Człowiek za burtą

Człowiek za burtą

Załoga niepełnosprawnych żeglarzy uratowała tonącego. Zdecydowało 20 sekund

Jezioro Kisajno, druga połowa września. Pogoda żeglarska, wieje, jak należy. Po południu z portu w ośrodku Almaturu pod Giżyckiem wychodzi jacht z czwórką niepełnosprawnych żeglarzy. Troje to kursanci: Tomasz Czajczyc (dziecięce porażenie mózgowe), Beata Maliszewska (stwardnienie rozsiane) i Daniel Wojtarowicz (złamany kręgosłup, ofiara bandyckiego napadu). Czwarty członek załogi, Zbysław Zieliński, jest instruktorem. Także niepełnosprawny, z porażeniem pnia mózgu. Właśnie odbywają praktyczny egzamin na stopień żeglarza, kończący dwutygodniowy kurs jachtowy. Takie kursy, które organizuje Związek Żeglarzy Niepełnosprawnych, a finansuje Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, pokazują, że ludzie z niedowładem nóg potrafią żeglować tak samo jak ci, którzy są zdrowi. Tyle że siedząc na burcie i ciągnąc szoty, nie mogą zapierać się nogami. Dlatego łódka musi mieć balast, żeby za bardzo nie przechylała się przy zwrotach.
Żeglarze po kolei zmieniają się za sterem, by wykonać pełny zestaw zadań egzaminacyjnych. Ćwiczą właśnie manewr „człowiek za burtą”. Do wody leci koło ratunkowe, jacht robi zwrot, podchodzi do koła. – Dobrze, podjęliśmy „człowieka”, koniec manewru! – mówią zadowoleni.
I dokładnie w tym momencie widzą jacht, do którego się zbliżyli. Dotychczas, zajęci manewrowaniem, nie zwrócili na niego uwagi. Z rufy jachtu zwisa drabinka. A na najniższym szczebelku – kurczowo zaciśnięta dłoń! Żadnych ruchów, żadnego wołania o pomoc. Reszta ciała jest pod wodą, wiadomo więc, że za chwilę palce bezwładnie się rozsuną, a nieprzytomny już żeglarz na zawsze zniknie w kilkunastometrowej głębinie. Mają może 10, może 20 sekund, żeby go uratować.
Więc jeszcze raz – manewr „człowiek za burtą”, tym razem jak najbardziej serio i w największym tempie, na jakie ich stać. Podchodzą, wychylają się, łapią żeglarza pod pachy, z wysiłkiem wyciągają go z wody. Nie ma z nim żadnego kontaktu, więc szybko do portu, bo każda minuta droga. Zdążyli.
A żeglarz, Adam P., gdy został już przywrócony do przytomności przez pogotowie, zamiast dziękować, zaczął bełkotać. Okazało się, że miał 2,6 promila we krwi! Napił się, wsiadł do łódki, wypłynął. Nawet nie zauważył, gdy wyleciał za burtę, jakimś cudem złapał drabinkę. Za żeglowanie po pijanemu stracił patent – ale nie łudźmy się, niewielką to daje gwarancję, że następnym razem usiądzie w łodzi trzeźwy.
W przyszłym roku znów zjadą się z trzech stron Polski do Giżycka, mogą sobie na to pozwolić, bo kurs (w tym roku dla 60 osób) jest darmowy. – To odmiana w naszym życiu. Z 650 zł renty niełatwo wyżyć, o pracę ciężko. Ale możemy startować na stopień sternika, a to bariera trudna do pokonania nawet dla wielu żeglarzy w pełni sprawnych – mówią.

 

Wydanie: 2006, 42/2006

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy