Policja powinna być tam, gdzie dzieje się coś złego, jeśli zatem chroni kościoły, pomniki, domy polityków, a teraz obwarowała tłumnie Sejm – coś jest na rzeczy.

W przeddzień rekordu dobowej liczby zgonów na covid minister zdrowia ogłasza powody do optymizmu i dzieli się nieśmiałym uśmieszkiem; minister kultury przyznaje milionowe pakiety wsparcia dla artystów, by nazajutrz obrazić się za krytykę metod doboru potrzebujących i wstrzymać wszystkie wypłaty. Premier pod naciskiem swojego nad-podwładnego wetuje budżet unijny, lekką ręką pozbawiając rodaków ciężkich miliardów euro funduszy na walkę z koronawirusem, za to narodowy szpital na 60-tysięcznym stadionie przyjął już kilkadziesiąt osób z lekkimi objawami. Oni nie zrozumieją, że mają uchodzić chyżo, nawet kiedy wyrecytuje im to 20-milionowy chór, najwyżej wlepią 20 mln mandatów za przeklinanie w miejscu publicznym. Jak niegdyś rzekł był w swej genialnej prostocie Kazimierz Górski: skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Bo rzeczy odkleiły się od znaczeń. Kaczyzm zagarnął z trumpizmu narracyjny bezwstyd – można, a nawet trzeba kłamać nawet wtedy, gdy fakty są widoczne gołym okiem (tym gorzej dla faktów). Aktywistki z Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, które wprowadziły się tej jesieni po sąsiedzku do naszej klatki, wiedzą i ogłaszają bez pardonu to, co inni dotąd tylko wypowiadali w kawiarnianych szeptankach – z władzą kaczystowską nie wolno rozmawiać, tę władzę trzeba wypierdolić (czytaj: wywieźć na taczkach i zezłomować na śmietniku historii). Oni wiedzą, że my wiemy, i dlatego się boją. Każdy umundurowany funkcjonariusz, który dziś sterczy na Wiejskiej i broni pośpiesznie skleconych płotków, jest liczmanem strachu tej władzy. Jak bardzo się boją, dość policzyć: dziś boją się jak tysiąc psów, jutro zabraknie im kadry w MSW i Żandarmerii Wojskowej, żeby swój strach wyrazić.

Ja już nie mogę ich słuchać, zacząłem się brzydzić językiem, skoro polszczyzna jest ich ojczystą mową nienawiści, słownikiem populistycznych farmazonów, udziela mi się do niej wstręt. Milczę, nie piszę prawie nic, nawet filmy oglądam wyłącznie nieme, ale to historia na osobny felieton.

w.kuczok@tygodnikprzeglad.pl

Wydanie: 2020, 48/2020

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy