Człowiek, który wierzył

MEDIA I OKOLICE

Andrzej Urbańczyk był (jakże ciężko napisać „był”) człowiekiem wiary. Wiary w wartości – kultury, sztuki i godności człowieka. A nade wszystko w wartości rozumu. Słynne przesłanie Uniwersytetu Jagiellońskiego, którego był wychowankiem, „Plus Ratio Quam Vis” (Bardziej rozum niż siła), stanowiło jego motto życiowe. Był jednocześnie wrażliwy na problemy społeczne i ludzkie – godność człowieka rozumiał nie abstrakcyjnie, jako przyznanie mu formalnych praw, ale konkretnie, jako prawo do przyzwoitego życia, do pracy oraz kulturalnego po niej odpoczynku.
Jego system wartości wywodził się z nurtu Oświecenia, zmodyfikowanego przez wpływy socjalistyczne i urok polskiego romantyzmu. Był przeto przez swą wiarę nieco staroświecki – żyjemy w świecie ponowoczesnym, a zarazem globalnym, pomieszania, a nie krystalizowania wartości. Miał więc Andrzej w sobie coś z Don Kichota, zwłaszcza gdy bronił idei demokratycznej polityki kulturalnej. Tutaj miał bowiem wielu milczących, ale wpływowych przeciwników. Do pierwszych zaliczę trendy rozwoju mediów, coraz bardziej skierowanych na maksymalizację zysków wynikających ze światowej skali operacji. Megamedia, czy media globalne, nie potrzebują polityki kulturalnej, one same ją tworzą.
Miał też Urbańczyk przeciwników w opacznie rozumianym liberalizmie kulturalnym. Gdy po zmianie ustroju w 1989 roku pojawił się problem stosunku państwa do kultury i sztuki, nowe władze deklarowały: „Naszą polityką kulturalną jest brak polityki”. Wolny rynek oraz prywatni mecenasi winni byli zastąpić państwo jako podporę kultury. Rychło się okazało, że wolny rynek nie umacnia kultury, a prywatni mecenasi są zbyt słabi finansowo i duchowo prostaccy, aby zapewnić rozwój awangardowych dziedzin sztuki. Do tego doszło prowadzenie polityki kulturalnej preferującej wartości prawicowe. Zmiana nazwy Ministerstwa Kultury i Sztuki na Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie była przecież przypadkowa. Wskazywała, że sztuka jest kwiatkiem do narodowego kożucha, niech się wyżywi sama. A dziedzictwo narodowe to przede wszystkim zabytki, a te, choć przynależą do sfery sztuki, to z definicji tradycyjnej, a ponadto najczęściej sakralnej.
Przykładem jest tu Społeczny Komitet Ochrony Zabytków Krakowa, który – powołany jeszcze w czasach głębokiej komuny – przyczynił się do restauracji prawie wszystkich kościołów krakowskich, a i obecnie wydatki na ten cel pochłaniają gros jego budżetu. Poseł Urbańczyk, działając w Komitecie, popierał zarówno sakralne, jak i świeckie zabytki. Równowaga była bowiem jego busolą. W Sejmie walczył jak lew o fundusze na rozwój Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie spotkała go za to pośmiertna wdzięczność ani krakowskich proboszczów, ani – wstyd napisać – jego Alma Mater.
Andrzej był człowiekiem mediów. Najpierw jako dziennikarz krakowskiego „Studenta”, redakcji, która jak magnes przyciągała ówczesną czołówkę niepokornych młodych intelektualistów. Potem głównie jako redaktor, zaczynając od kierowania krakowskim ośrodkiem telewizyjnym w pamiętnym roku 1980, poprzez kierowanie kuźniczańskim „Zdaniem” oraz „Trybuną”. Jednak Andrzej nie był typem Redaktora, uosabianego przez takie postacie jak Turowicz i Giedroyc, a także Regucki czy Czuma. Był zbyt ruchliwy, niecierpliwy, aby przyrosnąć do stołka naczelnego. Toteż jego kierowanie „Trybuną” to raczej epizod, wypełnienie luki etatowej niż redaktorowanie, codzienna żmudna i drobiazgowa realizacja wytyczonej przez siebie linii programowej. Andrzej był raczej animatorem – to francuskie słowo dobrze oddaje jego rodzinne nazwanie: „Duch” lub „Duszek”. Nie wiem, skąd się one wzięły, ale jego żona, Elżbieta, przyjaciele najbliżsi, Włodek i Krzysiek wraz z żonami i dziećmi, ludzie niemal domowi, tak go właśnie nazywali. Duch – anima – to siła ożywiająca i taką charyzmę Andrzej miał. Potrafił wykrzesać sporo energii z innych ludzi, a sam posiadał niewyczerpane jej zasoby.
Animował przeto krakowską „Kuźnicę”, która po przełomie 1989 roku straciła – zdawałoby się – rację bytu jako reformatorska siła partii. Uruchomił Bibliotekę „Kuźnicy”, a jej pierwszym tomem była znakomita praca Andrzeja Walickiego. Andrzej reanimował i „Zdanie”, które także utraciło impet, gdy jego liczne postulaty demokratyzacyjne zrealizowane zostały z grubym naddatkiem. Powołał Instytut Badań Społecznych, biedny jak mysz, ale mimo to promujący badania nad zachowaniami wyborczymi oraz zapraszający na sesje krakowskich i warszawskich lewicowych intelektualistów. Był jednym z nielicznych polityków SLD, któremu autentycznie zależało na powrocie do tradycyjnych intelektualnych koncepcji lewicy, ale w socjaldemokratyczym, europejskim wydaniu. Z uwagą spoglądał na Francję, której polityka kulturalna zdawała mu się najbardziej bliska Polsce.
I – nie ukrywam – marzyła mu się rola francuskiego ministra kultury: ambasadora sztuki swego kraju, a zarazem generalnego animatora kultury narodowej. Niestety, tragiczna śmierć dosięgła go tuż przed osiągnięciem szczytu kariery politycznej – zapewne Andrzej zebrałby blisko sto tysięcy głosów w Krakowie i zapewne otrzymałby urząd ministra kultury. Czy jednak wygrana poselska, a nawet objęcie ministerialnego stanowiska gwarantowałyby realizację jego wieloletnich marzeń i planów rozwoju wartościowej polskiej kultury i sztuki, unoszonej nie na jednym, ale dwóch skrzydłach – lewym i prawym? Myślę, że choć Andrzej wiele dobrego robiłby dla balansowania rozwoju, dla korekty karygodnych działań dotychczasowych ministrów, to przecież – chociaż „Duch” – nie byłby cudotwórcą. Kultura nie otrzymałaby więcej, a w świetle aktualnej zapaści budżetowej zapewne mniej pieniędzy. Środowiska dotychczas krzywdzone wielkim głosem wołałyby o sprawiedliwość, ale każdy minister ma ograniczone środki działania, a na preferowaniu jednych kosztem innych nie buduje się aprobowanej polityki kulturalnej. Słowem, można oczekiwać, że oprócz dowodów uznania i władzy życie przyniosłoby Andrzejowi wiele goryczy. Jednak nie wątpię, że nadal pozostałby człowiekiem wiary – swe ideały traktował bowiem nie jako cele, ale raczej tak jak podróżnik widzi gwiazdy: punkty orientacji, wskazania kierunku, w jakim się podąża, ale nie punkty, które się osiąga.
W tym sensie, odchodząc, pozostawił nam – przyjaciołom, kolegom, sympatykom – standardy, których należy przestrzegać, i wartości, do których trzeba zmierzać. Jako polonista zapewne wybrałby jako najważniejszą wartość dialogu społecznego, tak aby „różnić się pięknie”. Siła jego postawy była tak promieniująca, że nawet Liga Republikańska, która kilkakrotnie naruszała jego godność i nietykalność, zamieściła nekrolog, w którym, wprawdzie pokrętnie stylistycznie, wyraża szacunek dla jego osoby i postawy. To wielkie Twoje, Andrzeju, zza grobu zwycięstwo.

Wydanie: 2001, 35/2001

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy