Córa marnotrawna

Córa marnotrawna

W mediach pisze się o mnie: feministka, lewaczka, ateistka, lesbijka, Żydówa, masonka, dziwka. Wszystko mi jedno

Renata Dancewicz

Zostałam aktorką, ale zawdzięczam to bardziej mojemu charakterowi niż predyspozycjom. Przypuszczam, że gdybym po bożemu skończyła Wydział Aktorski w Filmówce, od dawna nie uprawiałabym tego zawodu. Zawsze powtarzałam i nigdy się tego nie wstydziłam, że były i są dziewczyny o wiele zdolniejsze ode mnie. Nie wiadomo, jak ułożyłoby się moje życie, ale jestem przekonana, że po ukończeniu szkoły filmowej zajęłabym się czymś innym, tak jak wielu studentów aktorstwa przede mną i po mnie. Zdecydował jednak charakter. Zostałam brutalnie usunięta ze szkoły i właśnie to – trawestując Mirona Białoszewskiego – „zadziałało mi na ambit”. Uparłam się, że udowodnię sobie i światu, że się nadaję, że będę grała. To były ambicje i przekora.

Jestem, zawsze byłam, hedonistką. Najważniejsze są życie, spotkania z ludźmi, to, co się dzieje tu i teraz. Jeśli zaś chodzi o zawód, nigdy nie był dla mnie na pierwszym miejscu: zarówno wtedy, gdy byłam rozchwytywana przez film, jak i dzisiaj. Poza tym ja mam chyba poważny mankament: nie potrzebuję skupiania na sobie uwagi, wręcz tego nie lubię. A to jest dla aktorki zabójcze. Mniejsza o codzienność, wiele koleżanek również nie chce być w centrum zainteresowania w życiu prywatnym, ale na scenie, na planie filmowym trzeba błyszczeć. Ja tego nie czuję i nie lubię, i to mnie – co tu kryć – w pewnym stopniu dyskwalifikuje.

(…) Nie mam wielkich ambicji. Ja nie muszę być nikim ważnym. Większość ludzi marzy o tym, żeby stać się kimś wyjątkowym, a przynajmniej jakoś się wyróżniać, mieć status autorytetu w określonej dziedzinie, zasłużyć na szacunek. Ja jestem inna. Nawet gdyby nikt się nie dowiedział, że istniała kiedyś Renata Dancewicz, nie stałoby się nic wielkiego. Podzieliłabym los paru miliardów ludzi, o których też nikt nigdy nie usłyszał. Nie sądzę, żebym była wyjątkowa albo miała coś wybitnie ciekawego do powiedzenia ludziom. Nie chciałabym zostać źle zrozumiana, to nie jest żadna kokieteria z mojej strony, ja naprawdę tak myślę. (…)

Na początku kariery zagrałaś w kilku filmach, ale zawdzięczasz im w dużym stopniu nieśmiertelność. Każdy wie, kto to jest Dancewicz.
– Bo trzeba wiedzieć, w czym grać. To najlepszy dowód, że polski rynek filmowy jest nieobliczalny i okrutny, a ja jestem dość stereotypowym potwierdzeniem tej tezy. Po nagrodzie w Gdyni właściwie skończyły się dla mnie wartościowe propozycje. Tak się u nas dzieje i dotyczy to, niestety, przede wszystkim dziewczyn. Z facetami jest jednak trochę lepiej. A młode dziewczyny z reguły grają we wszystkim, potem rynek je wypluwa, bo pojawiają się kolejne młode dziewczyny. Po latach albo ktoś sobie o nas przypomni, albo nie. Gdybym miała inny charakter, była bardziej ambitna, pewnie by mnie to bolało, ale odpuściłam sobie. Jest oczywiście ekstraliga filmowych zwierząt, aktorów z urodzenia, z wody. Takich jak Iza Kuna czy Kinga Preis. One nie pozwolą sobie na żadne pauzy. Aktorstwo mają we krwi.

Nie jest ci przykro, że już nie grasz? Że jeśli pojawiasz się w filmie, są to tylko epizody?
– Nie, zupełnie nie – z powodów, o których mówiłam. Gdyby aktorstwo to była naczelna sprawa w moim życiu, pewnie mogłabym zrobić znacznie więcej. Sporo przecież zależy od nas. Mogłabym nie czekać na telefon z propozycjami, tylko zacząć prowokować los: wymyślić dla siebie jakąś rolę, wyprodukować spektakl albo wejść w konkretny niezależny projekt. A ja nie robię tego wszystkiego, nie chodzę również na castingi, trudno więc powiedzieć, żebym w aktorstwie wykazywała się szczególną pracowitością czy determinacją. W innych sprawach owszem, ale akurat w aktorstwie niekoniecznie. (…)

Prawie się przestraszyłem, kiedy po latach przeczytałem wywiad, który przeprowadziłem z tobą dla „Dziennika Polskiego”. To było po premierze „Deborah” Ryszarda Brylskiego, świeżo po nagrodzie w Gdyni. Mówiłaś mi wtedy:
– Ja nie mam chyba takiej natury, żebym się zachłystywała sukcesami, nagrodami. Mam przecież świadomość, że aktorstwo to bardzo chimeryczny zawód i nie należy się do niego, jak zresztą do niczego w życiu, specjalnie przywiązywać. Praca aktora to ciągła huśtawka, stres… Być może jest to nawet dobre i pozytywne, bo ma moc stymulującą – niepokój wspomaga determinację, ta zaś zmusza do wysiłku, pracy, samodoskonalenia się. Ja natomiast przyznam się, choć to trudne, że czasami mam wrażenie, że już niedługo wszystko to się skończy – nie będę miała propozycji itd. Nie wiem, dlaczego to mówię, ale mam takie przeczucia.

I co powiesz teraz?
– Było nic nie mówić. Wykrakałam… (…)

Jeśli mam do siebie pretensje, to nie dlatego, że moja ówczesna kariera nie rozwinęła się w jakiś sensowny sposób, a ja bardzo niewiele zrobiłam, żeby tak się stało. Mam natomiast do siebie żal, że mimo możliwości gruntownie nie wykształciłam się w jakiejś dziedzinie albo że nie jestem na tyle pracowita i konsekwentna, żeby zrealizować alternatywny pomysł na życie. Żeby mnie to pochłonęło. O to tylko mam do siebie żal.

(…) Jestem wzorcową córką marnotrawną, która zakopuje talenty. A funkcjonuję tak dlatego, że jest mi chyba w życiu trochę za dobrze. Zawsze miałam szczęście do związków z ciekawymi facetami, mam cudownego syna, dobre życie. Sytuacja nie zmusza mnie do szczególnej determinacji, walki o cokolwiek. A ja mam w sobie za dużo hedonizmu, za mało pozytywizmu. I już przestałam się o to oskarżać, zaakceptowałam taki stan rzeczy. Julian Barnes, jeden z moich ukochanych pisarzy, powiedział, że marnotrawienie talentów jest sexy. Coś w tym jest. Jeżeli cały czas się spinasz i napinasz, jesteś stachanowcem w pracy albo nieustannie myślisz o swojej karierze, dbasz o każdy szczegół, wszystko masz pod kontrolą, maniacko sprawdzasz, jak jesteś postrzegany przez innych, to tak naprawdę niewiele ci zostaje miejsca na inne sprawy, na przyjemności – na to, żeby po prostu dobrze sobie pożyć.

(…) W Szkole Filmowej w Łodzi byłam indywidualistką. Jedne rzeczy mi się podobały, drugie mnie drażniły. Towarzysko było świetnie, ale pod względem edukacji? Polemizowałabym. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nie byłam zbyt pilną studentką. (…) Byłam wtedy niewydarzoną dekadentką. Wołali na mnie Boska. Ubrana cała na czarno, rozpuszczone włosy, rozwiany płaszcz, obowiązkowo papieros. (…) Wszyscy na moim roku byli tacy gorliwi, aktywni, żarliwi, a ja – no cóż, raczej abnegatka. Czułam się od nich gorsza, mniej przebojowa i utalentowana, co w dużej mierze zapewne brało się z kompleksów. Mówiąc wprost: ja się wstydziłam występować. (…) Ja wszystko robiłam wtedy intuicyjnie. Byłam jak dziecko we mgle. Nie podobało mi się na studiach, ponieważ w ogóle z trudem poddaję się konwenansom, utrwalonym strukturom, dyscyplinie (…).

Po latach myślę, że może słusznie mnie z tej Filmówki wyrzucili. Nie da się ukryć, dostałam dwie dwóje, doszło do kilku skandali z moim udziałem, czego ówczesny rektor Jan Machulski nie mógł znieść. (…)

W „Poczcie aktorów polskich” Lecha Piotrowskiego i Witolda Fillera w eseju poświęconym Renacie Dancewicz można przeczytać: „Usunięto ją z II roku łódzkiej PWSFTviT za przysłowiowy brak postępów w nauce. Jeden z profesorów podał się na znak protestu do dymisji; uważał Dancewicz za »jedną z najbardziej uzdolnionych«. Był nim Cezary Pazura”.
– Pamiętam to popołudnie, kiedy dowiedziałam się, że dostałam wilczy bilet. Miałam w ręce patyczek, szłam Targową i froterowałam tym patyczkiem barierki. Byłam w jakimś stuporze, zachowywałam się jak autystyczne dziecko. Potem siedzieliśmy w parku z Robertem Moroniem, kolegą z reżyserii, piliśmy wino, a ja zastanawiałam się co dalej. Moroń płakał, że mnie wyrzucili ze szkoły: „Ja się o ciebie martwię, ty sobie nie poradzisz”. Udawałam twardzielkę, ale sama też byłam wstrząśnięta. Nie wiedziałam, co robić dalej, nie miałam żadnego planu B. Jeden jedyny raz w życiu byłam aż tak bezradna. Prowokowałam, ale szkoła to było dla mnie przecież wszystko. Miałam 21 lat, wspaniałe przyjaciółki: Izę Kunę, Aurelkę Sobczak i Justynę Barańską, dobrze się czułam na naszym roku. W Łodzi znalazłam swoje środowisko, miałam tam chłopaka. I nagle wszystko się skończyło. (…)

Wyrzucono mnie w styczniu, w środku roku akademickiego. Pomieszkałam jeszcze trochę w Łodzi – grałam w etiudach studenckich, tym razem za pieniądze, bo studentom zwyczajowo nic się nie płaci, więc ostatecznie miałam jakieś minimalne profity z całej tej przykrej sytuacji. W czerwcu pojechaliśmy z kilkorgiem przyjaciół do Norwegii, na saksy. Nie spodobało mi się tam, pożyczyłam forsę na bilet powrotny. Żeby zwrócić tę pożyczkę, zatrudniłam się jako listonoszka. Niezbyt długo to trwało, ale było pouczające. Renatka listonoszka. Miałam swój rewir, torbę listonoszki, wypłacałam emerytury. Właśnie wtedy przez jakichś znajomych trafiłam na Wowę Bielickiego. (…)

A jak wspominasz Bielickiego?
– Wowo był uroczy. Genialnie opowiadał, był dżentelmenem starej daty, bardzo inteligentnym gościem i na dodatek wielkodusznym. Niewielu mężczyzn jego klasy spotkałam. Mnie nie mogło się wtedy przytrafić nic lepszego niż te dwa lata intensywnego praktykowania w zawodzie w Wałbrzychu. Prawdę mówiąc, myślałam, że zostanę tam na dłużej, no ale porwał mnie film.

Porwał to za mało powiedziane. Na dobry początek, w samym tylko 1993 r., od razu zagrałaś w pięciu filmach: Kasię w „Do widzenia wczoraj”, Maggie w „Komedii małżeńskiej”, Ewę w „Wynajmę pokój…”, dziewczynę w etiudzie „Piękne dzieci” oraz Ankę w głośnej „Samowolce” Feliksa Falka. (…) Trzy sezony „Ekstradycji”, „Diabelska edukacja”, w końcu „Pułkownik Kwiatkowski” – zostałaś niejako przypisana w kinie Markowi Kondratowi.
– To było ciekawe, ponieważ nigdy z Markiem Kondratem nie mieliśmy żadnych relacji towarzyskich. Z Kaziem Kutzem raz czy dwa byliśmy na obiedzie, ale z Markiem nigdy nie poszliśmy nawet na kawę.

W czasie zdjęć do „Pułkownika Kwiatkowskiego” przeżywałam absolutną fascynację brydżem i zamiast stawiać się na planie śliczna i wypoczęta, codziennie po zdjęciach prawie całą noc grałam w brydża, spałam po dwie, trzy godziny, a o szóstej rano przyjeżdżał samochód i zabierał mnie na plan filmowy.

Kiedy więc na jakimś poligonie czekałam na właściwe ujęcie, zazwyczaj ze Zbyszkiem Zamachowskim, troszkę sobie przysypiałam. Dookoła krzyki, emocje, a ja – drzemeczki. Kaziu Kutz krzywił się i mówił: „Renia, kurwa, co ty masz etat palacza w Pałacu Kultury? Co ty, kurwa, taka ciągle niewyspana?”. Ale Kaziu był kochany. Cały czas mnie pilnował, opiekował się jak córeczką, śniadanie przynosił. Kiedy kręciliśmy scenę ślubu w jakimś kościele, Marek jak to Marek, znany wielbiciel płci niewieściej, niby przez pomyłkę położył mi rękę nie tam, gdzie trzeba. Nagle w całym kościele słychać głos Kutza, który widział to wszystko na podglądzie: „Marek, ty ch…, weź tę rękę”.

Cudownie wspominam czas zdjęć. Towarzystwo było świetne. (…) Czułam się jak boże dziecię. Grałam w brydża, drzemałam obok Zamachowskiego, występowałam u Kutza. Traktowałam to jako przygodę, bez żadnej napinki. Tak jak dziecko właśnie, które dostaje rolę w młodzieżowym serialu i ma z tego fun. I wie, że z tej historii nic wielkiego nie musi wynikać. Żadnego ciśnienia, że to jednak Kutz, Marek Kondrat, a ja powinnam to wykorzystać dla siebie, coś ugrać. Myślałam wyłącznie o tym, że po zdjęciach wreszcie się wyśpię, a na razie jest mi dobrze. Kropka.

Do historii kina przeszła scena, w której tytułowy pułkownik, patrząc na piersi granej przez ciebie Krysi, zaczyna płakać. Każdy zna tę scenę. Jest jednak wieloznaczna – mówi nie tylko o męskości i kobiecości, ale o czasach, w jakich rozgrywała się akcja filmu: ta scena, pokazując chwilową radość z odzyskanego szczęścia, była także wspomnieniem wojennej udręki.
– Drugie, a nawet trzecie i dziesiąte życie tej sceny było dla nas zaskoczeniem. Nie zapisano jej w scenariuszu, wszystko wymyślił Kazio Kutz na planie. Ja się wzdrygnęłam: „O Jezu, nie, znowu rozbierana scena”. Marek też nie chciał tego zagrać. Powiedział: „Kaziu, ale jak? Leży goła kobieta, a ja płaczę? To w ogóle, wiesz, bez sensu”. A jednak Kutz jest genialnym reżyserem, on wyczuł, jaką to będzie miało siłę. Kwiatkowski był z męskiego świata, ale także ze świata wojny, z obrzydliwości, i nagle wrócił do czegoś, co jest niewinne i sympatyczne, ludzkie po prostu. Dlatego płacze. (…)

Jesteś najlepszą brydżystką wśród aktorek.
– Niewiele aktorek gra w brydża, więc to nie jest jakiś specjalny komplement, choć np. Ewa Wiśniewska gra i jest bardzo dobrą brydżystką.

Skąd to się wzięło w twoim przypadku?
– Z domu. Kiedy miałam sześć lat, babcia nauczyła mnie grać w oczko. Potem doszły inne gry. Rodzice zawsze grali w kanastę, remika. Ja zostałam brydżystką.

W „Przeglądzie Sportowym” można przeczytać: „Zawodniczka Renata Dancewicz jest zarejestrowana w Polskim Związku Brydża Sportowego pod numerem 088166, ma na koncie 1311 PKL, a jej aktualny współczynnik WK to 2.5”.
– Stare dzieje. Awansowałam.

Kolejne dane, z innego źródła: „Jest członkiem Polskiego Związku Brydża Sportowego z tytułem Mistrza Krajowego. W roku 2006 odznaczona Brązowym Medalem PZBS”.
– Ciepło, ale jeszcze nie gorąco.

W jednym z wywiadów mówiłaś:
– Brydż wziął się u mnie z przywiązania do starych, tradycyjnych rzeczy. Oldskulowych. I ze starych dobrych angielskich kryminałów. Brydż kojarzy mi się z Agathą Christie. Bohaterom jej książek, Herkulesowi Poirot i pannie Marple, w trakcie poszukiwania mordercy zdarzało się analizować styl gry w brydża podejrzanych osób. Bo wiadomo – gramy tak, jacy jesteśmy. (…)

Brydż to szczególna gra. To nie jest poker, gdzie się gra na pieniądze, to nie jest hazard. Brydż jest, moim zdaniem, szlachetniejszą rozrywką: wymaga współpracy, bo gra się parami. Fascynujące jest również i to, że zawsze chcesz jednak wygrać. Kiedy nie wygrywasz, chcesz się odegrać. Ale myślę, że akurat dla mnie najważniejsze są okoliczności towarzyskie. Tworzymy zgraną, zaprzyjaźnioną społeczność. Rodzaj brydżowej sekty. (…)

Jesteś feministką. Mówisz głośno to, co wielu twoich kolegów raczej ukrywa. Artykułujesz poglądy, włączasz się aktywnie w akcje społeczne i polityczne. I w twoim wypadku nie wynika to na pewno z mody, z politycznej poprawności. Robisz to od lat. Niemal dekadę temu, podczas wywiadu dla pisma „Replika”, mówiłaś mi:
– U nas, w Polsce, Parada Równości oznacza coś zupełnie innego. Uczestnictwo w paradzie jest dla mnie empatycznym obowiązkiem człowieka, który chce się czuć wolny. Przecież geje i lesbijki nadal są grupą dyskryminowaną, podobnie zresztą jak, w wielu wypadkach, kobiety. Myślę, że w sumie jedziemy na tym samym wózku. A ja chciałabym mieszkać w państwie, w którym wszyscy byliby traktowani jednakowo. Jak równi obywatele. Żeby Polska była państwem nie wyznaniowym, tylko świeckim – bo mamy to zapisane w konstytucji.

Masz temperament aktywistki.
– Postawa obywatelska, jednoznaczna, jest dla mnie ważniejsza niż aktorstwo. Zależnie od przynależności światopoglądowej mediów pisze się o mnie: feministka, lewaczka, ateistka, lesbijka, Żydówa, masonka, dziwka. Wszystko mi jedno. Moje zaangażowanie w politykę jest ważne. Zgadzam się, że rasowy, prawdziwy aktor nie powinien się kojarzyć z jakąś konkretną opcją polityczną. Powinien być na tyle nieokreślony i uniwersalny, żeby wypadał dobrze w każdej roli. Ja jednak, w tym momencie mojego życia, bardziej niż aktorką jestem obywatelem. Pojęcia takie jak równość czy sprawiedliwość społeczna są dla mnie istotne. Cierpnę na samą myśl o hipokryzji, klerykalizmie całej klasy politycznej. Że politycy tak bardzo się lukrują, boją się przyznać do jakiejkolwiek słabości czy powiedzieć, że ojciec Rydzyk jest PR-owcem i oszustem. Uważam, że czasy mamy takie, że trzeba odważnie upominać się o swoje prawa. Ja nie zamierzam milczeć. I w nosie mam to, że mogę stracić jakąś fajną serialową rolę w telewizji państwowej. Chodzę na manifestacje, głośno krytykuję rządzącą kastę polityczną, walczę, jak potrafię – o siebie, moją rodzinę, o przyszłość mojego syna.

Znalazłem jeden z twoich pierwszych wywiadów. Pracowałaś wtedy w teatrze w Wałbrzychu. Zapytana o marzenia odpowiedziałaś: że chciałabyś mieć 60 lat, dużo pieniędzy, grać w karty do białego rana i siedzieć na ławce ze znajomymi staruszkami.
– Widzisz, jaka jestem konsekwentna? Spełniam swoje marzenia.

Rozmowa z książki Łukasza Maciejewskiego Aktorki. Odkrycia, Znak Literanova, Kraków 2017

Wydanie: 03/2018, 2018

Kategorie: Wywiady

Komentarze

  1. ireneusz50
    ireneusz50 10 czerwca, 2019, 13:58

    wspaniała kobieta, wspaniały człowiek, żyje po swojemu i ma wszystkich w dupie.

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy