Cycek Kołodki

Z gadziej perspektywy

Tajni informatorzy z Ministerstwa Finansów donieśli red. Luizie Zalewskiej, a ona od razu społeczeństwo w „Rzeczpospolitej” poinformowała.
Nowy wicepremier i minister finansów Grzegorz Kołodko podjął ponoć decyzję, iż rządowe reklamy obligacji nie będą ukazywać się we wszystkich dużych dziennikach i tygodnikach, tylko przez Ministerstwo Finansów wybranych. Od reklam odstawione zostaną „Gazeta Wyborcza”, „Wprost” i „Newsweek”. Pozostanie „Polityka”, część reklam przepłynie do lewicowej „Trybuny” i „Przeglądu”.
Na wieść o tym „niezależni” publicyści w „niezależnych” tytułach, zwykle tych odstawionych od reklam, zatrzęśli się z oburzenia. Na tak jawną niesprawiedliwość. Na zamach na wolność mediów.
A przecież taka decyzja tylko media wolnymi czyni!
W naszym – jakże spluralizowanym medialnie – kraju istnieją media publiczne i prywatne. Publiczne elektroniczne utrzymują się z abonamentu oraz reklam. Prywatne elektroniczne utrzymują się wyłącznie z reklam, a nieelektroniczne – z reklam i ze sprzedaży.
Stopień wolności mediów zależy od ich uniezależnienia się od sponsorów. Czyli reklamodawców i czytelników. Ci ostatni są najmniej groźni dla wolności tytułów, podobnie jak drobni akcjonariusze dla zarządów spółek giełdowych. Bardziej zniewalają duże firmy zamieszczające w mediach reklamy. Od lat paru dziennikarze pism pozawarszawskich skarżą się, że muszą przy okazji szukania informacji także zbierać reklamy. Bywa, że transakcja jest prosta. Wy o nas nie napiszecie krytycznie, a my zamieścimy u was nasze reklamy. Częściej jest tak: wy o nas napiszecie pochlebnie, a my nie tylko zapłacimy za „artykuły sponsorowane”, ale jeszcze damy wam reklamy.
Najgorzej mają pisma lokalne, małomiasteczkowe. Tam często nie da się wyżyć z komercyjnych reklam. Za to żyje się z zamieszczania ogłoszeń władz samorządowych. I wtedy „mieć albo nie mieć” takich magistrackich reklam to „być albo nie być” dla pisma.
Duże, uważające się za „niezależne”, a nierzadko opozycyjne wobec rządu – jak „Rzeczpospolita” – tytuły przeżyją bez ministerialnych reklam obligacji. Ale będzie to życie uboższe o te pół – dwa miliony złotych.
Tylko czy nie jest obłudne utrzymywać, iż jest się tytułem „niezależnym” czy nawet „opozycyjnym” wobec ekipy rządzącej i jednocześnie brać od tej ekipy subwencje? Podejrzewam, że znany z reklamowanej czystości moralnej red. Łukasiewicz z „Rzeczpospolitej” czuł się fatalnie, biorąc pieniądze od nielubianego rządu. To go mogło, jako człowieka zdeklarowanie uczciwego, wręcz upokarzać. Na szczęście minister Kołodko wyzwoli red. Łukasiewicza z tak krępującej sytuacji, z postawy klienckiej, rządowego uzależnienia. Przecież lepiej będzie, kiedy reklamy, które są dotacjami, otrzymają pisma niebrzydzące się rządem. Opozycyjność, niezależność wymaga nie tylko hartu ducha, ale i niekiedy wyrzeczeń materialnych.
Krytykując decyzję ministra Kołodki, „niezależni” publicyści słusznie zwracali uwagę, że brak reklam w paru wysokonakładowych tytułach pozbawi społeczeństwo możliwości poinformowania się o warunkach zakupu rządowych obligacji. Że media niezależne, a nawet opozycyjne w imię prawa i obowiązku informowania chcą takie reklamy zamieszczać. I powinny dalej móc. Tyle że niekomercyjnie. Czyli po kosztach produkcji.
Ludzie prawi, szlachetni i patriotyczni nie powinni pytać, co Kołodko może dla nich zrobić. Powinni wpierw zapytać, co mogą zrobić dla ministra finansów swego kraju.

 

Wydanie: 2002, 36/2002

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy