Czy trzeba nam inteligencji?

Czy trzeba nam inteligencji?

Liberum veto

W nowoczesnym społeczeństwie „inteligencja” jako grupa to relikt przeszłości. Natomiast zawsze i wszędzie potrzebne są elity zarówno konserwatywne, jak „postępowe”, otwarte na przyszłość, na zmiany, na rozwój

Jak wiadomo, w języku polskim funkcjonują dwa znaczenia słowa „inteligencja”. Po pierwsze, „inteligencja” to pewien rodzaj zdolności, właściwych osobnikom i osobniczkom gatunku homo sapiens. Po drugie – grupa społeczna, która powstała w pierwszej połowie XIX w. i przyjąwszy to miano, wszystkim swoim członkom przypisała posiadanie tych zdolności. Samo słowo pochodzi od łacińskiego intelligo (rozumiem), z czego wynika, że jednostka lub grupa (klasa? stan? klan?) nim określana powinna lepiej rozumieć świat i rządzące nim prawa.
Od rzeczownika „inteligencja” powstały też dwa różne przymiotniki: inteligentny oraz inteligencki. Tego drugiego, o ile mi wiadomo, nie ma w żadnym języku zachodnim.
„Inteligencja” jako grupa powstała w Polsce i w Rosji, dwu krajach zapóźnionych cywilizacyjnie. Po prostu w społeczeństwach, w których ogromną większość stanowili niepiśmienni chłopi – sama umiejętność czytania i pisania była wysoko ceniona, a tym, których los nią obdarzył – zapewniała korzystniejsze warunki bytowania.
Daniel Beauvois, francuski historyk, specjalista od spraw polskich (niestety nie tak popularny jak Norman Davies), swego czasu poświęcił początkom polskiej inteligencji arcyciekawą pracę pt. „Inteligencja bez wyjścia: wiedza a przywileje społeczne w Wileńskim Okręgu Szkolnym (1803-1832)”. Beauvois wykazywał, jak dalece inteligencja w pierwszej fazie powstawania

napotykała podwójne bariery:

nie tylko niechęć władz zaborczych, ale też nieufność i wręcz wrogość ze strony rodzimej arystokracji i zamożnego ziemiaństwa.
Tę sytuację ilustruje poniekąd „Nie-Boska komedia” Zygmunta Krasińskiego, ordynata na Opinogórze, który z racji wykształcenia był inteligentem, równocześnie jednak należał do elitarnego klubu, jakim po dziś dzień pozostaje arystokracja ze swymi międzynarodowymi koligacjami.
Otóż w „Nie-Boskiej” mamy do czynienia z walką dwu antagonistów, jakimi są hrabia Henryk oraz Pankracy (wspierany przez usłużnego „obywatela przechrztę”…). Pankracy niewątpliwie też jest człowiekiem wykształconym, może „kauzyperdą”, jak onego czasu wzgardliwie nazywano adwokatów.
Adwokatami byli m.in. Danton i Robespierre, co nie wymaga komentarza. Rewolucja francuska przyniosła zwycięstwo „stanowi trzeciemu”, ten zaś z czasem wyłonił własną arystokrację. Zaczęło się od Napoleona… Już wtedy pod hasłem Wolności, Równości, Braterstwa wprowadzono nową wersję „ancien régime’u”.
Co nam to przypomina?
W Polsce rodzimego „stanu trzeciego” długo nie było – jego zaczątki zawdzięczamy Niemcom, Żydom, Włochom, Ormianom.
W tej sytuacji „stanem” konkurencyjnym wobec „dobrze urodzonych” stała się właśnie inteligencja aspirująca do roli elity intelektualno-moralnej. I do „rządu dusz”, jak to określił genialny syn „kauzyperdy”. Oczywiście sprzyjał temu brak własnej państwowości.
W tej nowej elicie, w której istotnie niemało było jednostek wybitnych, do niedawna ton nadawali potomkowie szlachty ubogiej (zagonowej i bezrolnej „gołoty”) lub zubożałej, bądź to wywłaszczanej za działalność patriotyczną, bądź wskutek własnej lekkomyślności „wysadzonej z siodła”.
Z czasem tradycyjną postszlachecką inteligencję zaczęli zasilać „nowi ludzie” (homines novi), zwłaszcza o chłopskim rodowodzie, którzy w swym podsycanym przez otoczenie kompleksie niższości skłonni byli przystosowywać się do etosu „rycerskiego”. Łącznie ze zmienianiem nazwisk na „nobliwsze”…
Do „skoku” doszło po II wojnie, gdy wielu tradycyjnych inteligentów (także tych z nowego naboru) zginęło, a zmiany ustrojowe sprzyjały nasilonemu „awansowi społecznemu”. Termin ten zawdzięczamy zapewne jakiemuś „prawdziwemu inteligentowi”, który celnie przetłumaczył francuską promotion sociale. Wszak znajomość francuskiego do czasu była nieodzownym warunkiem przynależności do „elity”! Zapomniano, że – jak to dawno temu skomentował mój dowcipny kuzyn gej – „we Francji każdy analfabeta mówi po francusku”!
Dziś znów chętnie popisujemy się znajomością angielskiego, zwłaszcza w wersji made in USA. OK.
Właśnie w kręgu kultury anglojęzycznej powstało określenie „inteligencja emocjonalna”. Wylansował je w książce pod tymże tytułem Daniel Goleman, psycholog, wykładowca na słynnym Uniwersytecie Harvarda.
Zdaniem prof. Golemana ta odmiana inteligencji polega na

zdolności komunikowania się z innymi ludźmi,

przyjmowania do wiadomości ich uczuć oraz sterowania własnymi. Ważną rolę odgrywa w tym empatia, współodczuwanie z bliźnimi.
Niedawno stwierdzono też, że u osób obdarzonych wybitnymi zdolnościami matematycznymi (m.in. przydatnymi przy zdawaniu na ekonomię) często występuje niedobór empatii.
Bez „matematyków” nie byłoby wymyślnych wynalazków technicznych, które stanowią podstawę współczesnej cywilizacji, ale niosą też – jak np. internet – niebłahe zagrożenie.
W XXI w. niewątpliwie potrzebne są oba opisane rodzaje inteligencji, emocjonalna i druga, którą można by nazwać „matematyczną”. Ale chyba niewielu z nas obie po równi dopisują.
Prawdopodobnie z grona takich nielicznych wyjątkowych jednostek wywodzą się naprawdę wybitni przywódcy. Był nim gen. de Gaulle, wysoko wykształcony oficer (przewidział zawczasu, jaką rolę w II wojnie odegrają czołgi), a zarazem oddany ojciec córki z zespołem Downa. No i demokrata, który potrafił w stosownym momencie zrezygnować z władzy.
Prawdziwym „Wodzem”, nie zaś parodią wodza, może będzie prezydent Obama, który potrafił zafundować sobie przerwę w studiach na prestiżowym, trudno dostępnym uniwersytecie, aby zająć się działalnością społeczną na rzecz „wykluczonych”. I wydaje się troskliwym ojcem i „partnerskim” mężem.
Czy jest szansa, że kiedyś i my doczekamy się podobnych polityków?
Na naszej wypaczonej scenie politycznej trwają cztery partie: rozrośnięta nad miarę, dwoista prawica, lekceważone, typowo centrowe PSL i rozbita, niewiarygodna lewica (niewiarygodna, bo do PZPR jako partii władzy garnęli się coraz liczniej oportuniści, którym obca była wrażliwość społeczna, główny wyróżnik lewicy autentycznej…).
Nawiasem mówiąc, można odnieść wrażenie, że cierpiąca na elefantiazę

prawica zapatrzyła się na monopartie,

czego dowodziłyby zażarte bratobójcze walki PO i PiS oraz ewidentny apetyt obu na pożarcie „przystawek”.
Czy po jakim takim uporządkowaniu tego galimatiasu pozostałoby miejsce na tradycyjny trójdzielny układ, czy też, jak sądzą niektórzy – wystarczyłyby dwie partie albo nawet jedna, monopolistka?
Wszystko będzie zależało od rzeczywistego zapotrzebowania społecznego w bliższej i dalszej przyszłości.
Sprawą bardzo istotną wydają mi się perspektywy polskiej wsi, bo nasza kultura od wieków miała charakter wiejskiej (zakonserwowany w tej postaci wskutek wspomnianej nieobecności „stanu trzeciego”). Ale czasem zapóźnienie okazuje się korzystne…
Swego czasu wybitny pisarz intelektualista, Teodor Parnicki, wyznawał, że jako człowiek miasta ma problemy z recepcją polskiej literatury, w tym „Pana Tadeusza”. Pytał też po co właściwie Połanieccy upierali się przy powrocie do Krzemienia: „Aby się tam nudzić?”.
Ja zaś, jako nieuleczalna wieśniaczka, nadal

widzę „wieś moją ogromną”.

Serio mówiąc, na podstawie lektur (m.in. zignorowanej u nas książki francuskiego naukowca publicysty Érica Fottorina pt. „Człowiek ziemi”) sądzę, że różne względy, nie tylko ekologiczne, przemawiają za przetrwaniem pewnych tradycyjnych elementów zmodernizowanej polskiej wsi (np. gospodarstwa rodzinne do 100 ha). Ponadto dotychczasowych mieszkańców wsi prawdopodobnie zasili wzmożony odpływ z miast, zwłaszcza dużych, które po Rewolucji Elektronicznej przestaną być niezastąpionymi ośrodkami nauki i kultury. Już dziś obserwuje się ten proces i u nas, i na Zachodzie.
Tak więc może utrzymać się „zamówienie” na reprezentację polityczną już nie chłopów, ale po prostu wszystkich wieśniaków. I w tym upatruję przyszłość unowocześnionego PSL, dzięki swemu tradycyjnemu umiarkowaniu zachowującego możliwości koalicyjne i miejsce w centrum.
Z kolei przy rosnącym znaczeniu klasy średniej oraz zachowawczej obyczajowości naszego katolickiego społeczeństwa – rozsądna prawica będzie miała niemało do powiedzenia.
Rolą rzetelnej lewicy, bez której nie wyobrażam sobie „społeczeństwa zdrowego” (terminologia Fromma), będzie troska o los wszystkich „słabych”, o których klasa średnia nigdy tak naprawdę nie dbała. I dziś nie dba…
Przy takim zagospodarowaniu sceny politycznej nie byłoby miejsca dla partii inteligenckiej. W ogóle w nowoczesnym społeczeństwie „inteligencja” jako grupa to relikt przeszłości.
Natomiast zawsze i wszędzie potrzebne są elity zarówno konserwatywne, zakorzenione w tradycji, jak „postępowe”, otwarte na przyszłość, na zmiany, na rozwój.
Obecnie przeżywamy dotkliwy kryzys elit, bo dawne, postszlacheckie „przemijają z wiatrem”, a nowe, plebejskie jeszcze się nie w pełni ukształtowały.
Może jednak ten ewidentny kryzys to wreszcie przesilenie, które zapowiada wyjście z trapiącej nas chronicznej NIEMOCY?
Oby!…
14 września 2009 r.

Wydanie: 2009, 39/2009

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy