Ciężki czerwiec pani May

Ciężki czerwiec pani May

Wybory w Wielkiej Brytanii przyniosły zawieszony parlament

Dzień przed wyborami brytyjskie gazety głosiły: ostatnie sondaże pokazują, że torysi wygrają z największą przewagą od czasów Margaret Thatcher. Internet odpowiedział, żeby w to nie wierzyć i iść głosować. „Chodzi o to, żebyście pomyśleli, że Corbyn nie ma szans”, napisali admini popularnej strony Evolve Politics. Trochę później ludzie zaczęli wykupywać nakłady tabloidów wspierających torysów, wrzucać je do koszy na śmieci i podpalać. Zdjęcia tych ognisk wpuszczali do sieci, a jeden z nich napisał: „W ten sposób na nowo rozpalam brytyjskiego ducha”. Zaraz potem serwisy doniosły, że zdecydowana większość Brytyjczyków, którzy w dniu wyborów zajrzeli do bukmachera, postawiła na Jeremy’ego Corbyna. To naturalne, że po takiej wizycie poszli na niego zagłosować.

Nie wszyscy, to jasne. Jednak zdecydowanie więcej, niż przewidywano na początku kampanii. Wystarczająco dużo, by ogłosić sukces Labour Party, i prawdopodobnie wystarczająco dużo, by w przewidywalnej perspektywie pozbawić Theresę May stanowiska. Taki jest skutek wyborów, które zostały rozpisane tylko po to, by wzmocnić mandat rządzącej partii. Warto przypomnieć, że kiedy decyzja została podjęta, pytano głównie, o ile zwiększy się konserwatywna większość w parlamencie. Jeszcze 20 maja Theresa May tweetowała: „Jeżeli stracę choćby sześć miejsc, to przegram wybory i Jeremy Corbyn będzie negocjował z Europą”.

Tymczasem Partia Pracy zdobyła 40% głosów i w systemie proporcjonalnym formowałaby właśnie koalicyjny rząd. W większościowym systemie Wielkiej Brytanii wszystko wygląda nieco inaczej, ale i tak zyskała 29 mandatów (gdy to piszę, podano wyniki z 649 na 650 okręgów – TB), a jej najwięksi rywale stracili 12 posłów oraz samodzielną większość w parlamencie. – Ten nietypowy wynik pozostawia każdą możliwość otwartą – komentował rezultat wyborów na gorąco Tom Peck, zajmujący się polityką krajową w dzienniku „The Independent”. – To będzie bardzo, bardzo długa noc. I bardzo zła dla pani premier.

Z kim torysom jest po drodze?

Torysom zabraknie ośmiu mandatów do samodzielnej większości (do tej potrzeba 326 mandatów, ponieważ posłowie irlandzkiej partii Sinn Féin tradycyjnie zdobywają kilka mandatów w Belfaście, ale nie obejmują miejsc w Westminsterze). Brytyjski parlament będzie więc tzw. parlamentem zawieszonym, w którym żadna partia nie ma samodzielnej większości. Będzie to trzeci taki wypadek od II wojny światowej. Za pierwszym razem, w 1974 r., po ledwie kilku miesiącach rozpisano wybory. Za drugim, siedem lat temu, David Cameron utworzył rząd z Liberalnymi Demokratami, co tym razem raczej się nie powtórzy. Wielu wyborców liberałów odebrało to wówczas jako zdradę, co niemal pogrzebało partię – głosowano bowiem na nich przede wszystkim po to, by laburzystów zostawić przy władzy, ale jednocześnie ich nie poprzeć. Liberałowie o tym pamiętają, do tego dochodzi zdecydowane poparcie Liberalnych Demokratów dla Unii Europejskiej i domaganie się drugiego referendum brexitowego.

To ustępstwo, na które Partia Konserwatywna nie może się zdecydować. Co zatem może się stać? Może powstać mniejszościowy rząd torysów, wsparty przez 10 ulsterskich unionistów. To do nich pierwsze kroki skierowała Theresa May, która jako liderka partii z największą liczbą posłów otrzymała od królowej Elżbiety II misję utworzenia rządu. Demokratyczna Partia Unionistyczna to jedyne mniejszościowe ugrupowanie, z którym torysom jest po drodze. Wszyscy inni na skali politycznych poglądów i interesów sytuują się daleko od nich.

Na przykład liderka Zielonych, którzy zdobyli jeden mandat, od razu po ogłoszeniu exit polls zadeklarowała, że wynik bardzo jej się podoba i jeżeli będzie miała okazję, poprze Partię Pracy. – Wynik jest znakomity. Jeżeli się potwierdzi, konserwatyści będą musieli zapłacić cenę za lekkomyślną zagrywkę z wyborami. Każdy zielony poseł, który zostanie dziś wybrany, zrobi wszystko, by utrzymać torysów jak najdalej od numeru 10 (tak zwyczajowo określa się siedzibę brytyjskiego premiera – TB), i poprze laburzystowski rząd w kolejnych głosowaniach – mówiła Caroline Lucas. Podobne deklaracje od dawna składa też szefowa szkockich nacjonalistów Nicole Sturgeon.

Jednak nawet jeżeli Theresa May sformuje rząd i zdobędzie dla niego poparcie, wynik wyborów uznano za jej porażkę. Do jej dymisji – ze stanowiska zarówno premiera, jak i liderki partii – wzywają nie tylko rywale. Głowy Theresy May domagają się także partyjni koledzy, którzy liczą na zajęcie jej stanowiska. Wśród tych, którzy mogą ją zastąpić i poprowadzić torysów do kolejnych wyborów, na pierwszym miejscu wymienia się byłego burmistrza Londynu, obecnego ministra spraw zagranicznych i głównego autora Brexitu, Borisa Johnsona. Ten już zaczął zabiegać o poparcie dla partyjnego przewrotu i swojej kandydatury na lidera. W takim wypadku torysi najprawdopodobniej parliby do przedterminowych wyborów, które mogłyby się odbyć jesienią lub w pierwszej połowie przyszłego roku. Johnson świetnie wyczuwa nastroje społeczne i byłby dla laburzystów trudniejszym rywalem niż snobistyczna i wyalienowana Theresa May, której kolejne posunięcia sprawiły, że o konserwatystach znowu zaczęto mówić Nasty Party (Paskudna Partia – TB), podkreślając w ten sposób jej arogancję oraz niechęć do tzw. zwykłych ludzi.

W realizacji takiego planu przeszkadza jedynie to, że za kilkanaście dni mają się rozpocząć negocjacje między Londynem a Brukselą dotyczące Brexitu. Johnson nie jest człowiekiem znanym z tego, że interes kraju przedkłada ponad własny. Uważa się, że jest dokładnie na odwrót, i jako przykład wskazuje referendum w sprawie wyjścia z Unii. Były burmistrz Londynu ewidentnie zagrał tu na siebie; aktywnie angażując się w kampanię za wyjściem, wbił nóż w plecy partyjnemu koledze Davidowi Cameronowi i przeważył szalę na korzyść Brexitu. Nikt nie byłby zaskoczony, gdyby zagroził negocjacjom z Brukselą, by zamieszkać pod numerem 10. Tym bardziej że argumenty będzie miał doskonałe, ponieważ obecna sytuacja będzie bardzo niewygodna dla negocjatorów. – Jeżeli premier zdecyduje się rządzić, bazując na mniejszości, znajdzie się w sytuacji, której trudności niemal nie da się opisać. Będzie potrzebować głosów innych partii, które jasno odrzuciły jej podejście do Brexitu, by przez dwie izby parlamentu przeprowadzić najbardziej złożone i dzielące programy legislacyjne w historii. A nie będzie miała większości w żadnej z nich – komentował Joe Watts z „The Independent”.

Wielka Brytania będzie zatem potrzebować kogoś, kto ją z kłopotów wyciągnie.

Tęczowa koalicja

Technicznie rzecz wygląda tak, że May powinna teraz podjąć próbę sformowania rządu i uzyskania dla niego poparcia – można więc się spodziewać kilku dni negocjacji i szukania sojuszników, a także tarć wewnątrz Partii Konserwatywnej. Przy czym poparcie nie musi oznaczać koalicji. Wystarczy, że mniejsza partia zapewni jej wotum zaufania. Do jego zdobycia wystarczą głosy wszystkich torysów oraz unionistów. Dopiero jeżeli to się nie uda lub torysi zrezygnują, bo nie będą widzieć szans na stabilny rząd, Elżbieta II zwróci się do lidera drugiej największej partii w Izbie Gmin, czyli Jeremy’ego Corbyna, by to on spróbował sformować gabinet. Corbyn już zadeklarował, że jest gotów stanąć na czele takiego rządu i realizować laburzystowski manifest.

Miałby jednak małe szanse na zdobycie wystarczającego poparcia. Matematyka także jest tutaj nieubłagana i koalicji, nazywanej tęczową, postępową lub chaosu, która miałaby się składać z Partii Pracy, szkockich nacjonalistów, Zielonych oraz Liberalnych Demokratów i którą – jak wynika z sondaży – chce widzieć u władzy 58% Brytyjczyków, zabrakłoby głosów. Sam Corbyn odcina się też od jakichkolwiek planów koalicji. Przeszkodą dla laburzystów – oprócz kalkulacji politycznej, bo Partia Pracy chce odzyskać północ Wyspy – jest dążenie Szkotów do rozbicia Wielkiej Brytanii. Jeżeli jednak ci zgodziliby się poświęcić to żądanie na rzecz większej autonomii, drzwi do sojuszu mogłyby się otworzyć. Tym bardziej że ideowo jest tym partiom do siebie bardzo blisko. Jest to jednak rozmowa, która tym razem chyba się nie odbędzie.

Po wyborach, przed wyborami?

Taka koalicja nie ma bowiem większości i ewentualny rząd mniejszościowy miałby za małe poparcie, by efektywnie rządzić. Zdecydowanie się na ten wariant wymagałoby dużej odwagi i choć Corbyn dał się już poznać jako człowiek, który nie boi się wyzwań, tutaj potrzebowałby rezygnacji torysów z planów sformowania rządu. To jest możliwe, ale wydaje się mało prawdopodobne. Zwłaszcza że taka decyzja przyniosłaby kilka dużych korzyści laburzystom.
Po pierwsze, potwierdziłaby wyborczy sukces Corbyna i to, że laburzyści stają na nogi. A także dała możliwość zgłaszania konkretnych projektów nowych ustaw, którym torysi musieliby się sprzeciwiać. Patrząc na laburzystowski program, byłaby to szansa na zdobycie nowych wyborców – a kiedy mówi się o tym, że wynik z czwartku jest sukcesem, wypada pamiętać, że Partia Pracy zdobyła 261 mandatów. Gdy Tony Blair zostawał premierem w 1997 r., wspierało go 418 posłów.

Po drugie, byłby to znacznie lepszy punkt wyjścia do wcześniejszych wyborów, o których mówi się bardzo często, kiedy rysuje się scenariusze na najbliższe dni i miesiące. Jeżeli Partia Pracy miałaby startować do wyborów z tego samego poziomu co teraz, to o drugą równie skuteczną kampanię byłoby jej bardzo trudno. Niełatwo będzie powtórzyć taką mobilizację, jaką można było obserwować przez ostatnie tygodnie, a rywal będzie lepiej przygotowany i na pewno trudniejszy. Szczególnie jeżeli rzeczywiście będzie nim Boris Johnson.

Torysi świetnie o tym wiedzą i wątpliwe, by powtórzyli błąd Gordona Browna, który w 2010 r. mógł stworzyć koalicyjny rząd z Liberalnymi Demokratami, ale zrezygnował z tego i na kilka lat zepchnął swoją partię na margines. Przy czym wcześniejsze wybory można rozpisać w dwóch wypadkach. Gdy rząd dwukrotnie przegra głosowanie nad wotum zaufania lub gdy dwie trzecie posłów zdecyduje się poprzeć wniosek o przyśpieszone wybory. Ten drugi scenariusz jest w tej chwili prawdopodobny – obu największym partiom dawałby szansę na wyjście ze stanu zawieszenia.

Nie mów mi, co mam robić

Niezależnie od tego, na jakie rozwiązanie zdecydują się Brytyjczycy, trzeba powiedzieć jedno. Kampania Partii Pracy była niezwykle skuteczna (omawialiśmy ją w poprzednim numerze). Wybory rozpisane po to, by pogrzebać laburzystów, okazały się politycznym pogrzebem rozpisującej je, a laburzystom dały nadzieję na lepszą przyszłość. Już dziś rywale partyjni Corbyna mówią, że teraz trzeba się zjednoczyć wokół wizji, która trafia do ludzi. W dużej mierze są to deklaracje wygłaszane pod publiczkę, ale ci sami ludzie jeszcze kilka miesięcy temu deklarowali, że trzeba zrobić wszystko, by Corbyna usunąć.

Być może najciekawsze jest to, że kampania poskutkowała na przekór zdecydowanej większości mediów. Przedstawiały one Corbyna jako niewybieralnego oszołoma i zgodnie pouczały wyborców, by nie pozwolili mu „zniszczyć Wielkiej Brytanii”. Starsi dali się przekonać, młodsi postanowili pokazać medialnym autorytetom środkowy palec, oświadczając: nie mówcie nam, co mamy robić. Widać, że nadszedł zmierzch epoki, gdy ludzi można było pouczać, co mogą lub powinni myśleć. Jeszcze 20 lat temu opinie kształtowały się na podstawie komunikatów płynących w jedną stronę – przez media do odbiorców. Dziś są formowane w ciągłej rozmowie. Efekt był taki, że najwięcej rozmawiano nie o tym, że lider laburzystów jest socjalistą, ale o tym, jak odebrać władzę Theresie May. Torysi nie zauważyli tej zmiany. Laburzyści ją wykorzystali. Teraz trzeba poczekać, co z tego wyniknie. Nie jest to bowiem koniec politycznych wstrząsów w Wielkiej Brytanii.

Wydanie: 2017, 24/2017

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy