Człowiek, który kupił Waszyngton

Człowiek, który kupił Waszyngton

Zapowiada się największy skandal w historii Kongresu USA

Jack Abramoff przyznał się do winy i obiecał, że wyda wspólników. Dygnitarze w Waszyngtonie zadrżeli. Ten do niedawna najpotężniejszy lobbysta USA dawał bowiem pieniądze i kosztowne prezenty wpływowym kongresmanom i urzędnikom. W zamian oczekiwał „określonych czynności oficjalnych”, jak określiła to zastępca prokuratora generalnego, Alice Fisher. „To nie lobbing, to przestępstwo”, oburza się pani prokurator i zapowiada konsekwentne śledztwo. Brytyjski dziennik „The Guardian” zadrwił, że jeśli prokurator dotrzyma słowa,

cała elita polityczna USA znajdzie się na ławie oskarżonych.

Na razie waszyngtońscy prominenci na wyścigi przekazują otrzymane od Abramoffa pieniądze na szlachetne cele. Rzecznik Białego Domu poinformował, iż George W. Bush oddał „kilka tysięcy dolarów” Fundacji Serca (zajmującej się walką z chorobami sercowymi). Demokraci twierdzą, że Abramoff wpłacił na fundusz wyborczy prezydenta ponad 100 tys. Na liście osób, które przyjmowały gratyfikacje od demonicznego lobbysty, znajdują się takie osobistości jak Hillary Clinton, przewodniczący Izby Reprezentantów, Dennis Hastert, przywódca Demokratów w Senacie, Harry Reid, był lider republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów, oraz jeden z najbardziej skutecznych sojuszników Busha, Tom DeLay. Ten ostatni we wrześniu ubiegłego roku „tymczasowo” zrezygnował z urzędu, formalnie oskarżony o machinacje finansowe podczas kampanii wyborczej w Teksasie. Kiedy Abramoff przyznał się 3 stycznia do korupcji i przestępstw podatkowych, DeLay pod naciskiem partyjnych kolegów oświadczył, że na swe stanowisko już nie wróci. DeLay pewnego razu nazwał lobbystę, który teraz jest nad Potomakiem symbolem chciwości i zła, „jednym ze swych najbliższych i najdroższych przyjaciół”.
Politycy odsądzają obecnie swego sponsora od czci i wiary. „Ten Abramoff jest złym facetem. Mam nadzieję, że pójdzie do więzienia i nigdy go nie zobaczymy. Wolałbym, żeby nigdy się nie narodził”, złorzeczy Conrad Burns, republikański senator z Montany. Burns zwrócił 150 tys. dol., które otrzymał od lobbysty, ale FBI i tak prowadzi śledztwo w sprawie domniemanych finansowych matactw senatora.
„Big Jack”, jak nazywano Abramoffa, miał do niedawna wśród waszyngtońskich VIP-ów wielu przyjaciół. Zapraszał polityków i funkcjonariuszy rządowych na bezpłatne biesiady do swej eleganckiej restauracji Signatures, położonej przy Pennsylvania Avenue w połowie drogi między Białym Domem a Kapitolem, fundował bilety do opery i na zawody sportowe, wycieczki na partyjkę golfa do Szkocji. Uchodził za człowieka, który może załatwić wszystko. W maju 2004 r. komentatorzy nie mogli wyjść ze zdumienia, kiedy George Bush

przyjął z pompą prezydenta Gabonu, Omara Bonga.

Obecnie wróble ćwierkają w Waszyngtonie, że afrykański przywódca zapłacił „Wielkiemu Jackowi” za ten zaszczyt 9 mln dol.
47-letni Abramoff urodził się w Atlantic City w rodzinie liberalnych Żydów. Kiedy jednak obejrzał przedstawienie „Skrzypek na dachu”, stał się tak gorliwym wyznawcą judaizmu, że odwiedzający go rodzice woleli nocować w hotelu, niż stosować się do koszernych reguł. Abramoff wcześnie stał się konserwatystą, wielbicielem Ronalda Reagana. W 1985 r. organizował w Angoli „szczyt wolności”, spotkanie prawicowych nikaraguańskich partyzantów z bojówkarzami angolańskiego ugrupowania SWAPO. Wyprodukował dwa antykomunistyczne filmy „Czerwony Skorpion”, uznane za wyjątkową szmirę także przez zaprzysięgłych wrogów Związku Radzieckiego. W kręceniu filmów pomogła armia rządzonej wówczas przez białych rasistów Republiki Południowej Afryki.
W 1995 r. Abramoff przyjechał do Waszyngtonu i został lobbystą. Zadziwił swą skutecznością. Jeden z największych sukcesów odniósł, reprezentując władze Północnych Marianów, wysp na Pacyfiku, od czasu II wojny światowej administrowanych przez Stany Zjednoczone. Na Marianach nie obowiązują amerykańskie ustawy dotyczące najniższych wynagrodzeń. Robotnicy, przeważnie chińscy, za grosze szyją tam ubrania markowych firm, opatrzone potem cenionym przez klientów napisem: Made in USA. Sekretarz spraw wewnętrznych, Bruce Babitt, relacjonował w 1998 r. w Senacie, że zatrudnione na Marianach Chinki, które zaszły w ciążę, stawiane są przed wyborem: aborcja, utrata pracy lub powrót do domu. Kongres postanowił zmienić ten stan rzeczy. Przygotowano odpowiednią ustawę. W ostatniej chwili Abramoff urządził swym konserwatywnym przyjaciołom wycieczkę „informacyjno-golfową” na Mariany. Zachwyceni Republikanie uznali sytuację na archipelagu za zwycięstwo wolnego rynku.

Ustawa przepadła. Abramoff triumfował.

Dobrał sobie na wspólnika Michaela Scanlona, byłego sekretarza prasowego DeLaya. Obaj stali się gwiazdami „Projektu K-Street”, czyli planu Republikanów zdobycia ogromnych pieniędzy od lobbystów i ich klientów. „Big Jack” stworzył prawdziwy system korupcji politycznej, zatrudniał byłych współpracowników członków Kongresu, aby mieć większy wpływ na prace legislatywy. Mógł zdobyć prawie każdego, gdyż podwajał pensje, płacił byłym sekretarzom kongresmanów do 300 tys. dol. rocznie. „Zatrudnił gromadę białych facetów z klasy średniej, katolików irlandzkiego pochodzenia. Zawsze karał i żądał. Mówił: „Jesteśmy jedną rodziną. Jeśli będziemy pracować 24 godziny na dobę, wygramy”, wspominał pewien młody lobbysta. Abramoff rozumiał, że media to potęga, płacił zatem żądnym mamony dziennikarzom setki tysięcy dolarów, aby dobrze pisali o jego klientach. Magazyn „Time” nazwał go „człowiekiem, który kupił Waszyngton”.
Lobbysta i jego wspólnik zdobywali pieniądze na to wszystko w wyjątkowo perfidny sposób – wyłudzali je od plemion indiańskich. Od 1988 r. w USA obowiązuje ustawa zezwalająca „rdzennym Amerykanom” na prowadzenie kasyn gry na terenie rezerwatów. Szybko powstało imperium indiańskiego hazardu, obejmujące 400 kasyn i domów gry w 28 stanach. Kongres uznał, że należy opodatkować te dochody, dlatego szczepy zaczęły szukać ochrony. W 2001 r. Abramoff zaproponował pomoc liczącemu niewiele ponad 800 głów plemieniu Kuszatów z Luizjany. Dzięki dochodom z kasyna każdy Indianin dostawał 40 tys. dol. rocznie, lecz Kuszatowie obawiali się podatków, ponadto mieli długi. Jak napisał magazyn „Time”, „Big Jack” przekonywał radę plemienną, że jako ortodoksyjny Żyd bardzo dobrze rozumie, jak oszukiwano rdzennych Amerykanów, ponieważ jego naród, Żydzi, również był traktowany w ten sposób. Naiwni czerwonoskórzy zapłacili lobbyście 32 miliony dolarów, lecz Abramoff nie zrobił właściwie nic, aby im pomóc. Co więcej, niekiedy doprowadzał do zamknięcia kasyna, aby potem pobierać honoraria za pomoc w ponownym jego otwarciu. Ogółem cyniczni lobbyści dostali od sześciu plemion od 66 do 80 mln dol. „Big Jack” pogardzał klientami z rezerwatów. W korespondencji internetowej nazywał Indian „idiotami”, „małpami”, „przegranymi”, „pieprzonymi troglodytami”, którzy są „niedorozwiniętymi formami życia”. W końcu

Abramoffa zgubiła chciwość.

Żądał więcej i więcej, chociaż nawet przyjaciele ostrzegali go, aby przestał, bo zgnije w więzieniu. W końcu szczepy poskarżyły się senackiemu komitetowi ds. Indian. Aferę zdemaskował dziennik „Washington Post”. W marcu 2004 r. FBI wszczęło śledztwo, które przyniosło szokujące rezultaty. W listopadzie 2005 r. Scanlon przyznał się do winy i przyrzekł, że obciąży Abramoffa w swych zeznaniach. W styczniu także „Big Jack” pokajał się przed sędzią, przyrzekł zwrócić ponad 26 mln dol., które zagarnął, i wyraził nadzieję, że Bóg mu wybaczy. Upadłemu lobbyście grozi do 10 lat za kratami.
Komentatorzy zastanawiają się, kogo Abramoff pociągnie za sobą w przepaść. Z Departamentu Sprawiedliwości nadchodzą informacje, że dochodzenie toczy się w sprawie sześciu kongresmanów. Jednym z podejrzanych jest Bob Ney, republikański senator z Ohio, z uwagi na swe wpływy zwanym „burmistrzem Kapitolu”, który podobno przyjął od lobbystów kosztowne prezenty za „dokonanie określonych czynności oficjalnych”. Ale to dopiero początek. W zamian za łagodniejszy wymiar kary Abramoff ma przedstawić dokładny mechanizm „nakłaniania” członków i pracowników Kongresu do podejmowania określonych decyzji. Melanie Sloan, były prokurator generalny, twierdzi, że może dojść do największego skandalu w dziejach władzy ustawodawczej USA: „Abramoff przecież znał każdego. On wie, jak to się robi w Waszyngtonie”.
Niektórzy komentatorzy twierdzą, że „Big Jack” zawinił chorobliwą chciwością, działał jednak zgodnie z obowiązującymi w grze politycznej regułami. W stolicy Stanów Zjednoczonych jest zarejestrowanych 35 tys. lobbystów, którzy wydają na „przekonywanie” polityków 5 mld dol. rocznie. Były doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa Zbigniew Brzeziński nie bez przyczyny nazwał Waszyngton „najbardziej skorumpowaną stolicą świata”. Jak stwierdził z ideologicznym zapałem dziennik „The Guardian”, to lobbyści w służbie wielkich koncernów doprowadzili do tego, że co szósty Amerykanin nie ma ubezpieczenia zdrowotnego, płaca minimalna zaś, wbrew opinii znakomitej większości społeczeństwa, nie została podwyższona od dziewięciu lat. Biedni nie mają co liczyć na obronę swych interesów w Kongresie, a za fasadą amerykańskiej demokracji kryją się rządy dolara.
 

Wydanie: 03/2006, 2006

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy