Cztery możliwe scenariusze

Cztery możliwe scenariusze

Czy była alternatywa dla stanu wojennego?

Stawiając dziś, po 20 latach, pytanie o ewentualność innego wyjścia z konfliktu w 1981 roku, czy stanu wojennego mogło nie być, zdaję sobie sprawę, że na ten temat są różne opinie, jak to o faktach historycznych. Nie zamierzam dociekać, „co by było, gdyby…”, lecz trzymając się faktów, chciałbym rozważyć realność innych rozwiązań. Co mogło być alternatywą stanu wojennego?
Szukając innych wyjść z ówczesnej sytuacji, rozważmy cztery możliwe scenariusze, zarazem dylematy władzy (praktycznie – gen. Jaruzelskiego):
Jak wyjść z konfliktu, co robić?
1. Czekać na dalszy rozwój wydarzeń, spontaniczną poprawę tragicznej sytuacji, może jakoś się ułoży?
2. Oddać władzę w ręce „Solidarności”, niech rządzą.
3. Podzielić się władzą, czyli kompromisowe rozwiązanie.
Wymienię także czwartą ewentualność, chociaż trudno ją nazwać wyjściem z sytuacji. Mam na myśli sytuację bez wyjścia, gdyby doszło do ingerencji zewnętrznej, inwazji obcych wojsk, czy jak kto woli, do „bratniej pomocy” armii Układu Warszawskiego. To nie była tylko hipotetyczna ewentualność. Jak uczyło doświadczenie NRD (1953 r.), Węgier (1956 r.) i Czechosłowacji (1968 r.) – w pewnych warunkach taki czarny scenariusz byłby jedynym możliwym.
Po kolei: zacznijmy od pierwszego scenariusza. Pytanie: czy można było nadal czekać w tamtej sytuacji?
Jaka była sytuacja 20 lat temu, jesienią 1981 roku?
Konflikt trwał już 15 miesięcy, „Solidarność” napierała na rządzącą Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, stopniowo pozbawiając ją dotychczasowego monopolu władzy. Długotrwały kryzys doprowadził gospodarkę do ruiny, zmęczył społeczeństwo. Stan kraju i społeczeństwa stawał się katastrofalny, coraz bliższy tragedii. Sytuacja wymykała się spod kontroli nie tylko władzom, ale i „Solidarności”. Strajkował, kto chciał i z byle powodu. Brakowało wszystkiego (artykułów żywnościowych, środków higieny, w kilometrowych kolejkach stało się po benzynę) i nie było nadziei, że się cokolwiek poprawi.
W tym miejscu, żeby nie być gołosłownym, powinienem przedstawić odpowiednie dane statystyczne, opisać ówczesną sytuację, odtworzyć tamten stan umysłów, gospodarki, stron konfliktu. Przyznam, że jest to pewien metodologiczny dylemat. No, bo z jednej strony, nie mogę przecież w tym miejscu odtwarzać całej kroniki tamtych wydarzeń i zmuszony jestem także pominąć pełny opis uwarunkowań wewnętrznych i międzynarodowych, co przy tak doniosłym wydarzeniu, jak stan wojenny, ma kluczowe znaczenie. Ale z drugiej strony, nie powinno się również oceniać działań i decyzji podejmowanych w przeszłości dzisiejszą miarą, według kryteriów dnia dzisiejszego. Prawda, że

w polemikach politycznych

chętnie się korzysta z takich możliwości, analizuje się sytuację w okresie 1980-81 ahistorycznie, czyli nie tak, jak kształtowała się ona w tamtych latach – i sądzi decydentów według teraźniejszej, a nie ówczesnej wiedzy o faktach. W rozważaniach naukowych to błąd prezentyzmu opisany swego czasu przez prof. J. Wiatra („GW” 18-19.08.01 r.).
Tak z grubsza wyglądał polski scenariusz z jesieni 1981 roku, kiedy to otwarty konflikt społeczny, narastający przez kilkanaście miesięcy, osiągnął stan krytyczny. Ważne, że scenariusz z ’81 różnił się od zrealizowanego w sierpniu ’80. Był to w zasadzie ten sam konflikt, między tymi samymi stronami, ale już nie o to samo.
W pierwszym etapie konfliktu – w sierpniu ’80 – doszło do porozumienia w Gdańsku, które bazowało na przyjęciu limitów, geopolitycznych bezpieczników, takich jak uznanie sojuszów oraz faktu, że kontrolną siłą aparatu państwa jest PZPR, dla której nie ma przeciwwagi w postaci zorganizowanej partii politycznej. Postanowiono nie konkurować z władzą o zajęcie miejsca naczelnego, władzy nie należy obalać, jest to zbyt niebezpieczne – lepiej zostawić ją na określonych warunkach. Konstytucyjna zasada kierowniczej roli partii – tak, ale będziemy kontrolować państwo od dołu, tworzyć nasze projekty działań i praw. Projekty – ograniczające władzę partii i akceptujące pole swobodnych działań społecznych, wpływające na kształt ustawodawstwa, zmianę przestarzałych przepisów prawnych odpowiednio do nowej rzeczywistości politycznej. Będziemy kontrolować, krytykować, jeżeli rozwój gospodarczy pójdzie źle, będziemy domagać się sprawiedliwego podziału wspólnie wytwarzanego dochodu. Poza tym stworzymy federację ruchów samorządnych do obrony przed władzą, dotychczas absolutną.
(Na podstawie wypowiedzi J. Strzeleckiego, eksperta MKS, w tygodniku Solidarności „Samorządność”, nr 2, z 7.12.81 r.)
Realizacja tego planu, jak należało się spodziewać, napotkała na rozliczne trudności w wytrwaniu w tych rolach, jakie strony konfliktu wzięły na siebie. Głównie za sprawą pogłębiającego się kryzysu gospodarczego i wywołanych przezeń skutków społeczno-politycznych. Liczono się z poważnymi oporami, ale zarazem zakładano, że współistnienie obszaru działań partii z obszarem wyzwolonych działań społecznych będzie się posuwało naprzód. W 1981 r. zmienił się sposób podejścia do sytuacji konfliktu: zaniechano rozwiązań kompromisowych, jak w sierpniu ’80, na drodze ustępstw, „jak Polak z Polakiem”, a przystąpiono do walki na zasadzie – „albo my, albo oni”. Jesienią, na I Zjeździe, „Solidarność” zrezygnowała z roli przyjętej dla siebie w podpisanych porozumieniach w sierpniu ’80. Hasło „Odwaga i rozwaga” straciło na aktualności. Pojawiły się

alternatywne scenariusze.

Poparcie delegatów miały koncepcje „życzeniowe”, w tym zamiar najgroźniejszy – „pójścia na całość”, zmierzający praktycznie do wyeliminowania dotychczasowego partnera wcześniejszych porozumień.
Oba radykalizmy – partyjny i związkowy – miały odmienne mechanizmy napędowe. Radykalizm dogmatyków partyjnych usprawiedliwić mogła tylko wiara w fałszywy marksizm, rewolucyjna bezkompromisowość, utopijna ideologia. Radykalizm zaś po stronie „Solidarności” był czymś innym, poniekąd sprawą naturalną.
Po pierwsze – masowy ruch protestu przeciwko władzy i dotychczasowemu systemowi politycznemu, żądanie daleko idących reform, generował problemy konfliktowe i stany napięcia. Logika walki w okresie kryzysu, eskalacja konfliktu wymaga zachowań radykalnych, tworzy zapotrzebowanie na osoby zdeterminowane, o wyrazistych poglądach, nawet skrajnych, którzy potrafią odważnie przekazać niezadowolenie ludzi i pokierować nimi.
Po drugie – ruch „Solidarności” tworzyło pokolenie wyżu demograficznego, ludzie młodzi. Przeciętny wiek delegatów na zjazd wynosił 29 lat. Ponad 60% członków związku nie osiągnęło 30. roku życia. Tymczasem w PZPR ludzie w tym wieku stanowili zaledwie 3%. Mieliśmy więc także konflikt pokoleń. Dotychczasowa polityka władz tworzyła bariery awansu zawodowego, blokowała młodym kariery. Nowa sytuacja dawała im szersze perspektywy.
Młodzi, jak wiadomo, są na ogół bardziej emocjonalni, bezkompromisowi, jednoznacznie oceniają sytuację. Swoje racje uważają za tak słuszne i w społecznym interesie, że bezdyskusyjne. Młodzi działacze „Solidarności” od początku uważali siebie, i tylko siebie, za jedyną siłę procesu odnowy, i to im zostało na starość, gdy tymczasem sił tych zawsze było więcej, w tym także wśród PZPR, zwłaszcza po pamiętnym, reformatorskim IX Zjeździe.
Idealizm młodości jest prekursorem zmian, być może bez zrywu „Solidarności” jeszcze długo tych zmian by w Polsce nie było, ale z młodości i idealizmu członków „Solidarności”, a czasem ich infantylizmu, powstawały też kłopotliwe problemy. Tak było, dla przykładu, z lekceważeniem groźby interwencji. Podobnie naiwne było przekonanie, że władza leży na ulicy, że „ci, którzy rządzą, nie mają władzy, a ci, którzy ją mają, nie rządzą”. Wychodzili więc z założenia, że nie należy paktować z władzą, tylko zmuszać ją do ustępstw. Zagalopowali się, nie wierzyli, że władze będą w stanie zablokować rewoltę.
Przytoczę w tym miejscu fragment z artykułu profesora Lubica z American University o polskiej rewolucji („Los Angeles Times” z 3.11.81 r.): „Czy jest wyjście z obecnej sytuacji? Tylko jeśli siły ekstremistyczne w „Solidarności” zostaną przekonane przez siły umiarkowane i przez Kościół, że należy skończyć ze strajkami i połączyć swoje siły z rządem, aby pod fasadą marksizmu rozpocząć odbudowę kraju. Dla młodych i zażartych sił w „Solidarności”, którym władza uderzyła do głowy, takie rozwiązanie jest jednak równoznaczne ze zdradą. Rewolucja jest w pełnym toku i mimo załamania gospodarczego całkiem wyraźnie słyszy się historyczne okrzyki: „Na barykady!”. (BS PAP, 5.11.81 r.)
Bezkompromisowe zachowania „Solidarności” – po trzecie – usprawiedliwiała także wyuczona nieufność do władz, doświadczenie wyniesione z wcześniejszych kryzysów, ono skłaniało do obaw, że znów skończy się na obietnicach i że, jak zawsze dotąd, wszystko wróci w stare koleiny. Obawiano się kompromitacji przez uwikłanie „Solidarności” w rządowe biurokratyczne struktury. Propozycja powołania Rady, a później Frontu Porozumienia Narodowego budziła opory wynikające ze smutnych doświadczeń Frontu Jedności Narodu, fasadowej organizacji bez znaczenia.
Podobnie obiektywizować, usprawiedliwiać można podejrzliwość, niechęć czy nawet wrogość ze strony PZPR do „Solidarności”. To była przecież bezkompromisowa walka polityczna z rewoltą, jak uważano i anarchistami.
Zrozumiałe, że po przeciwnej stronie, w strukturach władzy, chociażby w poczuciu zagrożenia, także zaczęto zmianę dotychczasowego scenariusza i szykując się do przyjęcia zapowiadanej konfrontacji, przyśpieszono przygotowania do stanu wojennego (cały czas zresztą ostrzegając przed taką ewentualnością).
W psychologii społecznej rozróżnia się dwa typy konfliktów: konflikt konstruktywny i konflikt destruktywny. Bez wątpliwości jesienią ’81 konflikt wszedł w fazę destruktywną. Konflikt destruktywny zmierza

do zniszczenia przeciwnika,

a bywa, że i obu stron konfliktu (zdarza się to pieniaczom procesującym się do ostatniego grosza). Przedmiotem sporu staje się coraz więcej spraw (walka o wszystko). Rośnie zasięg społeczny i liczba uczestników aż do całkowitej polaryzacji otoczenia. Do starcia dorabia się ideologię, uzasadnienie, racje moralne, ideologiczne, historyczne. Tym samym konflikt obejmuje te dziedziny, ulega aksjologizacji. Wpływa na umysły ludzi, potęguje autogloryfikację, wrogość i zawziętość, wiarę w słuszność i zwycięstwo swoich racji, fanatyzm. Tacy ludzie przestają być zdolni do przyjmowania lub znajdowania rozwiązań kompromisowych. Z tego nie można już wyjść inaczej niż przez walkę bezpardonową, która ma rozstrzygnąć o zwycięstwie. Konflikt destruktywny ma tę właściwość, że szybko się rozrasta, niszcząc organizm społeczny w tempie nowotworu. Tak się działo w 1981 roku.
Wracam do pytania: czy był do przyjęcia pierwszy scenariusz – spontanicznego rozwoju wydarzeń?
W zasadzie ten scenariusz się zrealizował przez cały 1981 r. Rozwój wypadków bez wątpienia prowadził do zwarcia, skończył się – tuż przed konfrontacją – stanem wojennym. Odtworzyłem ówczesne wydarzenia w poprzednim artykule. Dodam jeszcze jeden argument: podstawowym obowiązkiem władzy jest rządzenie, a to m.in. oznacza kontrolowanie sytuacji. Utrata kontroli byłaby równoznaczna ze sprzeniewierzeniem się swym istotnym obowiązkom. Jeśli rząd uległby nastrojom ulicy, jak kierownictwo związku, naraziłby społeczeństwo na krwawe nieszczęścia. Bezwolne przyzwolenie na konfrontację oznaczało wojnę domową, a w rezultacie obcą interwencję, sąsiedzi chcieli pomóc.
Drugi scenariusz: oddać władzę „Solidarności”.
Ten scenariusz też się ziścił. Tyle że dopiero w 1989 r., wtedy, gdy rozwiązanie takie było możliwe, już w zupełnie innych realiach wewnętrznych i międzynarodowych. A także na całkowicie innych zasadach. Oddano władzę innej już opozycji, „Solidarnośc” okrzepłej, doświadczonej, po selekcji kadr przez 8 lat.
W 1981 r. przejęcie rządów przez „Solidarność” było wykluczone, tę ewentualność można między bajki włożyć. Po pierwsze, doszłoby do wojny domowej. W takich sytuacjach, jak w ’81, władzy się dobrowolnie nie oddaje. Po drugie, oddanie władzy prowokowało interwencję zbrojną UW. Wojska sąsiadów czekały na rozkazy w pełnej gotowości wokół naszych granic. Wkroczyłyby do Polski tym chętniej, że NRD miała do uregulowania granicę, już trwał spór o Zalew Szczeciński, a Czechosłowacja chętnie wyrównałaby porachunki za 1968 rok.
Poza wszystkim wątpię, czy „Solidarność” chciałaby brać władzę. Oczywiście, do zmiany władzy, tak czy inaczej, prowadziła radykalizacja działań, wysuwanie kolejnych celów politycznych, nawet niezależnie od intencji. Można wierzyć Kuroniowi, który wtedy (7 listopada) tak charakteryzował sytuację: „Partia nie chce się dzielić władzą. Wciąż jej się zdaje, że może utrzymać cały bank. Natomiast „Solidarność” boi się władzy. (…) Nawet najwięksi radykałowie wznoszą straszne okrzyki, żeby rząd obalić, ale nie mówią, żeby go powołać. To jest taki trochę dziwny program – zniesiemy rząd, a nie powołamy innego. Powszechne wołanie jest takie, aby im przysunąć, aby im przyłożyć, dokopać. I nic. I co? My będziemy kopać, a oni będą rządzić. Trudno pojąć w ogóle tę ideę, ale ona się opiera na tym, że władza, idea władzy w tym kraju została gruntownie skompromitowana. No, poza tym, tak realistycznie, to „Solidarność” boi się władzy, bo gdyby „Solidarność” miała brać władzę, to by się rozleciała w drzazgi. To jest oczywiste”.
Kuroń w pierwszej kolejności wymienił inny jeszcze powód obaw przed braniem władzy. Powiedział to brutalnie, mianowicie, że każdy rząd w tym kraju „musi dać dupy Związkowi Radzieckiemu. A skoro tak, to kto wchodzi do rządu, to prostytutka”.
Trzeci scenariusz wyjścia z konfliktu: kompromisowe podzielenie się władzą.
W konfliktach destrukcyjnych, w sytuacji walki, daleko posuniętej polaryzacji – rozwiązania kooperacyjne – w ogóle nie wchodzą w rachubę. To jest gra

o sumie zerowej,

z chęcią pogrążenia przeciwnika. W takiej sytuacji nie ma mowy o dzieleniu się władzą. Oba obozy nie były już zdolne do kooperacji, przecież spektakularne spotkanie na szczycie skończyło się fiaskiem. Już mówiłem, dlaczego. Ponadto podzielenie się władzą nie mogło się dokonać z powodów podniesionych w scenariuszu poprzednim.
I czwarta ewentualność, najczarniejszy scenariusz – ingerencja czy, jak kto woli, pomoc wojsk UW.
Do dziś trwa spór, czy rzeczywiście takie zagrożenie było realne. Jest na to coraz więcej dowodów. W oficjalnych wypowiedziach rosyjscy marszałkowie podtrzymują, że nie mieli takich zamiarów. Zdumiewające, że weterani „Solidarności” dają temu wiarę, pomimo że polscy wojskowi mówią im prawdę. Dla komfortu psychicznego nawet kłamstwa są do przyjęcia. Przeżyłem to osobiście, w owym czasie pełniłem służbę w gabinecie ministra obrony narodowej w stopniu płka. Żartując, mógłbym powiedzieć, że byłem nawet wyżej usytuowany niż gen. Jaruzelski, bo pracowałem o piętro wyżej, nad generałem. To była obserwacja uczestnicząca, gromadziłem materiały z naukowym zacięciem, w przekonaniu, że kiedyś do nich wrócę.
Ale z tych samych powodów łatwo mi zarzucić stronniczość w niniejszych rozważaniach, dlatego unikam własnych ocen i tak często odwołuję się do opinii innych, bardziej bezstronnych obserwatorów, zwłaszcza zagranicznych. Stąd dużo cytatów w obu moich tekstach. Chociaż zapewniam, że w kwestii stanu wojennego i zagrożenia interwencją – wiem swoje.
Dywagacje – weszliby, czy nie weszli, są bez sensu, skoro Rosjanie mieli tu całą armię – Północną Grupę Wojsk. Rozlokowani byli na terytorium 15 województw w 59 garnizonach.
W latach 80. opowiadano taki dowcip o sposobach wyprowadzenia Armii Czerwonej z kraju, do którego oni weszli. Są dwa sposoby: jeden zwyczajny, drugi cudowny. W sposobie zwyczajnym Archanioł Gabriel wygania ich ognistym mieczem. A cudowny sposób polega na tym, że oni wychodzą sami.
A w ogóle sytuacja wówczas była taka, że chcieli, czy nie chcieli, w pewnych okolicznościach, chcąc nie chcąc, musieliby ingerować, np. gdyby doszło do wojny domowej. Państwa zachodnie wylałyby trochę krokodylich łez, a faktycznie odetchnęłyby z ulgą, że mają z głowy polską anarchię.
Nie zapominajmy, że interwencja nie musiała być bezpośrednia i zbrojna. Wystarczyło żeby Rosjanie zakręcili kurki, wstrzymali dostawy ropy, gazu, surowców i materiałów, co przy tamtym stopniu uzależnienia naszej gospodarki było katastrofą. Ten manewr rzuciłby polską gospodarkę i Polaków na kolana. A pierwsze ograniczenia już wprowadzano od paru miesięcy.
Za trafną uważam opinię na ten temat z cytowanego już artykułu w „Los Angeles Times (3.11.81 r.): „Na zjeździe w Gdańsku głoszono dwie ważne teorie. Według jednej z nich, groźba interwencji jest papierowym tygrysem. Pogląd ten jest w Polsce powszechnie głoszony i panuje przekonanie, że Rosjanie nie wkroczą. Obawiam się, że jest to pogląd infantylny. Teoria druga, pod którą się podpisuję – cytuję prof. Lubica – głosi, że istnieje granica, której przekroczenie spowoduje interwencję radziecką. Nikt nie wie, gdzie leży ta granica”.
Na koniec: historia przyznała rację ruchowi „Solidarności”, ale w tamtym gorącym okresie liczyły się racje pragmatyczne, jakimi kierowały się ówczesne władze. Wielkim sukcesem kierownictwa politycznego państwa było uchronienie Polaków i przed obcą interwencją, i przed wewnętrznymi zamieszkami, które mogły mieć krwawe konsekwencje. Dzięki mądrości, przede wszystkim, gen. Jaruzelskiego, „Solidarność” przeżyła – internowana, pacyfikowana, ale uszła z życiem. A kiedy przyszedł jej czas, spotkała się ze swoimi adwersarzami przy Okrągłym Stole w ’89, wygrała wybory i rządziła.


Autor jest profesorem, w latach 1982-1990 był dyrektorem CBOS oraz doradcą prezesa Rady Ministrów i członkiem Rady Konsultacyjnej

 

 

Wydanie: 2001, 52/2001

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy