Bogdan Wołkowski, mistrz świata w trikach bilardowych, został wygwizdany w Londynie najgłośniej. To oznaczało, że wygrał Fryzjer, solarium, regularnie robiony manikiur. Eleganckie garnitury, markowe dresy, skórzane nesesery, dobre auto. Podróże do najdalszych zakątków świata. A potem znów Jaworzno i osiem albo dziesięć godzin treningu dziennie, masaże oraz odnowa biologiczna. Tak dzisiaj wygląda życie Bogdana Wołkowskiego – sześciokrotnego mistrza świata w trikach bilardowych. Jego klub Fair Play w Jaworznie potrafi wskazać każdy. Pierwsza sala to barek z kilkoma stolikami, telewizorem i dziesiątkami plakatów na ścianach. Na wszystkich uśmiechnięty Wołkowski. Druga, ogromna sala zastawiona jest zielonymi bilardowymi stołami. Na ścianach karykatury najlepszych zawodników świata w trikach – przyjaciół i zarazem rywali naszego mistrza. W oknach zielone żaluzje. To dominujący kolor w klubie. Wołkowski jest perfekcjonistą, więc jeśli to, co akurat robił, nie wychodziło, jak chciał, zmieniał zainteresowania. W podstawówce grał w piłkę nożną, jeździł na rowerze i próbował boksować. W wojsku skakał na spadochronie. Do dziś potrafi szusować na nartach i ślizgać się na łyżwach. Potem przez 16 lat remontował kombajny górnicze. Robił, co do niego należało, zarabiał jakieś pieniądze, wracał do domu i prowadził spokojne życie u boku żony i córki. Żeby się uniezależnić od dyrektorów i kierowników, założył własną firmę. Jako jej szef i pracownik w jednej osobie mył okna, prał dywany, strzygł trawniki. Lubił to zajęcie, bo był w ruchu i miał kontakt z ludźmi. No i zarabiał lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Bilard odkrył, gdy stuknęła mu trzydziestka. Wbrew prawom fizyki Razem ze znajomymi założył Polski Związek Bilardowy, w którym do tej pory działa. Posiadł dużą wiedzę o bilardzie, więc trenował w tej dyscyplinie nawet kadrę juniorów. Jego podopieczni zdobywali medale na mistrzostwach Polski i Europy. Został szefem sędziów bilardowych w Polsce. Wolał sędziować, niż grać, bo postępy, które robił jako zawodnik, nie dawały mu satysfakcji. Mieścił się najwyżej w krajowej ósemce. Tak było do 1992 roku, gdy na I Mistrzostwach Polski odbywających się w katowickim Spodku Mike Massey, mistrz świata w bilardzie, legenda tej dyscypliny, demonstrował triki. – Patrzyłem, jak on czarował bile i oczy robiły mi się coraz bardziej okrągłe – opowiada Wołkowski. Istna czarna magia. – To wbrew prawom fizyki – kręcili głowami widzowie. Tymczasem bilardowe triki to wyłącznie fizyka. Bogdan Wołkowski przekonywał się o tym sukcesywnie, zgłębiając tajniki bilardu. Trików uczył się z książek. Sprowadzał je z całego świata, dawał do tłumaczenia i czytał jak najlepsze powieści. Podczas transmisji telewizyjnych obserwował zawodników, ich postawę, przygotowanie do gry, sposób trzymania kija. Gdy Massey po raz kolejny przyjechał do Polski, Wołkowski nie był biernym widzem. Zadawał mistrzowi mnóstwo pytań, a ten demonstrował koledze z Polski to, co sam potrafił najlepiej. Wygwizdany najgłośniej W trikach wielką rolę odgrywa precyzja, z jaką uderza się białą bilę. Trudność polega na tym, że nie ma na niej żadnych zaznaczonych punktów. Trzeba je sobie wyobrazić. Liczy się też siła uderzenia i ustawienie kija pod odpowiednim kątem. Tylko wówczas biała zrobi swoje i rozprowadzi pozostałe bile tak, jak zamierzył gracz. Wołkowski wielkim sentymentem darzy swój pierwszy trik i dlatego pokazuje go do dziś na wszystkich zawodach. – Dwie kolorowe bile stawia się w odległości dwóch trzecich od krótszego brzegu stołu, zaś białą przy jego końcu. Uderza się w białą, a ta w jedną z kolorowych. Biała zatrzymuje się, wtedy obie kolorowe wpadają do narożnych dziur – opowiada. Po zdobyciu mistrzostwa Polski w latach 1995, 1996 i 1997, dostał zaproszenie do udziału w mistrzostwach świata od brytyjskiej firmy Matchroom Sport. Przygotowywał się do tego startu przez pół roku. Trenował po osiem godzin i nagrywał uderzenia na taśmę wideo. Potem śledził swoje zachowanie. Poprawiał to, co mu się nie podobało. No i dbał o kondycję. W przeciwnym razie nie byłby w stanie wykonać kilkuset tysięcy uderzeń. Równocześnie uczył się angielskiego. Pojechał do Londynu i został wygwizdany najgłośniej ze wszystkich graczy. To oznaczało, że wygrał. – Miałem sporo odwagi – wspomina dzisiaj. Pokaz to przecież nie tylko prezentacja triku, ale także wspólna zabawa z publicznością.
Tagi:
Majka Lisińska-Kozioł









