Czy ktoś mnie jeszcze wzruszy?

Czy ktoś mnie jeszcze wzruszy?

Grażyna Szapołowska

Polskie kino jest hermetyczne. Będzie miało ogromną trudność, by trafić ze swoim przesłaniem do globalizującego się świata

– Zacznijmy od spojrzenia w przeszłość. Czy to prawda, że zasugerowała pani Krzysztofowi Kieślowskiemu pozytywne zakończenie dłuższej wersji „Dekalogu 6”, czyli „Krótkiego filmu o miłości”?
– Nie tyle było to pozytywne zakończenie, ile ukazanie marzenia o tym, co mogłoby być między ludźmi, gdyby mieli do siebie trochę więcej zaufania. Główny bohater, Tomek, przychodzi więc w tej wyobrażonej scenie do Magdy, którą wcześniej podglądał przez lunetę, i pociesza ją, a nie, jak w „Dekalogu 6”, oznajmia: „Ja już pani nie podglądam”. Krzysztof utrzymał w tym filmie bardzo cenne przesłanie, że ludzie nie mają czasu ani ochoty na spojrzenie na siebie nawzajem z otwartością. Dziś, po latach, jest ono jeszcze bardziej aktualne.

Efekciarstwo zamiast prostoty

– Oba filmy analizuje w swej książce „Lacrimae rerum” słoweński filozof Slavoj Żiżžek, i to właśnie z tej pracy dowiedziałem się o pani wpływie na zakończenie „Krótkiego filmu o miłości”. Kieślowski sam przyznał zresztą, że ta podpowiedziana przez panią optymistyczna wersja pozostawia wrażenie, że wszystko jest jeszcze możliwe, choć on sam był raczej pesymistą.
– Kieślowski jako dokumentalista obserwował przede wszystkim prawdę z całą wrażliwością. Filmował świat, który według niego był rzeczywisty. Mieliśmy rozmowę o „Krótkim filmie o miłości”, podczas której powiedział: nie mam pomysłu na zakończenie. Powiedziałam Krzysztofowi tylko, że według mnie film powinien się skończyć bajką, bo ludzie kochają marzenia. Ale to on oblekł to w swoją artystyczną wizję.

– Powiedziała pani, że przesłanie tego filmu jest dziś aktualne. Dlaczego brakuje nam otwartości w kontaktach międzyludzkich?
– Postęp świata i przewartościowanie wielu spraw społecznych idą w tym kierunku, że coraz rzadziej będziemy odbierać siebie pozytywnie. W ludziach jest coraz więcej agresji i to, niestety, jest znak naszych czasów. Pośpiech w gonitwie za zarabianiem, za karierą zmusza ludzi do tego, by nazywać wartościami sprawy, które nimi nie są.

– W jakim sensie?
– Wartości filmowe, które kiedyś były kluczem czy językiem porozumienia dla młodych ludzi, dziś są zupełnie inaczej odbierane. Skoro zaczęliśmy od „Krótkiego filmu o miłości”, to warto powiedzieć, że najpierw przeżywało się go metafizycznie, kilka lat później wzbudzał wesołość, śmiech i radość wśród cudzoziemców klimatem panującym w takim dziwnym kraju jak Polska, a teraz odbierany jest na świecie z powagą. Kiedy oglądałam go jakiś czas temu w Londynie, na widowni było sporo osób z krajów arabskich, które nie znają polskich realiów ani języka, i one uznały ten obraz za genialny. Mam wrażenie, że współczesne polskie kino będzie miało ogromną trudność, by trafić ze swoim przesłaniem do globalizującego się świata. Jest hermetyczne, nie ujmuje problemów tak, by mogły być rozumiane jako ważne i ponadczasowe.

– Dlaczego tak się dzieje?
– Ja wybrałam ten zawód właśnie dlatego, że wydawało mi się, iż kino jest taką sztuką, która znosi bariery językowe i czasowe. Ale jest przecież tak, że film w zależności od tego, jaki aktualnie panuje układ geopolityczny, zaczyna mieć inną wartość. Ważne jednak, by bez względu na wszystko jakąś wartość posiadał. Kieślowskiemu i wielu innym twórcom, w których filmach kiedyś grałam, to się udawało. Oni posługiwali się innym językiem opowiadania, narracji, fotografowania. Ciekawość świata i ludzi, która była fundamentem tego wszystkiego, nie należała do sfery dodatkowych efektów, jakimi dziś posługuje się kino. Była to wartość sama w sobie, film był opowiadany językiem ludzkim. Człowiek siadał, oglądał, słuchał, zastanawiał się. Dziś kino chce przemawiać do widza w inny sposób, wypracowało całą gamę techniczno-wizualnych struktur. Nie ma w tym nic złego, jednak magia kina opiera się na umiejętności opowiadania historii, nawet najprostszych, w sposób ciekawy.

– Tego dziś brakuje, pani zdaniem?
– Jeżeli spojrzy pan na sceny z jakiegoś serialu, a potem na sceny z filmu opowiedzianego innym językiem, zobaczy pan różnicę. Serial telewizyjny to przeważnie dwóch bohaterów na tle białych ścian, którzy prowadzą jakiś dialog, ale jest to przeważnie czcza paplanina.

Brak mi kultowych filmów

– Kiedyś powiedziała pani, że nie pokazuje się już w kinie kobiet, tak jak robili to kiedyś Wajda czy Zanussi.
– Owszem. W polskim kinie dominuje pokazywanie kobiety wyłącznie jako tła dla partnera, zupełnie inaczej niż na przykład w kinie francuskim. Dla mnie najważniejsze jest, by film przetrwał wszelkie próby, tak jak przetrwało je kino Kieślowskiego czy na przykład węgierskie „Inne spojrzenie” Károlya Makka o lesbijskiej miłości w latach 50., w którym grałam z Jadwigą Jankowską-Cieślak. Takie filmy nazywamy kultowymi. Nie widziałam jednak w ostatnich latach żadnego polskiego filmu, który mógłby się takim stać po latach. Widziałam natomiast wspaniały film chińskiego reżysera Hasi Chaolu „The Old Barber” z 2006 r. Opowieść o żyjącym na przedmieściach Pekinu, które są zżerane przez nowoczesną cywilizację, starym człowieku, owym tytułowym fryzjerze. Jego filozofia, kultura, wierność, słowo są wartościami silniejszymi od współczesności.

– Rozmawiamy o poważnych sprawach, tymczasem gdy w internetową wyszukiwarkę wpisze się hasło „Grażyna Szapołowska”, wyskakują w pierwszej kolejności strony plotkarskie, z których można się dowiedzieć, że jest pani rozkapryszoną gwiazdą, niepotrafiącą dobierać sobie mężczyzn, do tego cierpiącą na depresję, bo niechcianą już przez kino. Boli to panią?
– Jest mi to zupełnie obojętne. Nie mam ochoty ani czasu na procesy przeciwko tym bredniom, zresztą inni aktorzy także sobie odpuszczają, bo świat stałby się jednym wielkim procesem. Gdyby każdy miał do każdego pretensje, zrobiłby się straszny bałagan. Niemniej jednak jestem zbulwersowana, gdy wykorzystuje się klatki z filmów, w których brałam udział, do ilustrowania skandalizujących artykułów, pisanych tylko po to, by podbić sprzedaż pisma czy zwiększyć popularność strony internetowej.

– Słyszałem wypowiedź redaktora naczelnego jednego z tabloidów, który twierdzi, że jeśli osoba jest publiczna, to wszystko można pokazać.
– Nieprawda. Niech się sam pokaże.

Przygoda z show

– Może jednak warto w tym kontekście zadać pytanie o status gwiazdy w Polsce.
– Wie pan, dziś gwiazdą może być ktokolwiek, kto dziesięć razy pokazał się w telewizji, mimo że nie ma żadnego dorobku, który by czynił z tej osoby kogoś znaczącego. Pamięta pan jakieś nazwiska osób, które dwa, trzy lata temu były uznawane za gwiazdy?

– Nie.
– No właśnie, ja także. Pamiętam tylko czerwone włosy Michała Wiśniewskiego i to, że jest inteligentny. Miałam to szczęście, że przez lata pracowałam z reżyserami, z którymi udało mi się zrobić parę znakomitych filmów. Mam nadzieję, że ludzie to zapamiętają, a nie to, czy noszę sweterek biały, zielony, czy w kropki. Nie mam jednak złudzeń, w jakim kierunku idzie tzw. show-biznes.

– Pani jest niekwestionowaną gwiazdą kina. Co to dla pani znaczy – być kimś takim?
– Ja się czuję nie tyle gwiazdą, ile bardzo rozpoznawalną osobą. Gdy podchodzi do mnie ktoś i mówi, że jest szczęśliwy, że mnie widzi, to mnie też jest miło. Przywitać się z kimś i zobaczyć, że budzę pozytywne, a nie negatywne emocje, to czasem też miło. Byłam niedawno w Deauville. W hotelu, gdzie mieszkałam, wisiały zdjęcia Omara Sharifa sprzed wielu lat. Obok w kasynie na międzynarodowym turnieju brydżowym spotkałam Omara. Tak pięknie grał i tak pięknie wyglądał i nikt go nie zaczepiał, a przecież to najpiękniejsza żyjąca legenda. Widziałam ludzi, którzy do niego podchodzili, ale nikt go nie dotknął, nie padł na kolana, wszyscy otaczali go szacunkiem.

– No tak, tylko że ludzie uwielbiają czytać te wszystkie niskich lotów opowieści, a w Polsce show-biznes jest wciąż w powijakach i opiera się głównie na plotkowaniu.
– Jeszcze inną kwestią jest umiejętność zachowania się w tym, choćby i raczkującym show-biznesie, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja. Mam 55 lat, największe swoje filmy zrobiłam dość dawno temu. Utrzymać się zawodowo, być interesującym i wejść w nowy typ rozrywki, który się obecnie lansuje, a przy tym nie stracić swojej wypracowanej przez lata wartości artystycznej to bardzo trudna rzecz. Dziś, by istnieć, trzeba wejść albo w seriale, albo w show, albo skazać się na bycie kontestującym outsiderem i powiedzieć: nie, rezygnuję, chcę na zawsze być legendą i mitem.

– Pani wzięła udział w programie „Jak oni śpiewają”.
– Tak, zaproponowano mi to i zgodziłam się. Ale wszyscy znajomi mówili mi, że chyba zwariowałam. Odpowiadałam na to, że chcę nauczyć się śpiewać, ale też zobaczyć to show z bliska, poznać smak tego nowego telewizyjnego świata.

– I jaki to jest smak?
– Przyjemny. Przeżyłam bardzo miłe chwile z wszystkimi ludźmi, którzy tam pracowali i śpiewali. A najmilsze wspomnienia mam z tymi, których nie widać na ekranie, z kierowcami, technikami, pomocnikami, asystentami. Obserwowanie tego od kuchni, bycie wewnątrz tego tygla było dla mnie ciekawym doświadczeniem. Na początku traktowałam to bardzo lekko, jak przygodę, ale wkrótce okazało się, że to bardzo ciężka praca. Przymiarki kostiumów, nauka nowych tekstów, muzyki, robienie dodatkowych nagrań – i cały tydzień z głowy.

W kinie nie da się oszukać

– A czy ten nowy telewizyjny świat nie dewaluuje trochę zawodu aktora? Młody człowiek rzadko po szkole trafia do teatru czy filmu, od razu wpada w przestrzeń rozrywki.
– Cóż, dziś rządzi casting, w którym aktor często musi się mierzyć z równie zdolnym człowiekiem z ulicy. Dziś, by zrobić karierę i trafić na szklany czy nawet filmowy ekran, nie potrzeba szkoły. To taki amerykański sznyt. Sonny Bono, producent muzyczny, wokalista i aktor, najpierw rozwoził mięso, znał trzy akordy na gitarze, ale stwierdził nagle, że napisze genialne piosenki. Potem poznał Cher, wydał płytę i osiągnął sukces siłą spełniania marzeń. Czy takie zwyczaje dewaluują zawód aktora? Myślę, że nie, ponieważ prawdziwie dobry, wykształcony aktor zawsze i wszędzie się obroni. Podobnie jak każda sztuka. Na przykład Chiny, które przez lata były zalewane amerykańskim przemysłem filmowym i właściwie nie miały swojego kina, nagle w ciągu kilku lat stworzyły niesamowitą wprost metropolię filmową. Dziś mają własne, osobne kino, które jest oglądane przez miliony ludzi, pojawili się znakomici chińscy aktorzy, którzy są rozpoznawalni. Chińskie kino jest artystyczne, widowiskowe, ta wcześniejsza amerykańska fala nie zabiła tam ducha twórczego.

– W Polsce zabija?
– Nie sądzę, aczkolwiek polskie kino czeka na swój skok, na zmianę, rekonstrukcję tego, co jest.

– Jednak młodzi twórcy próbują się chyba wyrwać z tego odwiecznego kryzysu polskiego kina…
– Mam taką nadzieję… Ale jacy na przykład?

– Próbuję sobie przypomnieć…
– A widzi pan, to mamy problem. Nie pamiętamy.

– Mam, „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego, bardzo dobry film o Polsce.
– Sprzed czterech lat… On jest konsekwentnie poprowadzony, wszystko jest w tańcu, w jakimś zarzyganiu, pijaństwie, plus świetni aktorzy, a zwłaszcza Marian Dziędziel. Ta konsekwencja jest tak brutalna, że pan to zapamiętał. Ale czy pana ten film wzruszył?

– Gorzko rozśmieszył.
– To już bardzo dużo. A mnie brakuje w polskim kinie wzruszeń.

– A może to jest tak, że widzowie wolą się wzruszać, oglądając banalne seriale? Może już się przyzwyczaili do tego?
– Widzowie mają to, co im się daje. Gwarantuję panu, że ludzie tęsknią za tematem serio, tylko że tego im się nie serwuje. Co idę do kina, to nic. No, nic. Żadnych wzruszeń.

– Artysta w okolicznościach historycznych to byłby temat serio?
– To bardzo ciekawy temat. Bo warto się zastanowić, na ile artyści wykorzystują historię do tworzenia własnego wizerunku, a na ile historia wykorzystuje ich do kreowania swojej ideologii. Dziś jesteśmy w takim momencie, kiedy wykorzystuje się wszystko i wszystkich do jak najszybszego zarobienia pieniędzy i tylko to jest kryterium sukcesu. Można opowiadać byle co, taki kisielo-budyń.

– Jaką radę dałaby pani początkującej aktorce, która stoi przed swoją szansą, może właśnie taką, by wzruszać, a nie taplać się w kisielo-budyniu?
– Żeby była sobą. Tylko tyle. Albo będzie miała jakąś aurę wokół siebie, albo nie. W prawdziwym kinie nie da się oszukać.

Grażyna Szapołowska (ur. w 1953 r.) – aktorka filmowa, teatralna i telewizyjna. Po maturze przez dwa lata grała we Wrocławskim Teatrze Pantomimy, w 1977 r. ukończyła warszawską PWST w klasie Henryka Tomaszewskiego, w latach 1977-1984 występowała w stołecznym Teatrze Narodowym (m.in. rola Księżniczki w „Śnie srebrnym Salomei” Słowackiego). W czasie studiów grywała epizodyczne role w serialach telewizyjnych (m.in. „Czterdziestolatek”, „Lalka”). Na wielkim ekranie zadebiutowała rolą Jagody w polsko-jugosłowiańskim dramacie psychologicznym pt. „Zapach ziemi” (1977). Znakomicie oceniona została jej rola lesbijki Livii w węgierskim filmie „Egymásra nézve” („Inne spojrzenie”) z 1982 r. W tym samym roku zagrała z Janem Nowickim w „Wielkim Szu”, lecz przełom w jej karierze nastąpił dopiero rok później wraz z jedną z głównych ról w popularnej komedii muzycznej „Lata dwudzieste… lata trzydzieste…”. Lata 80. przyniosły jej również współpracę z Krzysztofem Kieślowskim i ważne role w „Bez końca” (1984) oraz „Krótkim filmie o miłości” (1988); za ten ostatni otrzymała nagrodę Srebrnego Hugo na MMF w Chicago oraz została laureatką nagrody za najlepszą rolę kobiecą na festiwalu filmowym w Gdyni. W latach 90. Szapołowska stworzyła ważne kreacje m.in. Matki w „Kronikach domowych” Leszka Wosiewicza (1997) oraz Telimeny w ekranizacji „Pana Tadeusza” w reżyserii Andrzeja Wajdy (1999). W 2005 r. wydała zbiór opowiadań pt. „Pocałunki”. Występowała również w filmach węgierskich, włoskich i niemieckich. Ostatnio mogliśmy ją oglądać w komedii romantycznej Piotra Wereśniaka „Nie kłam, kochanie”.

 

Wydanie: 2008, 34/2008

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy