Czy świat nauki oszalał?

Czy świat nauki oszalał?

Dzisiaj profesorowie bez żenady przydzielają nadesłane prace do recenzji swoich podwładnych

Stan nauki polskiej stał się w 2004 r. przedmiotem najżywszego zainteresowania mediów. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek wcześniej opublikowano tak wiele artykułów proponujących proste rozwiązania strukturalne, które spowodują, że nauka w Polsce będzie rosła w siłę, a ludzie dzięki jej osiągnięciom będą żyli dostatniej. Prawdziwą lawinę artykułów i wypowiedzi w Internecie spowodowało opublikowanie sporządzonej w Chinach listy 500 najlepszych uniwersytetów na świecie. Tę niepoprawnie skonstruowaną listę poważnie potraktowali nie tylko dziennikarze i internauci, ale nawet rektorzy niektórych uniwersytetów. Wniosek był jeden – polska nauka umarła, a raczej została zamordowana przez mafię profesorów tytularnych i doktorów habilitowanych. Mszę żałobną odprawiły czołowe dzienniki i tygodniki. Do zbiorowego lamentu przyłączył się również Józef Kalisz, który w artykule „Po co nam tyle uczelni?” („Przegląd” z 26.09.2004 r.) zaproponował zbiór gotowych rozwiązań pozwalających nie tylko wskrzesić nieboszczkę, lecz także zapewnić jej trwały rozwój.

Jak na inżyniera przystało, Kalisz uważa, że „mędrca szkiełko i oko” pozwoli na stworzenie „systemu oceny dorobku”, w skrócie SOD, w którym każdy polski naukowiec będzie sklasyfikowany według scjentometrycznie określonych osiągnięć naukowych. Jakie kryteria proponuje nam pomysłodawca SOD? Po pierwsze, należy zachęcać naukowców do publikowania artykułów w – jak pisze – „prestiżowych czasopismach naukowych o zasięgu światowym, czyli z tzw. listy filadelfijskiej”.

Kryterium liczby publikacji jest kryterium nietrafnym

i ma niewiele wspólnego z jakością pracy naukowej. W moim głębokim przekonaniu, jakieś 25-30 lat temu świat naukowy oszalał. Wtedy właśnie we wszystkich prawie placówkach badawczych zaczęto stosować amerykańską zasadę publish or perish, co spowodowało ogromną nadprodukcję prac naukowych. Zapotrzebowaniu środowisk naukowych na dużą liczbę publikacji wyszły naprzeciw oficyny wydawnicze, tworząc lub przyjmując pod swoją opiekę tysiące specjalistycznych periodyków. Wydawanie czasopism naukowych jest bowiem działalnością bardzo dochodową. Prenumerata jest droga, autorom i recenzentom zaś nie płaci się honorariów. Zastosowanie elektronicznych form opracowywania manuskryptów powoduje również, że większość prac wydawniczych zwala się na autorów, obniżając koszty. Obok znacznych dochodów wydawców jedyną racją bytu 90% „prestiżowych periodyków z listy filadelfijskiej” jest konieczność udokumentowania aktywności zawodowej środowisk naukowych. Bez żadnej szkody dla rozwoju nauki można by co najmniej dziesięciokrotnie zmniejszyć liczbę publikacji naukowych. W czasach mojej młodości przechodzący na emeryturę profesor chemii był autorem 30-40 publikacji, obecnie w wieku 70 lat ma ich co najmniej 200. Nie ma żadnego powodu, aby profesor w naukach ścisłych lub przyrodniczych publikował więcej niż jeden artykuł rocznie. Wystarczy również, by doktorant kończył doktorat jedną obszerną publikacją. Dzisiaj, wobec presji gremiów decydujących o finansowaniu nauki, publikuje się nie tylko wyniki interesujące, ale wszystkie wyniki, co przy obecnym poziomie aparatury badawczej jest banalnie proste. Sam uczestniczę w tym zbiorowym szaleństwie i publikuję zbyt dużo, ale tkwiąc po uszy w systemie, nie mogę inaczej, bo wtedy ja nie dostałbym pieniędzy na badania, a moi doktoranci pracy po studiach. Zatrudniająca mnie instytucja ogłosiła ostatnio konkurs na stanowisko pracownika naukowego z etatem na stałe. Z 84 kandydatów do ostatecznych przesłuchań wybrano pięciu. Średnia liczba ich publikacji w czasopismach z listy filadelfijskiej wynosiła 14, przy średnim wieku 29 lat. Zgroza! We współczesnej nauce zachodnioeuropejskiej w dziedzinie nauk chemicznych doktorant, który nie ma pięciu publikacji ze swojego doktoratu i jeszcze dodatkowych pięciu ze stażu podoktorskiego, nie ma szans na zatrudnienie na stanowisku naukowym.
Wbrew temu, co pisze Józef Kalisz o czasopismach z listy filadelfijskiej, że „w niektórych artykułach są błędy, są to jednak wyjątki od reguły”, uważam że przytłaczająca większość artykułów zawiera wyniki trywialne, często wtórne, a liczba artykułów z błędami przekracza liczbę poprawnych. W dawnych dobrych czasach, kiedy profesorowie publikowali jeden artykuł rocznie, wszystkie wyniki były wielokrotnie sprawdzane. Np. śp. prof. Zygmunt Marczenko, analityk z Politechniki Warszawskiej, nigdy nie opublikował przepisu analitycznego bez sprawdzenia go przez dwie niezależne osoby. Teraz uważa się takie podejście za stratę czasu.
Duża liczba artykułów zawierających błędy wynika z niskiej jakości ich recenzowania nawet w bardzo prestiżowych czasopismach. Zalew „produkcją naukową” jest tak duży, że naprawdę znani naukowcy dostają do recenzji co najmniej 200 artykułów rocznie. To praca praktycznie niemożliwa do wykonania, ponadto niechętnie podejmowana przez zaabsorbowanych swoją karierą naukowców, bo anonimowa i niepłatna. Wielu luminarzy nauki bez żenady przydziela więc nadesłane prace do recenzji swoim podwładnym.
Z mojej starczej perspektywy należałoby zalecać naukowcom, aby byli powściągliwi w publikowaniu. Trudno jednak namówić do tego młodzież naukową, która rwie się do publikowania jak do seksu. Młody naukowiec chciałby bowiem mieć tyle artykułów, ile miał dotychczas kobiet w życiu. Stary naukowiec z kolei chciałby mieć tyle kobiet w życiu, ile zdołał opublikować artykułów. To ostatnie jest na ogół niemożliwe.
Autor koncepcji SOD zdaje sobie jednak sprawę, że liczba publikacji nie może być prostą miarą jakości pracy danego pracownika naukowego i stwierdza, że „inną stosowaną miarą osiągnięć jest liczba cytowań (jego artykułów) dostępna w tzw. Science Citation Index”. Jest to nieco lepszy wskaźnik, ale i on musi być stosowany z wielką ostrożnością. Po pierwsze, różne dziedziny nauki różnią się bardzo populacją naukowców, którzy je uprawiają. Ponadto w naukach eksperymentalnych liczba odnośników literaturowych i co za tym idzie cytowań jest znacznie większa niż w innych dziedzinach wiedzy. Dlatego np. prace z immunologii są średnio 30 razy częściej cytowane niż prace z geologii. Kiepski immunolog może więc być częściej cytowany niż wybitny geolog. Trzeba również dodać, że Science Citation Index nie oddziela autocytowań, czyli cytowań przez danego naukowca jego wcześniejszych prac, od rzeczywistych cytowań. Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że autocytowania nie świadczą o doniosłości prac autora, lecz jedynie o jego dobrym samopoczuciu. Jeśli przyjrzeć się z bliska indeksowi cytowań, okaże się, że większość naukowców ma mniej cytowań obcych niż autocytowań. W niektórych przypadkach

autocytowania stanowią 100% wszystkich cytowań,

co oznacza, że nikt oprócz samego autora nie dostrzegł jego prac. Notoryczni „autocytowacze” często przewodzą na listach najczęściej cytowanych pracowników danej placówki naukowej. W efekcie kryterium to faworyzuje naukowców próżnych kosztem skromnych.
Należałoby więc liczyć tylko tzw. cytowania niezależne, czyli takie, w których zbiory cytujących i cytowanych są rozłączne. Mogę się jednak założyć o moją sześcioletnią xsarę, że wprowadzenie tego kryterium spowodowałoby powstanie w Polsce „spółdzielni naukowców”, którzy w swoich pracach wzajemnie by się cytowali. Załóżmy, że dziesięciu naukowców, z których każdy publikuje dziesięć prac rocznie, cytuje w swoich artykułach prace wszystkich dziewięciu kolegów, nie publikując z nimi wspólnych prac. Daje to rocznie 90 cytowań niezależnych z nowych publikacji. A jeśli doliczyć cytowania prac starszych, które przecież można powtarzać w każdym nowym artykule, łatwo osiągnąć kilkaset cytowań rocznie, czyli więcej, niż teraz osiągają najczęściej cytowani polscy naukowcy. Przy mechanicznym zastosowaniu tego kryterium „spółdzielcy” mogą się znaleźć na czele listy SOD i zgarnąć wszystkie dostępne dobra naukowe.
Zgadzam się z Józefem Kaliszem, gdy twierdzi, że należy zrezygnować z mianowania profesorów tytularnych. To niepotrzebny i kosztowny ozdobnik. Jestem jednak przekonany, że

habilitacje w naukach ścisłych i przyrodniczych należy utrzymać.

W moim długim życiu naukowym recenzowałem ponad 20 prac habilitacyjnych i uczestniczyłem w kilkudziesięciu kolokwiach habilitacyjnych w trzech różnych krajach. Dla habilitantów o klarownym dorobku naukowym habilitacja jest czystą formalnością. Nie wymaga również pisania specjalnej rozprawy. Najcenniejszą cechą habilitacji jest to, że ta de facto procedura awansowa odbywa się przed szerokim gremium i podlega weryfikacji. Uważam, że zniesienie habilitacji w naukach ścisłych i przyrodniczych spowodowałoby znaczące obniżenie poziomu tych nauk. W wielu przypadkach o awansach naukowych decydowałyby, nie zawsze obiektywne, opinie władz administracyjnych. Dla naukowców zagranicznych, którzy chcieliby podjąć pracę w Polsce (jeśli tacy się znajdą), należałoby wprowadzić równoważniki habilitacji. Wydaje się jednak, że w niektórych naukach technicznych habilitacje należałoby znieść. Nie wyobrażam sobie sensownej habilitacji np. z technologii materiałów budowlanych, przetwórstwa polimerów czy obróbki skrawaniem, a wszystkich tych przedmiotów na uczelniach politechnicznych ktoś musi uczyć.
Według Kalisza, dodatkowy dowód na upadek polskiej nauki to obniżenie poziomu polskich prac doktorskich i habilitacyjnych. W przypadku nauk przyrodniczych jest to stwierdzenie nieprawdziwe. Dzisiejsi doktoranci i habilitanci, dysponując znacznie lepszą aparaturą i wiedzą, która 30 lat temu nie istniała, tworzą lepsze prace. Nieobroniony jeszcze doktorat mojej „wnuczki naukowej”, Kasi Bugi z Politechniki Warszawskiej, jest znacznie lepszy niż mój własny.
Autor SOD jest zwolennikiem głębokiej reformy lub wręcz likwidacji instytutów PAN. Pisze: „PAN jest nieco zmurszałą megaorganizacją badawczą o rodowodzie pochodzącym z ZSRR”. Niewątpliwie struktury PAN tworzono, wzorując się na ZSRR, ale należy pamiętać, że podobne ogólnonarodowe organizacje badawcze istniały również w państwach niezwiązanych z ZSRR. Np. we Francji utworzono, z inicjatywy m.in. Marii Skłodowskiej-Curie, Centre National de la Recherche Scientifique (CNRS), w Niemczech stworzono instytuty Maxa Plancka. Ani we Francji, ani w Niemczech nikt na serio nie myśli o ich likwidacji. Wkład instytutów PAN w rozwój nauki polskiej i kształcenie młodych doktorów jest na tyle znaczący, że pospieszna ich likwidacja byłaby lekkomyślnością.

PAN należy natomiast odchudzić.

Najbardziej ryzykownym pomysłem Józefa Kalisza jest propozycja całkowitego urynkowienia uczelni poprzez wprowadzenie pełnej odpłatności za studia w uczelniach państwowych. Jest to pomysł zabójczy dla takich dziedzin nauki jak fizyka, chemia czy biologia i nie do zrealizowania. Te kierunki studiów są zbyt drogie, aby ci, którzy chcą je studiować, mogli za nie płacić. Nawet w najbardziej „urynkowionych” uniwersytetach amerykańskich bardzo wysokie czesne, przekraczające nierzadko 30 tys. dol. rocznie, stanowi stosunkowo niewielki procent dochodów uniwersytetu. Z jedną tezą Kalisza zgadzam się natomiast w pełni – należy stworzyć takie mechanizmy, które zlikwidują coraz powszechniejszą wieloetatowość pracowników nauki.
Podsumowując, jestem głęboko przekonany, że zniesienie habilitacji w dziedzinie nauk ścisłych i przyrodniczych i wprowadzenie „systemu oceny dorobku” w kształcie proponowanym przez Józefa Kalisza nie tylko nie polepszy kondycji nauki polskiej, ale spowoduje powstanie nowych, dotychczas nieznanych patologii.

Autor jest profesorem chemii. Pracuje w Komisariacie ds. Energii Atomowej w Grenoble i na Politechnice Warszawskiej. W 2002 r. otrzymał nagrodę Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (tzw. Polskiego Nobla)

 

Wydanie: 2004, 48/2004

Kategorie: Opinie
Tagi: Adam Proń

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy