Chytra Florencja

Wydawało mi się, że o Florencji wiem wszystko, co istotne. Wprawdzie nigdy tam nie byłem, przejeżdżałem tylko autokarem i z budowli publicznych widziałem jedynie z daleka kopułę katedry ponad dachami i, dokładniej, pisuar publiczny na dworcu autobusowym. Ta ostatnia budowla nie poraziła mnie swoim dostojeństwem. Ale o Florencji przecież czytało się zawsze. U Benventua Celliniego, Vasariego, Taine’a, Burckhardta, Boccacia, Machiavellego, Dantego i diabli już wiedzą u kogo. Wiedziało się, że miastem władali Medyceusze, oglądało się w teatrze „Lorenzaccia” Musseta, w bydgoskiej bibliotece miejskiej można było zobaczyć oryginalny druczek Savonaroli, wiedziało się, że tam umarł Stanisław Brzozowski, znało się sławne budowle i najsławniejsze dzieła sztuki w tych budowlach. To jedno z tych miast, po których niemal można się poruszać bez przewodnika i planu miasta, bo i tak wszystko o nich wiadomo. Ha, zdążyłem już wielokrotnie się przekonać, że to niekoniecznie prawda.
Tym razem za sprawą książki niemieckiej autorki Barbary Beuys pt. „Florencja: świat miasta – miasto świata”. Książka stała sobie u mnie na półce, nabyta na bazarze taniej książki dość już dawno temu i czekała na okazję. Okazją stała się moja własna książka, którą piszę o legendzie Europy, więc oczywiście musi być w niej mowa i o Florencji. Beuys wydał PIW w sławnej serii ceramowskiej i czyta się to dobrze, choć chyba nie jest arcydziełem. Siłą książki jest to, że dzieje miasta rozpoczyna od 1250 r. czyli grubo, grubo przed okresem medycejskim. Na mój gust – i tak raczej za późno, można by na siłę rozpocząć dzieje Florencji jakieś 1500 lat wcześniej. Była to przecież Toskania, czyli dawna Etruria, niemal samo jej serce. A tradycje etruskie jakąś przedziwaczną koleją losu zaczynają współcześnie odżywać – Eugeniusz Kabatc oparł na tym motywie jedną ze swoich powieści. Ale autorka pisze tak naprawdę pochwałę komuny, nie, nie tej XX-wiecznej. Ustrój miejski Włoch (nie tylko Włoch zresztą) średniowiecznych był rodzajem republiki zwanej po prostu „komuną”, czyli wspólnotą. Nie była to jeszcze pełna demokracja, władza była w rękach oligarchii szerszej lub węższej, ale już po drodze do nowoczesności. Dzieje komuny florenckiej były bardzo burzliwe, a zakończyły się definitywnie kaźnią Savonaroli w końcu XV w. Przy okazji dowiedziałem się, że Savonarola był przez kilka miesięcy torturowany i jego załamanie nie przyszło ot tak sobie. To nie był tylko stos – zresztą spalono raczej już tylko ciało Savonaroli, powiesiwszy go przedtem. Co za miłosierdzie!
Strasznie się tam oni żarli ze wszystkimi, nasz Lepper to już istny wykwit łagodności i elegancji. Widać wyraźnie, w czym najbardziej przeszkadza nam dyktatura: we wzajemnym, nieustannym zwalczaniu się wszelkimi sposobami. We Florencji doprowadzono to do perfekcji: przez cały czas trwała wojna z jakimiś innymi miastami-państwami, głównie ze Sjeną i Pizą, bez przerwy gibelini wypędzali gwelfów albo odwrotnie, „czarni” – „białych”, franciszkanie dominikanów i nawzajem, a jeszcze poszczególne rody wojowały ze sobą przez stulecia. Przy okazji całe dzielnice miasta leżały permanentnie w gruzach, bo po kolei kolejni zwycięzcy burzyli pałace wypędzonych. Wynikało to z prawa: odebrać nie było wolno, zburzyć – tak. A potem wypędzeni wracali, budowali się na nowo, natomiast burzyli posiadłości przeciwników. Na dodatek miasto było przez prawie cały czas obłożone klątwą.
A jednak rozwijało się, bogaciło, było bardzo pobożne i stało się potęgą już nie tylko włoską, ale europejska. Na dodatek jest dzisiaj jedną z najbogatszych na świecie skarbnic sztuki. Co takiego jest w tych Włoszech, że każda Pipidówka to istny klejnot i sezam skarbów prawdziwych, a już miasta pokroju Florencji, Wenecji czy Padwy są poza wszelkim możliwym porównaniem?
Przy okazji zajrzałem do Burckhardta. I roześmiałem się. Bo wielki klasyk historiografii unosi się nad pozycją kobiet w ówczesnych Włoszech, a Barbara Beuys opłakuje ich położenie, ucisk i niedolę. Jak było naprawdę? Ano Beuys pisze 150 lat po Burckhardcie i wymagania kobiet są już zupełnie inne. A same florentynki jakoś sobie radziły. Zresztą – zajrzyjcie do „Dekamerona”.

Wydanie: 2002, 28/2002

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy