Czeska wysepka

Czeska wysepka

Potomkowie czeskich husytów wciąż mieszkają w okolicach Strzelina

Niewielu ich już zostało na Dolnym Śląsku. Potomkowie czeskich osadników, chroniących się przed religijnymi prześladowaniami w XVIII w., wciąż mieszkają w Strzelinie, Gościęcicach i Gęsińcu. Potomkowie husytów do 1937 r. mieszkali w Husincu, potem to miejsce nazwano Friedrichstein, by po wojnie przemianować na Gęsiniec. Maleńka czeska wyspa, jedna z kilku w Polsce. Jak w poprzednich stuleciach, z pogodą ducha radzą sobie sami z kłopotami codzienności. Porcję nadziei przywozi im co miesiąc pastor Michał Jabłoński z Warszawy.
– Spotykamy się raz w miesiącu, najpierw jest nabożeństwo, przyjeżdża nasz młody ksiądz, potem robimy sobie herbatkę, jakieś ciasto się kupi albo ktoś upiecze. Nieraz, jak ktoś ma urodziny, to jest jeszcze poczęstunek, sałatki – specjalna śląska czy czeska, ziemniaczano-jarzynowa, no i kiełbaski do tego na gorąco, ciasto, może i tort, troszkę wina, kawa i herbata… – mówi 81-letnia Elżbieta Czajkowska ze Strzelina. Jest najstarszą członkinią miejscowej społeczności, która przyznaje się do czeskich korzeni, kronikarką ich zboru ewangelicko-reformowanego. – Takie hobby tylko, no, ktoś musiał, jak nie ma kogo, to Czajkowską – sadowi się przy stole pełnym fotografii i książek, wraca do opowieści: – Najpierw pobożnie, a potem „sto lat”, to jest najlepsze. Nieraz po czesku „sto lat”, podobne jak polskie, śpiewamy.
Pyta, czy może włączyć czeskie dechowki, czyli orkiestrę dętą. Przy tej muzyce jeszcze szerzej się uśmiecha: – Gdyby nie moje chore nogi, tobym jeszcze potańczyła!
Pastor Kościoła ewangelicko-reformowanego przyjeżdża do czeskiej świetlicy w Gęsińcu dla kilkunastu parafian, potem jedzie do Pstrążnej, dla ośmiu osób pochodzenia czeskiego, jedynej młodej rodziny. – Jest nas tu jeszcze parę, takich, co wyszły za Polaków. Mamy wiarę inną, jesteśmy ewangelicko-reformowane, mamy nabożeństwo po swojemu. Wszyscy przychodzą, nawet takie Niemki z okolic, ewangeliczki, też się przyłączają. Tu było dużo ewangelików, nie tylko reformowani, bo byli też i luteranie, i augsburscy – wyjaśnia Lotta Hoszowska z Gościęcic. – Ale już dużo poumierało i coraz nas mniej – wzdycha Irmgard Włoczkowska, sąsiadka pani Lotty. Często się odwiedzają, czasem śpiewają czeskie piosenki – na dwa głosy, czysto, dźwięcznie. Dały się kiedyś namówić radiu na to śpiewanie, zaśpiewały ponownie Brianowi Scottowi i Waldemarowi Jandzie z programu telewizyjnego „Etniczne Klimaty”. – Jak tu powiedzieć, że zapraszamy na kawę i na murzynka, niech pani sama powie – półżartem frasuje się pani Lotta.
Garstka osób mówiących, wierzących i czujących po czesku spotyka się w skromnej świetlicy „na górce”. Ceską Klubovnę w Gęsińcu niełatwo znaleźć, trzeba się sporo najeździć, ale widoki na górę Ślężę i Przedgórze Sudeckie nagradzają trudy poszukiwania i jazdy wpinającymi się ostro wąskimi szosami, które nagle się kończą i przechodzą w polne drogi. Na mijanym odnowionym pomniku z napisami w trzech językach: polskim, czeskim i niemieckim można przeczytać nazwiska mieszkańców wsi, którzy zginęli w wojnach, po różnych stronach barykady. Pochodzili z rodzin czeskich, niemieckich i polskich, często też z mieszanych. I wielu zapewne nie ruszało na wojnę na ochotnika.

Życie wokół krosna

Szumna nazwa „czeska świetlica” rozbudza wyobraźnię, rozglądam się za oznakowanym budynkiem, jak to bywa w przypadkach miejsc spotkań niemieckiej mniejszości. Tu skromny budyneczek stoi w głębi ogrodu za równie skromnym ogrodzeniem. Za drewnianym płotem drepczą kury, bo w górnej części mieszkają opiekunowie budynku. Metalowa wysłużona brama otwierana jest na oścież przez gospodarzy raz w miesiącu – dla pastora z Warszawy i garstki wyznawców. Tu odbywają się wyczekane przez społeczność nabożeństwa. Budynek pół wieku temu został „chwilowo” zaadaptowany dla czeskich spotkań, stojąca obok pokaźna świetlica, służąca pokoleniom Czechów, spłonęła w latach 50., zapewne nieprzypadkowo. Niełatwe były relacje ludności napływowej na te ziemie „odzyskane”, gdzie zamieszkali obok ni Polaków, ni Czechów, polskich obywateli mówiących po niemiecku i po czesku.
Zimą jest w klubovni chłodno, pani Różena Urban i jej mąż (katolik) starają się dogrzać wnętrze piecykiem. Pomagają też pledy troskliwie rozłożone na starych drewnianych ławach i krzesłach przy rzędzie złączonych stołów; żadna ze starszych pań nie narzeka, można zostać w czapce i palcie. Na jedynym kredensie stoi wazonik z flagą polską, czeską i unijną. Za potrzebą należy wyjść na zewnątrz, drewniana wygódka stoi w ustronnym miejscu. Takie właśnie centrum duchowe i towarzyskie pozostało polskim Czechom z okolicy, kilkunastu osobom z kilku tysięcy, które w czasach spokoju gmina czeska liczyła w okolicach Strzelina. Mieszkają tu od ponad 250 lat. Za dziesięć lat społeczność zniknie całkowicie.
– Ludzie przyszli najpierw do Ziębic w 1742 r. Przez siedem lat budowali pierwsze domy z tego, co było pod ręką, a był tu las i kamień w ziemi, i glinka, karczowali moczary. Na karczowanych polach zasiali zboże, to i słoma była do pokrycia dachów. Niektóre słomiane dachy przetrwały prawie do 1945 r., póki ich wojna nie spaliła. Następni przyszli w 1764 r., te kupili znów Folwark Królewski od tego Fryderyka II… – wylicza z pamięci Elżbieta Czajkowska. Osadnicy zajmowali się rolnictwem, tkactwem, murarką, ciesielstwem. – Pamiętam jeszcze takiego starego, miał duże krosno, co prawie pół mieszkania zajmowało, kobiety na nim tkały. Siedział w domu, miał czas, to miał pięciu synów i pięć córek. Wszyscy dorodni. Ale te dzieci już nie mieli tyle dzieci, niektóre w ogóle żadnych nie urodziły sobie – starsza pani wyjaśnia początki niżu demograficznego pośród czeskiej grupy.

Cieszą się każdą chwilą

Pastor Michał Jabłoński służy czeskiej społeczności na Dolnym Śląsku od 1995 r. Zanim trafił do Warszawy, mieszkał w Pstrążnej koło Kłodzka, spotykał się ze współwyznawcami częściej. Dziś jeździ do nich 400 km w jedną stronę, parafianie ze skromnych emerytur składają się na koszty paliwa dla pastora. Niedawno miał w drodze stłuczkę, wpadł w poślizg, spotkanie trzeba było przełożyć na inny termin, żona i syn się martwili, ale ucierpiało tylko auto. Z wysokości swoich 2 m wzrostu pastor pochyla się nad współwyznawcami, pośmieje się, pożartuje, na boku zapali papierosa, przyznaje, że jeszcze się z paleniem nie uporał. – To jest też chyba wielkość tych ludzieńków, że się cieszą każdą chwilą, którą spędzają ze sobą nawzajem. I którą spędzają ze mną. I vice versa, ja się cieszę każdą chwilą, którą spędzam z nimi. Myślę, że wielkością tych ludzi jest to, że zbyt wysoko i zbyt daleko nie mierzą, tylko żyją – tym co mają akurat teraz. Życie nauczyło ich nie mieć zbyt wielkich oczekiwań w stosunku do przyszłości, jednocześnie mają poczucie ogromnego oczekiwania Boga względem nich. To się nazywa wiarą. Ci ludzie może teologicznie nie wytłumaczą, dlaczego wierzą, czym się różni ewangelicyzm reformowany od luteranizmu, ale to ich życie, przeżywanie swojego życia w kontekście Boga, takie proste, takie na co dzień, bez napuszoności, bez pompy, bez celebry, to coś wspaniałego. To jest chyba jedna z cech tej pobożności czesko-braterskiej – podkreśla pastor, który mógłby być wnukiem większości współwyznawców spod Strzelina.
Gęsiniec to chyba najmniej szczęśliwa nazwa wioski, jakiej mogli się doczekać jej mieszkańcy. Nieszczęsne tłumaczenie wprost ze słowa Husinec ma znaczenie jeszcze dla tych, którzy czują się po części Czechami. – Dlatego, że tu mówili husy na gęsi? My Czechy… A co Hus ma z gęsiami? To nazwisko, Hus. Husa jest husa, czyli gęś to gęś. I zrobiono Gęsiniec. Ale jak dla mnie, może być…- śmieje się Elżbieta Czajkowska. Już dawno ona i inni miejscowi Czesi przestali ubolewać nad mianem wsi i powodami takiego wyboru polskiej władzy ludowej. Pierwotna nazwa mówiła o historii i powodach osiedlenia się Czechów na przyjaznej ziemi, tolerancyjnej dla braci z innej wiary. To oni tutaj gospodarzyli przez wieki. – Teraz już nas bardzo mało, bo wszystko prawie już wyjechało, część po 1945 r., część podczas wojny było wywiezionych do Niemiec. Zostały mieszane małżeństwa, reszta na dwie tury wyjechała do Czech, czyli do ziemi ojców, można powiedzieć, część do Niemiec. I my zostali, no nie wiem, dlaczego. Na pamiątkę, bo zawsze ktoś musi zostać, żeby opowiadać, co i jak było – uśmiecha się Czajkowska. Mieszka w części dwustuletniej dawnej plebanii, budynek ma w korytarzach stare kamienne posadzki i niskie drzwi, wciąż oryginalne drewniane ramy, które już ktoś chciał odkupić i wymontować. Kiedy nestorka dawnej czeskiej gminy siada na balkonie, słyszy, co się dzieje na ulicy i w kościele, tym dawnym, z XIII w., przekazanym czeskim osadnikom przez władze Strzelina w 1749 r.

Szkoła musiała być

Miasto stało się drugim centrum osiedleń czeskich husytów po Ziębicach. W 1749 r. w okolicy Strzelina osiedliły się 142 rodziny. Jak podaje kronika parafii ewangelicko-reformowanej, „w umowie zapowiedziano, że przybysze są ludźmi wolnymi, mają prawo do ojczystego języka w kościele i szkole i do odrębnego wyznania”. Wkrótce potem rozpoczęło się budowanie pobliskich osad, czyli Husinca, po kilkunastu latach bracia czescy założyli trzy kolejne wsie: Dolní, Prostředni i Horní Poděbrady – na cześć króla Jerzego z Podebradu (obecnie Dolne, Średnie i Górne Gościęcice). Pracowici Czesi zbudowali jeszcze dwie wsie: Kolonie (Dębniki) i Penč (Pencz), ludność mieszała się z dawnymi mieszkańcami i budowała w Kuropatniku, Kaczerkach, Mojkowie. We wsiach od początku były szkoły. – Każda wioska mogła sobie wybudować szkołę, żeby dzieci chodziły do szkoły, bo dawni nasi przodkowie bardzo nalegali, żeby dzieci umieli czytać i pisać. No, umiały – dodaje Elżbieta Czajkowska. Jej matka uczyła się jeszcze języka czeskiego w szkole, większość lekcji była już po niemiecku. W 1933 r., kiedy Hitler doszedł do władzy, a mała Ela poszła do szkoły, nawet na przerwie nie wolno było mówić po czesku. – Już część dzieci nie umiała, to można było kogoś obgadać, no i sobie nie życzyli i wzywali rodziców, co za porządki. Poszłam do szkoły, jak miałam pięć i pół roku, i nie umiałam dobrze po niemiecku. Mieszkali u nas ludzie, ich starsza dziewczynka mnie przez jedną zimę nauczyła całkiem dobrze po niemiecku. Tak strasznie mnie się to podobało, bo ona miała książki, do dziś lubię czytać. Wszystko jedno, czy polski, czy niemiecki, no, po niemiecku idą najszybciej – przyznaje.
Wiele budynków i wsi spłonęło podczas II wojny, front stał w Strzelinie aż sześć tygodni. – Gęsiniec był strasznie zniszczony, bo Ruskie chcieli zniszczyć cukrownię, tu jest duża cukrownia w Strzelinie. Nie trafili albo nie umieli dobrze celu nastawić i po Gęsińcu prawie nic nie zostało – wspomina Czajkowska. Zachowały się jednak budynki gospodarcze i domy z symbolami przynależności do czeskich osadników. By zapewnić domostwu przychylność opatrzności, urodzaj, ochronę od piorunów i chorób, na ścianach, nad wejściami budynków gospodarskich murowano z cegieł albo malowano charakterystyczny znak kielicha. Kilka takich budynków można jeszcze znaleźć w Gościęcicach. Żadnej szkoły czeskiej tu już nie ma. Była chwilę po wojnie – w latach 1948-1951. W czeskiej szkole podstawowej uczyło dwóch czeskich nauczycieli, Dalibor Cimr i Oldřich Vitek, dzięki czechosłowackiemu ministerstwu edukacji. Lotta Hoszowska pokazuje na jednym ze zdjęć, które otrzymała na 65. urodziny od dawnego nauczyciela: – Nasz nauczyciel, pan Joachim Lelek, mieszka we Frankfurcie nad Menem, tam też uczył. I przyjeżdża tu od czasu do czasu.
Jak opowiadają mieszkańcy Strzelina, po czesku nauczano w szkole i odprawiano nabożeństwa. – Później przemianowali Husinec na Friedrichstein i nasz Podebrad na Mehlteuer, na pamiątkę dawnego pruskiego majątku. W kościele i urzędach panował niemiecki – wyliczają. – Jestem pochodzenia czeskiego, ale mieszkałam tu, kiedy były Niemcy, chodziłam do niemieckiej szkoły od 1937 do 1945 r. – mówi Irmgard Włoczkowska. Sąsiadka zza płotu, Lotta Hoszowska, z domu Werner, była z mieszanej rodziny: z mamy Czeszki i ojca Niemca. – Jesteśmy tak troszkę Czeszki, troszkę Niemki i trochę Polki. Wyszłyśmy za mąż za Polaków, obywatelstwo mamy polskie. Oj, już jesteśmy pomieszani – rozkłada ręce Hoszowska.
Po I wojnie światowej Czesi byli zachęcani do powrotu do młodego państwa, Czechosłowacji. Bezskutecznie. Większość mieszkańców odmówiła choćby ze względu na pracę w kamieniołomach strzelińskich.
II wojna światowa wezwała dorosłych mężczyzn do Wehrmachtu i na front. Wielu nie wróciło… Po latach coraz częściej ktoś do garstki Czechów zagląda. – Nieraz całe autobusy gości przyjeżdżają z Czech lub z Niemiec, zapraszamy ich do czeskiej świetlicy. No, jakoś to wytrzymujemy – Elżbieta Czajkowska zerka zza okularów. Goście chcą ich słuchać, bo ich język czeski to fenomen. – Był jakiś pan z Czech, zachwycał się, że my staroczeskim językiem rozmawiamy, trochę zniemczone, trochę spolszczone – wyjaśnia niepewnie Lotta Hoszowska. Irmgard Włoczkowska dodaje, że nie mają już czeskiego akcentu, choć rozmawiały z matkami czy dziadkami tylko po czesku. – Moja mama mówiła biegle po niemiecku, mieszkała w Niemczech od 1958 r., ale wróciła tu cztery lata temu. Po dwóch latach tu zmarła – zamyśla się pani Lotta.
Do grona kobiet na nabożeństwach w świetlicy dołącza też czasem polski ewangelik, przyjeżdża z Wrocławia. – Kilka lat temu z katolika na ewangelika przeszedł – wyjaśniają rozradowane spotkaniem panie. Michał Jabłoński wkłada strój pastora, obok siada żona, syn i Elżbieta Czajkowska, dalej reszta wiernych. Wsłuchują się w słowa: „Miłosierny i łaskawy jest Pan, cierpliwy i pełen dobroci. On nie prawuje się ustawicznie i nie gniewa się na wieki. Nie postępuje z nami według naszych grzechów ani nie odpłaca nam według naszych win”.

 

Wydanie: 2008, 27/2008

Kategorie: Reportaż
Tagi: Beata Dżon

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy