Co z konkordatem?

Co z konkordatem?

Trudno traktować konkordat z 1993 r. inaczej niż jako krok w kierunku uczynienia z Polski modelowej republiki katolickiej

Niektórzy publicyści i politycy sugerują, że konkordat z 1993 r. powinien być wypowiedziany lub przynajmniej renegocjowany. W związku z tym warto przypomnieć pewne fakty historyczne i pojęciowe. Pomijając rozmaite szczegóły, konkordat to umowa zawarta pomiędzy danym państwem a Stolicą Apostolską, regulująca relacje między władzą państwową a Kościołem katolickim w danym kraju. Pierwsze konkordaty pochodzą z XII w. – obecnie, dokładniej od 1929 r. (traktaty laterańskie), gdy Stolica Apostolska (dla prostoty nie czynię odróżnienia pomiędzy nią a Państwem Watykańskim) została uznana za podmiot prawa międzynarodowego, konkordaty mają status umów międzynarodowych. Jeśli chodzi o Polskę, pierwszy konkordat został zawarty w 1737 r., a kolejny w 1925 r. Ten drugi został wypowiedziany w 1945 r. Uzasadnieniem tego było przede wszystkim powierzenie przez Watykan w grudniu 1939 r. administracji nad diecezją chełmińską Niemcowi, biskupowi gdańskiemu Splettowi, co naruszało postanowienie art. 9 konkordatu z 1925 r., że żadna część Rzeczypospolitej nie będzie zależała od biskupa mającego siedzibę poza państwem polskim. Nawet jeśli uznać, że było to jednostronne zerwanie (tak często powiada propaganda prokościelna) umowy ze Stolicą Apostolską dyktowane względami ideologicznymi, trudno zaprzeczyć, że powód formalny był oczywisty, ponieważ strona watykańska istotnie naruszyła konkordat.

W okresie PRL działalność Kościoła katolickiego była oparta na aktach prawa wewnętrznego. W 1988 r. rząd i episkopat uzgodniły projekt konwencji regulującej stosunki pomiędzy państwem a Kościołem oparte na zasadzie rozdziału obu podmiotów. Model ten został powtórzony w ustawie o stosunku państwa do Kościoła katolickiego z maja 1989 r. Po wyborach w czerwcu 1989 r. sytuacja radykalnie się zmieniła. Strona kościelna oświadczyła, że nie jest zainteresowana dalszym procedowaniem projektu z 1988 r., a strona rządowa poparła ideę konkordatu. Jego pierwszy projekt został opracowany w Watykanie, był negocjowany w Warszawie i ostatecznie podpisał go w 1993 r. rząd Hanny Suchockiej. Stało się to po rozwiązaniu parlamentu i przed nowymi wyborami. Ten tryb był wprawdzie zgodny z prawem, ale wywołał negatywne komentarze, z uwagi na to, że ustępujący rząd powinien pozostawić decyzję nowemu. Pośpieszne podpisanie konkordatu było zapewne spowodowane obawą, że rząd koalicji SLD-PSL tego nie zrobi.

Lewica faktycznie wstrzymywała ratyfikację konkordatu, ale opór ludowców sprawił, że nie odrzucono umowy ani nie podjęto próby jej renegocjacji – na to drugie nie godził się Watykan. Konkordat został ratyfikowany po kolejnych wyborach, z 1998 r., w których zwyciężyła AWS. W gruncie rzeczy nie bardzo było wiadomo, czy stroną konkordatu jest Watykan, czy episkopat Polski. Negocjacje były prowadzone nie tyle przez oficjalnego przedstawiciela Stolicy Apostolskiej, ile właśnie przez polskich biskupów.

W 1993 r. umowa została podpisana przez abp. Józefa Kowalczyka, nuncjusza apostolskiego w Polsce, i Krzysztofa Skubiszewskiego, polskiego ministra spraw zagranicznych, a więc osoby o różnym statusie, jeśli porównać ich pozycję w hierarchii władz. To, że umowa nie została parafowana przez watykańskiego sekretarza stanu (ministra spraw zagranicznych), może być uznane za swoisty policzek dla strony polskiej, a także osobliwość z punktu widzenia zwyczajów międzynarodowych – np. konkordat z 1925 r. był sygnowany przez osoby o randze ministrów spraw zagranicznych w obu podmiotach. Jan Rokita, szef Urzędu Rady Ministrów, zorganizował konferencję prasową po podpisaniu konkordatu w siedzibie prymasa Polski, co godziło w prestiż rządu, gdyż wskazywało, kto jest faktycznym ważniejszym podmiotem umowy. Równie zadziwiająca była wypowiedź premiera Jerzego Buzka po wyborach z 1998 r., że oczekuje bezzwłocznej ratyfikacji konkordatu, aby go zawieźć w prezencie Janowi Pawłowi II przy okazji planowanej wizyty w Rzymie, co też pokazywało, co było grane.

Konkordat stanowi w art. 1: „Rzeczpospolita Polska i Stolica Apostolska potwierdzają, że Państwo i Kościół Katolicki są – każde w swej dziedzinie – niezależne i autonomiczne oraz zobowiązują się do pełnego poszanowania tej zasady we wzajemnych stosunkach i we współdziałaniu dla rozwoju człowieka i dobra wspólnego”. Konstytucja RP z 1997 r. stanowi (art. 25), po pierwsze, że Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione. Po drugie, że władze publiczne w RP są bezstronne wobec przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych oraz zapewniają swobodę ich wyrażania w życiu publicznym. Po trzecie, że stosunki między państwem a Kościołami i innymi związkami wyznaniowymi są kształtowane na zasadach poszanowania ich autonomii oraz wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie, jak również współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego – jest to powtórzenie cytowanego art. 1 konkordatu, aczkolwiek rozszerzone na inne wyznania. A po czwarte, relacje między Rzecząpospolitą Polską a Kościołem katolickim określa umowa międzynarodowa zawarta ze Stolicą Apostolską i ustawy. To oczywiste z uwagi na podmiotowość Watykanu, jednak pokazuje, że wprawdzie wszystkie wyznania są równe, ale jedno jest równiejsze. Może istotniejszy jest fakt, że konstytucja z 1997 r. niejako wymusiła ratyfikację konkordatu, podpisanego w 1993 r.

Oczywiście z formalnego punktu widzenia można argumentować, że nic nie stało na przeszkodzie, aby przygotować nową umowę polsko-watykańską, tj. rozdział Kościoła od państwa, lecz okazało się to nie do przyjęcia przez Kościół katolicki pięć lat później. Kościelni promotorzy konkordatu i ich świeckie tuby propagandowe argumentowali, że separacja obu instytucji, najbardziej powszechny model na świecie, jest postkomunistyczną opresją. Zadziwiający relatywizm w wypadku religii głoszącej radykalny absolutyzm moralny.

Rozumienie takich pojęć jak rozdział, autonomia, wzajemna niezależność i współdziałanie zależy od wielu czynników. Trudno traktować konkordat z 1993 r. inaczej niż jako krok w kierunku uczynienia z Polski modelowej republiki katolickiej i przykładu dla innych krajów, zwłaszcza postkomunistycznych, co było jednym z celów Jana Pawła II. I to jest powód, dla którego strona kościelna kategorycznie odrzuciła zasadę rozdziału Kościoła od państwa na rzecz formuły o ich autonomii i współpracy. Chodziło o to, aby wykładnia prawa polskiego w kwestiach religijnych nie korzystała z wzorców powszechnych w państwach zachodnich, tj. respektujących świeckość władzy publicznej.

Konkordat przyznaje szerokie przywileje Kościołowi katolickiemu, np. wyłącza funkcjonowanie instytucji kościelnych spod jurysdykcji prawa wewnętrznego w wielu obszarach lub przewiduje dla nich specjalną ścieżkę prawną, chociażby w sprawach majątkowych (np. specjalny tryb restytucji mienia kościelnego, udogodnienia podatkowe), edukacyjnych (wprowadzenie religii do szkół i dalsza ich „katechizacja”, np. wprowadzenie obowiązku nauczania religii lub etyki, co z oczywistych powodów preferuje tę pierwszą) czy nawet prawno-karnych (zamykanie oczu przez organy ścigania i sądy na przypadki pedofilii wśród duchownych, np. zalecenie dla prokuratorów, aby „oględnie” domagali się ujawniania dokumentów kościelnych). Do tego dochodzi finansowa protekcja dla rozmaitych instytucji i inicjatyw kościelnych, np. przedsięwzięć Ojca Dyrektora, widoczna gorliwość w karaniu za obrazę uczuć religijnych, ale nieukrywana wstrzemięźliwość w pociąganiu do odpowiedzialności za wypowiedzi i działania katolickich aktywistów wobec niewierzących (tutaj wytłumaczeniem jest wolność wyrażania poglądów religijnych), umieszczanie symboli religijnych w przestrzeni publicznych (tu przytacza się art. 5 gwarantujący wolność wyrażania przekonań wyznaniowych), łączenie uroczystości państwowych treściami i religijnych (w obie strony) czy, co może najważniejsze, kształtowanie zgodnie z postulatami moralności katolickiej prawa polskiego (np. sprawa aborcji i związków partnerskich) i programów edukacji szkolnej (np. program przedmiotu historia i teraźniejszość i podręcznik pióra Wojciecha Roszkowskiego). Wprawdzie powolność państwa wobec Kościoła katolickiego jest stałym elementem polskiego krajobrazu politycznego po 1989 r., lecz lata 2015-2022 stanowią wręcz modelowy przykład sojuszu ołtarza z tronem, z wyraźną dominacją tego pierwszego. Czołowi przedstawiciele państwa i polskiego episkopatu jednoznacznie stwierdzają, że Polska ma być chrześcijańska (katolicka) lub jej w ogóle nie będzie, a konkordat ma służyć temu pierwszemu.

Podam przykład z własnego podwórka. W funkcjonowaniu nauki ważna jest ocena wyników naukowych. Dokonuje się ona wedle dyscyplin, co zakłada klasyfikację na dziedziny i dyscypliny. Pierwszych jest osiem: humanistyka, nauki inżynieryjno-techniczne, nauki medyczne i o zdrowiu, nauki rolnicze, nauki społeczne, nauki przyrodnicze i ścisłe, nauki teologiczne i dziedzina sztuki. W humanistyce mieszczą się takie dyscypliny jak archeologia, filozofia, historia, językoznawstwo, literaturoznawstwo, nauki o kulturze i religii, nauki o sztuce, a w naukach społecznych – ekonomia i finanse, geografia społeczno-ekonomiczna, nauki o bezpieczeństwie, nauki o komunikacji społecznej i mediach, nauki o polityce i administracji, nauki o zarządzaniu i jakości, nauki prawne, nauki socjologiczne, pedagogika, prawo kanoniczne, psychologia. Prawdziwym dziwolągiem naukoznawczym jest uznanie nauk teologicznych za odrębną dziedzinę nauki (nazwa sugeruje, że jest ich wiele, ale nie został wprowadzony podział na poddziedziny) oraz przyznanie prawu kanonicznemu statusu osobnej dyscypliny. Teologia jest uprawiana w Polsce przez 600 osób – każda z pozostałych dziedzin przez tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy. Prawo kanoniczne ma około setki przedstawicieli w środowisku akademickim, filozofia – ponad 1 tys., a historia 3 tys. Wedle ministerialnych wyjaśnień pozycja teologii i prawa kanonicznego w przedstawionej klasyfikacji ma wypływać z postanowień konkordatu z 1993 r. Wszelako w tej umowie nie ma niczego, co uzasadniałoby pojmowanie teologii jako odrębnej dziedziny nauki, a prawa kanonicznego jako samoistnej dyscypliny naukowej. Owszem, konkordat gwarantuje mecenat państwa także w stosunku do uczelni katolickich, ale to nie oznacza przyznawania specjalnych przywilejów teologom i kanonistom. Teologia jest w Polsce, podobnie jak w większości innych krajów, normalnym elementem struktury akademickiej – ma swój komitet w strukturze PAN, jest dyscypliną akademicką (są wydziały teologiczne na uniwersytetach) i powinna być traktowana na ogólnych zasadach. Prawo kanoniczne jest częścią nauk prawnych (tak było w okresie międzywojennym), a jeśli przyjąć, że obecnie powinno być inaczej, miejsce kanonistyki jest w teologii, a nie w naukach społecznych na równi z prawoznawstwem czy socjologią.

Prawdopodobnym motywem ukształtowania powyższej klasyfikacji dziedzin i dyscyplin jest to, aby teologia i prawo kanoniczne miały należyty udział w partycji środków na badania naukowe (dziedzina dostaje więcej niż dyscyplina), co jest uzasadniane konkordatem. Obie specjalności są autonomiczne, ale współdziałają z sektorem państwowym, co jest wyraźne w poczynaniach ministrów Czarnka i Glińskiego, nadzwyczaj hojnych dla instytucji katolickich.

Powyższe rozważania pokazują, że treść konkordatu jest anachroniczna, ale również niezgodna z zasadami społeczeństwa obywatelskiego, a ponadto może on być wykorzystywany do celów niekoniecznie pokrywających się z interesem politycznym państwa polskiego, np. pogłębianiem integracji europejskiej. To uzasadnia postulat wypowiedzenia lub przynajmniej renegocjowania treści umowy z 1993 r. Wszelako nie jest to takie proste. Art. 27 konkordatu stanowi: „Sprawy wymagające nowych lub dodatkowych rozwiązań będą regulowane na drodze nowych umów między Układającymi się Stronami albo uzgodnień między Rządem Rzeczypospolitej Polskiej i Konferencją Episkopatu Polski upoważnioną do tego przez Stolicę Apostolską”, a art. 28: „Układające się Strony będą usuwać na drodze dyplomatycznej zachodzące między nimi różnice dotyczące interpretacji lub stosowania niniejszego Konkordatu”. Oba te przepisy znacznie ograniczają pole manewru strony polskiej, zwłaszcza przez przyjęcie, że zmiany mogą zależeć od zgody Konferencji Episkopatu Polski. Nie wiadomo, czy polscy negocjatorzy nie dostrzegli normatywnej pułapki zawartej w obu zacytowanych artykułach, czy wprowadzili ją świadomie, aby np. zrobić prezent Janowi Pawłowi II. Być może trzeba będzie sięgnąć aż do zmiany Konstytucji RP, np. przez przyjęcie zasady, że stosunki pomiędzy państwem a związkami wyznaniowymi opierają się na zasadzie ich wzajemnego rozdziału. W takiej sytuacji renegocjacja konkordatu byłaby konieczna. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że nie może być mowy o ograniczeniu wolności religijnych czy wydatkowania przez państwo środków budżetowych np. na badania naukowe (akademickie) w zakresie teologii. Zaznaczam to dlatego, że rozdział Kościoła katolickiego od państwa jest często traktowany jako forma represji wobec religii. Jest to teza absolutnie bezpodstawna.


Jan Woleński jest prawnikiem i filozofem, profesorem nauk humanistycznych


Fot. PAP/CAF

Wydanie: 2022, 39/2022

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy