Czy program gospodarczy może być lewicowy?

Czy program gospodarczy może być lewicowy?

Na tak postawione w tytule pytanie odpowiedź musi brzmieć: MUSI, szczególnie jeśli się przyjrzeć przedstawionemu obok wykresowi. Pokazuje on rozkład dochodów na podstawie danych podatkowych zebranych przez służby skarbowe. Skonstruowany jest na zasadzie: podzielmy wszystkich na 20 równolicznych grup i ustawmy obok siebie według średnich dochodów miesięcznych (dane z 2002 r.).
Otóż wychodzi na to, że średnio rzecz biorąc, jest biednie, poza 5% Polaków, którzy mieli szczęście należeć do najbogatszych. Ta grupa dochodowa (ostatnia na wykresie) wyraźnie wystrzela nad inne i patrzy z góry na pozostałych. Niekoniecznie z lekceważeniem, ale ta perspektywa z pewnością utrudnia zrozumienie innych i przyjmowanie ich problemów za swoje. Patrząc na dystans do pozostałych grup dochodowych, łącznie z poprzedniczką, sugestia o dwóch różnych światach narzuca się sama. Dodajmy do tego zjawisko

koncentrowania się wysokich dochodów

w Warszawie i okolicach, a tu z kolei w elitach intelektualnych, politycznych i finansowych, przenikających się wzajemnie i kształtujących wspólne wzorce i odniesienia, a na koniec – także wspólne osiedla mieszkaniowe. Odnosząc ten wykres do tekstów publikowanych w tzw. miarodajnych gazetach i periodykach, ma się również wrażenie, że grupa ta, jak Sowa w „Kubusiu Puchatku”, pisze wyłącznie sama do siebie. Czytamy tam przecież o poparciu dla wysokich stóp procentowych (kto w ogóle to rozumie), urokach podatku liniowego, kulturowych niuansach Unii Europejskiej. Jest to oczywiście bardzo potrzebne, taka prasa ciągnie w górę pozostałą. Jednak nie można tylko z niej czerpać wiedzy o społeczeństwie. Tak jednak się zdarza i owa społeczna krótkowzroczność jest właśnie niedostrzeganiem pęknięć w Szklanej Górze, na której siadły elity i która, szczególnie pod jej politykami, lada chwila się zawali. Bo jeśli weźmiemy „górne 5%” i odniesiemy do reszty społeczeństwa, otrzymamy dwie Polski. Bardzo różnią się one od siebie i mają duże kłopoty w znajdowaniu wspólnego języka. Szczególnie przy urnie wyborczej.
Gdy Lepper zdobywa głosy, prasa się dziwi, politycy drą szaty jak w dawnej synagodze. Ale czy naprawdę jest tu jakiś powód do zaskoczenia? W systemie demokratycznym każda grupa chce widzieć swoich reprezentantów. Poprzedni sukces SLD wiązał się z nadzieją, że ta partia zajmie się wyprowadzeniem ludzi z biedy, przegoni oszustów, a w każdym razie, będzie razem ze swoim elektoratem. Nic takiego się nie wydarzyło, partia weszła na salony.
Obiektywnie rzecz biorąc, nie można zarzucić SLD przesadnego udziału w dworskich widowiskach, ale jednak to, co się w tej materii zdarzyło, zostało odebrane gorzej niż w poprzednich latach. Społeczeństwo wyrwane ze snu o drugiej Japonii stawało się coraz

wrażliwsze na objawy nierówności.

I nie dlatego, że było coraz biedniejsze, bo to nieprawda. Prawdą jest jednak, że przez wysokie bezrobocie coraz bardziej bało się biedy. Lęk powoduje agresję, lepiej wtedy nie znajdować się na linii wzroku, szczególnie w tzw. podpadających sytuacjach. Bezpieczniej jest pokazywać się na dworcu w Koluszkach niż na Gali Biznesu. Jeśli – oczywiście – chce się mieć znaczący elektorat.
Problemy wynikające z niewłaściwego, z punktu widzenia wyborców, życia towarzyskiego ich reprezentantów stanowiłyby prawdopodobnie koszt politycznie dopuszczalny, gdyby nie program gospodarczy, a w szczególności jego ostatnie hasła i rozwiązania. Polskie społeczeństwo to w 90% albo biedni, albo zawstydzeni swoim standardem życia. Oferuje się mu w tej sytuacji hasło: dołóżmy bogatym (obniżka podatku od przedsiębiorstwa o mniej więcej jedną trzecią), obetnijmy biednym (emerytury, renty, zasiłki), a będziemy lepiej się rozwijać. Ma to w końcu przynieść wzrost liczby miejsc pracy.
Polacy nie są narodem optymistów, w dodatku realia są następujące: bogaci już zyskali, biednym obetną lada chwila, a miejsca pracy może będą w przyszłości. Może. A jeśli nie? Pozostaniemy wówczas tylko z dwoma pierwszymi elementami programu.
W ciągu niecałych dwóch lat SLD przeszedł od lewicowego programu „Przedsiębiorczość – rozwój – praca” do prawicowo-liberalnej wizji „podatek liniowy – cięcia socjalne”. Ta ewolucja wydaje się zaskoczeniem dla samego SLD. I chyba rzeczywiście cały ten proces nie był zaplanowany. On tak jakby sam sobie wyszedł, popychany efektownymi, ale nie do końca przemyślanymi posunięciami. Nie bez wpływu na to pozostawała dwukrotna zmiana wicepremiera gospodarczego. Realizacja nowych wizji, związana z nowymi osobami, kosztowała obcinanie części poprzednio realizowanego programu. Rząd był ten sam, ale nie było jednolitej, konsekwentnej strategii gospodarczej. Szczególnym szokiem był jednak ostatni rok. Tworzenie aktualnego programu gospodarczego przypominało otwieranie kolejno dwóch puszek Pandory, licząc, że jedna przymknie drugą. Otwierając kolejną lukę budżetową przez obcięcie podatków, trzeba było stanąć wobec fali niechęci społecznej, wywołanej próbą jej zapełniania cięciem rent i emerytur.
Rok 2004, nawet bez majstrowania przy dochodach, przedstawiał się jako najtrudniejszy dla budżetu państwa. Oprócz istniejących dotąd tytułów wydatkowych należało w tym roku zapłacić składkę na Unię (1,1 mld euro), wyrównać wreszcie zadłużenie wobec OFE (ok. 10 mld zł), wygospodarować środki na współfinansowanie programów pomocowych. Ile jest tego w sumie, trudno policzyć, bo nie wiadomo, ile przedsięwzięć wspieranych przez UE i budżet uda się uruchomić. Jednak bez względu na szerokość widełek w szacunkach (co najmniej, co najwyżej), to

dodatkowe obciążenie budżetu

jest kwotą mocno przekraczającą ubiegłoroczne przychody z podatku od przedsiębiorstw. Jego pokryciem jest praktycznie zwiększony deficyt budżetowy.
Kiedy zwiększają się wydatki, to na ogół nie obcina się przychodów. Ta logika nie obowiązuje jednak ostatnio budżetu RP. Bowiem w 2004 r. obniżono podatek od przedsiębiorstw, co według obliczeń Ministerstwa Finansów przyniesie spadek wpływów o ponad
6 mld zł. Mniej więc będzie pieniędzy z CIT, mniej pieniędzy z ceł (wejście do jednolitego obszaru celnego UE) i jak zwykle doszły dodatkowe wydatki, zainicjowane i uchwalone przez posłów i senatorów. To wszystko, plus wspomniane przedtem obciążenia, powoduje panikę. Trzeba się ratować, ciąć, jak się da, nie zważając na wyborców i głoszoną niegdyś misję społeczną.
Lewicowy rząd poszedł kursem mocno w prawo. Powstaje jednak pytanie, czy było to nieuniknione i czy utrzymanie lewego kursu byłoby całkiem pod wiatr twardych realiów rzeczywistości. Wielu przecież twierdzi, że obniżka podatku od przedsiębiorstw była konieczna do utrzymania rozwoju.
Obniżka podatków jest niewątpliwie prorozwojowa, ale sposobów na rozwój jest więcej. Czym go ponadto mierzyć? Wskaźnik dochodu narodowego to abstrakcja, szczególnie jeżeli jego efekty odczuwa jedynie wąska grupa społeczna. Tak naprawdę ludzie odczuwają postęp, jeśli poprawia się im w obszarach najmniej dokuczliwych. Tak więc gdy trwają zamieszki, oczekują władzy, która przyniesie spokój, gdy szaleje bezrobocie, oczekują zwiększenia zatrudnienia. Jeśli przyjmiemy, że mamy do czynienia z tym drugim przypadkiem, powstaje pytanie, czy realizowana polityka rozwojowa idzie ścieżką pomnażania miejsc pracy, a więc czy realizuje najważniejsze potrzeby innych grup dochodowych niż najbogatsza.
Miejsca pracy są drogie, potrzebują inwestycji. Zatrudnianie nowych ludzi jest ponadto przedsięwzięciem ryzykownym. Płacić za pracę trzeba zawsze, natomiast dochody otrzymuje się tylko wtedy, gdy towar się sprzeda i w dodatku za niego zapłacą. Im trudniej zwalniać, tym trudniej przyjmować. A jeszcze trudniej, gdy za pracę trzeba płacić więcej. Polityka zwiększająca zatrudnienie obejmuje więc trzy podstawowe kierunki: zwiększanie inwestycji, racjonalizację kodeksu pracy, zmniejszanie obciążeń towarzyszących płacy.
By nie mnożyć wątków, zostawmy problemy regulacji pracy, ciągnąc wątek ekonomiczny. Można go sprowadzić do pytania, czy budżetowe miliardy przeznaczone na zwiększenie zysku przedsiębiorstw nie miały lepszych alternatyw. Niech postawione pytanie –

czy w ogóle było nas na to stać

–- pozostanie otwarte.
Otóż zamiast fundować sobie nadzieję, że większe zyski przedsiębiorstw dadzą większe inwestycje, można po prostu te inwestycje zwiększyć. Niekoniecznie finansując je z budżetu, ale np. uruchamiając do tego system bankowy. Przy obecnych rozwiązaniach podatkowo-ostrożnościowych polskie banki muszą przetrzymywać ponadmiarowe rezerwy, szacowane na ok. 6 mld zł. Ich uwolnienie kosztowałoby budżet 1 mld zł, istotne byłyby także efekty pośrednie, jak wywołana taką operacją obniżka stóp procentowych dla przedsiębiorstw. Z pewnością lepiej byłoby także pozostawić sobie trochę więcej wpływów podatkowych, a nie zwiększać obciążenia ZUS-owskie w polskich miniprzedsiębiorstwach. Tak przecież przymyka się drzwi przed nowymi, potencjalnymi pracownikami. Nie sposób też zrozumieć, dlaczego z taką łatwością zrezygnowano z części rezerwy rewaluacyjnej NBP (9 mld zł). Artykuł G.W. Kołodki w „Przeglądzie” (nr 12) w sposób czytelny pokazuje, że argumenty przeciw temu zabiegowi są osadzone bezpośrednio tylko w ideologii liberalnej.
Sojusz Lewicy Demokratycznej przegrał z prawicą, bo zamiast stawać z nią w sporze, chciał być przez nią i jej media głaskany. Także za program gospodarczy.

Autor jest profesorem Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego

 

Wydanie: 19/2004, 2004

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy