Debiut nominowany do Nike

Debiut nominowany do Nike

Od lat piszę codziennie, ale czy coś z tego powstanie, jeszcze nie wiem

Radka Franczak – absolwentka PWSFTviT w Łodzi i kursu reżyserii filmów dokumentalnych w Szkole Andrzeja Wajdy; autorka filmów dokumentalnych „Stiepan” i „Gdzie jest Sonia”. Jej debiutancka powieść „Serce” znalazła się w gronie książek nominowanych do Literackiej Nagrody Nike 2017.

Po co młodym ludziom kontakt ze starszymi?
– Taki kontakt daje bardzo dużo. Przede wszystkim dlatego, że starsi mają wiedzę o życiu, liczne doświadczenia, nie śpieszą się, a rodzice młodych ludzi najczęściej zarabiają pieniądze, mają mnóstwo obowiązków i brakuje im czasu na dłuższe rozmowy. Młodzi są oddani w ręce nauczycieli, szkoły, żyją wśród telefonów, komputerów, internetu, a tam nie znajdą takiej opieki, cierpliwości, dystansu, wiedzy, mądrości, jakie mają starsi. Oczywiście nie można generalizować – bywają różni ludzie, także starsi. Ale przepływ między pokoleniami właśnie w tym układzie jest bardzo ważny. Spotkałam wiele osób, które opowiadały o babci czy dziadku jako jednych z najważniejszych ludzi w ich życiu.

Spokój, ciepło, tolerancja i wiedza…
– Bardzo często. Także poczucie bezpieczeństwa, bufor przed brutalnością zdarzeń. Nie wiem dlaczego, ale ja bardzo dobrze się czuję ze starszymi, chociaż mam dyskomfort, używając określenia starsi ludzie, bo słowo starszy źle u nas jakoś brzmi.

Rzeczywiście, słowo niby neutralne, ale nacechowane lekko pejoratywnie.
– A dla mnie starszy to mądry – człowiek, który przeżył i wie, nosi w sobie historię życia. Pracuję teraz nad filmem dokumentalnym o Marcelli Sembrich, pierwszej Polce występującej w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, i rozmawiam z bohaterami, którzy mają po 80-90 lat; moja najstarsza rozmówczyni ma sto lat. Czyli urodziła się w 1917 r.! Mogłabym z kimś takim rozmawiać godzinami. Niedługo po wydaniu „Serca” miałam spotkanie autorskie w Słupsku z uczestnikami uniwersytetu trzeciego wieku. Przyszło ponad sto osób, była bardzo ciekawa dyskusja i ja, debiutantka, dostałam od tych ludzi wielkie wsparcie. Mówili, czym jest dla nich ta książka, ale przede wszystkim rozmawialiśmy właśnie o braku kontaktu między młodymi a starszymi – nie tylko w domach, ale też w przestrzeni publicznej. O ich tęsknocie za tym.

Kult młodości został upowszechniony przez romantyzm, a umocniony przez ruch hipisowski, i do dziś żyjemy w przekonaniu, utrwalanym przez media, że trzeba być młodym, pięknym, sprawnym, a kiedy zaczyna nas nadgryzać ząb czasu, pozostaje siedzenie w kącie.
– Ale życie nie wygląda tak pięknie i nie zawsze jest hurra i do przodu. Prawie każdy z nas napotyka różne przeszkody, jego i bliskich dotykają choroby. Kiedy wypieramy świadomość tego, stajemy się osamotnieni, jeśli coś takiego pojawi się w naszym życiu.

Shirley, najstarsza bohaterka pani powieści, jest chyba najsympatyczniejsza. Celowo tak ją pani wykreowała?
– Tak. Miałam w życiu szczęście, bo właśnie spotkałam takie osoby i zawsze miałam wrażenie, że one są żywotniejsze ode mnie. Czułam się przy nich jak grzeczna panienka, dlatego konstruując tę historię, chciałam w ten sposób pokazać Shirley. Czerpiącą z życia, mądrą, zaskakującą kobietę. Taką, która ma świadomość, jak ważne jest, żeby żyć w sposób, w jaki ona chce, a nie jak tego chcą normy społeczne i przypisane kobietom role.

Wika, najmłodsza bohaterka, wiele skorzystała na kontakcie z Shirley.
– Wika się zmieniła, duży wpływ miało też jej zetknięcie się z chorobą i odchodzeniem Shirley. Myślę, że każdemu, kto przechodzi takie graniczne doświadczenie, bliższe są pytania: Kim jestem? Co robię? Jak długo będę żyć? Co po mnie zostanie? I właśnie Wika przez to przechodzi. Zaczyna się rozpadać jej dotychczasowy świat, ten, który miała tak dobrze ułożony.

Rozpada się, ale składa na nowo, tyle że zmienia perspektywę. Skąd pani wie, jak odchodzi człowiek? Bo opis choroby, trudnego umierania Shirley jest bardzo prawdziwy i wstrząsający.
– Ta wiedza pochodzi z dwóch źródeł – pierwsze to własne doświadczenie, ja też jeździłam do pracy za granicę: zbierałam winogrona, opiekowałam się kotami, dziećmi, ale też osobami starszymi. Drugie to rozmowy, które prowadziłam z wieloma opiekunami osób poważnie chorych, umierających, gdy „Serce” miało być filmem. Tworzyłam scenariusz i na jego potrzeby robiłam dokumentację. To jest taki świat, którego na co dzień nie dotykamy.

Dopóki on nas nie dotknie.
– Dopóki nas nie dorwie, nie złapie – kiedy przydarza się to nam lub naszym bliskim albo kiedy decydujemy się podjąć taką pracę. Bo pierwsza reakcja jest taka: dobrze płacą, mogę przecież to robić, to łatwe. Wielu osobom wydaje się, że dadzą sobie radę w tej pracy. A potem się okazuje, że to zamknięty świat, w którym mamy do czynienia z bólem, cierpieniem, agresją, własną bezsilnością. Zależało mi, żeby to pokazać. Także opisać cielesność – jak się zmienia ciało, jak wszystko jest skomplikowane, powiązane. Każdy jest uwikłany w tę dramatyczną sytuację – chory, jego rodzina, pielęgniarka, opiekunka. Moim zdaniem za mało się o tym mówi.

Bardzo mało się mówi, bo to brzydkie i trudne. Shirley długo umiera.
– Pisząc, skupiłam się na pokazaniu prawdy. Tego, jak trudna jest sytuacja, gdy opiekujemy się chorymi rodzicami, którzy zamieniają się w dzieci. Tego, jak duża jest samotność rodziny poddanej takiej próbie. Na Zachodzie został wypracowany jakiś rodzaj pomocy – np. przeszkolone psychologicznie pielęgniarki. U nas tego nie ma. Jest natomiast, jak chyba w całym współczesnym świecie, ogromny lęk przed chorobą i przed śmiercią.

Chorego, zmarłego szybko się sprząta z widoku.
– Proszę zobaczyć, jaki sens miały dawniejsze rytuały, które jeszcze przetrwały na niektórych wsiach. Z umierającym chorym czy zmarłym ciągle ktoś jest. Człowiek po śmierci leży w domu, przychodzą sąsiedzi, żegnają się, dają wsparcie rodzinie. To przygotowuje nas na nasz własny rozpad. Dotykamy wtedy co prawda rzeczy trudnych, związanych z naszym istnieniem, ale stajemy się silniejsi. Widzimy, że śmierć stanowi część życia.

Nikt też nie separuje tam dzieci od zmarłego. Dzisiaj dzieci chroni się przed widokiem i świadomością śmierci, bo nie udźwigną.
– Nie zgadzam się z tym. Moim zdaniem dziecko powinno być tak blisko zmarłego, jak chce; dzieci na pogrzebach często podchodzą, bo chcą zobaczyć, pogłaskać, włożyć coś od siebie do trumny. Jeśli będziemy bronić je przed widokiem i tematem śmierci, to jak będą umiały poradzić sobie w tak skrajnej sytuacji później, w życiu dorosłym? Według mnie świadomość śmierci w linii prostej łączy się z podejmowaniem decyzji życiowych. Często coś przychodzi pod warunkiem, że coś też odejdzie, że z czegoś zrezygnujemy. Kiedy tak czyścimy życie ze śmierci, to zabieramy sobie coś ważnego.

Powiedziała pani, że „Serce” pierwotnie miało być filmem. Dokumentalnym czy fabularnym?
– Fabularnym, reżyserowanym przez Agnieszkę Smoczyńską – nadal o tym rozmawiamy. Podczas warsztatów filmowych nasz ówczesny wykładowca Andrzej Wajda powiedział, że może to powinna być najpierw powieść. Ja od 12. roku życia codziennie coś pisałam, ale nigdy nie pomyślałam, że mogę stworzyć powieść, jego słowa bardzo mnie wtedy zaskoczyły. Potem zrozumiałam w pewnym momencie, że miał rację i że historia o trzech kobietach żyjących w jednym domu będzie najpierw książką.

Książką niezwykle przenikliwą psychologicznie. O Shirley, jej córce i dziewczynie z zewnątrz. Shirley z miłości zniszczyła życie Robin, a pomogła Wice uniknąć błędów życiowych. Trzeba mieć ogromny zmysł obserwacyjny, żeby tak wniknąć w czyjąś psychikę.
– Mnie to po prostu interesuje. Relacje, psychika, przeszłość oraz sposób, w jaki pamiętamy – co się kryje za naszym zachowaniem, co nas prowadzi. Bardzo lubię słuchać ludzi.

Jest też pani niezwykle wrażliwa na przyrodę. Kiedy pokazuje pani związek uczuć Wiki z przyrodą, to oba te światy tak się przenikają, że nie wiadomo, gdzie się kończy człowiek, a gdzie zaczyna natura.
– Bo dla mnie nie ma takiej granicy, my jesteśmy naturą, jednym z jej elementów. Bez niej nie damy rady, ale ona bez nas poradzi sobie bardzo dobrze. Dowodzi tego choćby Czarnobyl, gdzie po tym, jak zniknął człowiek, przyroda się odrodziła, pojawiły się wilki, łosie, rysie, jelenie, niedźwiedzie – zwierzęta, których nie było tam od stu lat. Wróciła puszcza.

Zwierzęta nareszcie oddychają pełną piersią, żyjąc bez ludzi. To optymistyczne.
– Dla przyrody tak. Mnie to jednak nie cieszy, bo myślę o naszych dzieciach, następnych pokoleniach. Co my im zostawiamy? Natura to wielka siła. W trudnych momentach koi, pomaga, uczy. Pamiętam, jak kiedyś narzekałam: nie mogę już w tym mieście, tyle betonu, samochodów, tęsknię za naturą, a ktoś mi wtedy powiedział: o co ci chodzi? Przecież ty sama jesteś naturą. To prawda, ale w dzisiejszym życiu bardzo jesteśmy z nią, więc w jakimś sensie też ze sobą – z ważną częścią nas – rozdzieleni.

Lubiła pani czytać opisy przyrody?
– Zależy gdzie. Pamiętam, że u Henryka Sienkiewicza nie lubiłam, ale kiedy miałam 15 lat, przeczytałam „Do latarni morskiej” Virginii Woolf i byłam poruszona. Urodziłam się w Słupsku, więc jestem związana z morzem – kto wie, czy to nie przyczyna.

Pani książkę zamykają słowa: „Na końcu chcę podziękować przyrodzie i ukochanemu morzu, bez których niczego by nie było”.
– Morze to dla mnie najbardziej bezpośredni kontakt z naturą. Widywałam je w czasie sztormu, huraganu, zamieci śnieżnej i też skrzące się, ciche jak jezioro. Nie doceniamy siły wody, wody w ogóle, a przecież ona stanowi większość naszej planety. Morze, oceany mnie fascynują.

W „Sercu” są fotografie wody i nie tylko jej. W ogóle są fotografie, co zaskakujące w powieści. Zdecydowały o tym pani zainteresowania filmowe?
– „Serce” zaczyna się od słowa: „Pamiętam” i cała książka to subiektywny, wybiórczy strumień wspomnień kobiety, która jako młoda dziewczyna pojechała do pracy. Fotografią zajmuję się od 19. roku życia i kiedy myślałam o tej książce, widziałam ją fizycznie – bloki liter przedzielone fotografiami. To jest intensywna książka; czułam, że są potrzebne przejścia na inny poziom percepcji przy jednoczesnym mówieniu o tym samym, trzymanie nastroju. Chciałam, żeby to nie były dosłowne ilustracje tekstu, ale flesze z podświadomości. Tak jak bywa czasem, że idziemy i nagle pojawia się przed naszymi oczami obraz z przeszłości – jakieś okno, fragment drzewa, czyjaś dłoń. Mnie interesują książki, które mają wyrazisty świat wewnętrzny. Jeżeli udaje się taki świat stworzyć, to znakomicie.

Dlaczego akcję umieściła pani w Szwajcarii?
– Szwajcaria to dla mnie taka specyficzna soczewka Europy. Obok Szwajcarów, najczęściej ciężko pracujących, ale żyjących w dostatku farmerów, mają tam rezydencje przedstawiciele starej Europy, których fortuny pochodziły jeszcze z kolonialnych zysków, wojen, a także współcześni bogacze. Nad Jeziorem Genewskim mieszkało wielu artystów, nawet z Polski, jak choćby wspomniana już Marcella Sembrich, także Ignacy Paderewski, Henryk Sienkiewicz. Ja i moi znajomi m.in. tam jeździliśmy do pracy, wielu z nas tam zostało. To przede wszystkim także piękny kraj.

Czyli miała pani na uwadze ciągłość historii i uniwersalizm europejski, a ja pomyślałam, że chodziło o zestawienie eleganckiej, zasobnej Szwajcarii z warunkami polskimi, gdzie stary człowiek nie choruje i nie umiera w takim komforcie jak Shirley.
– Nie, nie to było moim zamiarem. Nie chciałam porównywać w książce systemów opieki zdrowotnej. Ale to ciekawe. W Polsce co prawda rozmawiałam z polskimi opiekunkami, ale one pracowały za granicą, natomiast bywałam u nas w domach opieki. Wiem, jak to wygląda, jaka jest różnica. Jednak nawet w idealnym systemie, który opisuję, problemy są te same. Bezradność i bezsilność.

Pisząc, myślała pani, że do kogo adresuje książkę? Do pokolenia Wiki czy Shirley?
– Musiałam opowiedzieć tę historię. Natomiast kiedy zaczęłam się zgłaszać do wydawnictw, padało pytanie: Dla kogo ta książka, kto jest „targetem”? Za tym pytaniem stoi wielka maszyneria, praca specjalistów, ale ja nie do końca w to pytanie wierzę, szczególnie dzisiaj, kiedy rzeczywistość bardzo dynamicznie się zmienia.

Okładka kojarzy się z książką dla młodzieży.
– Różne głosy do mnie docierają. Jedni mówią, że wizerunek młodej dziewczyny i tytuł „Serce” sugerują książkę o miłości, lekką. Innym bardzo się podoba.

A dlaczego tytuł „Serce”?
– Serce pojawia się w różnych wątkach. Tata Wiki był kardiochirurgiem i ona z tym wizerunkiem serca jako organu dorastała. Ale serce związane jest też ze sferą uczuć, z tym, że jesteśmy ze sobą, i jest potrzebne do umierania. Umieranie to operacja na otwartym sercu; musimy je otworzyć, bo inaczej nie przeżyjemy tego umierania, nie przeżyjemy życia.

Serce też, przestając bić, uwolni cierpiącego chorego od życia. A swoją drogą, świadomie podali Shirley za dużą dawkę morfiny? Żeby pomóc sercu stanąć?
– Pyta mnie pani, czy zrobili to celowo?

Tak, bo w powieści zostawiła pani tę kwestię otwartą.
– Takie pytanie: podać czy nie, często pojawiało się w moich rozmowach z opiekunami, a niejednokrotnie były to osoby głęboko wierzące. Nieraz podkreślały, że nadchodzi taki moment, kiedy wszyscy biorący udział w odchodzeniu człowieka nie widzą już dalszego sensu. Najlepiej wie to osoba cierpiąca i ona chciałaby zadecydować.

Jeżeli jest świadoma.
– Oczywiście. Ale ja stawiam tylko pytanie, temat pozostaje otwarty.

Postęp medycyny wydłużył ludzkie życie, jednak człowiek jest śmiertelny i kiedyś musi odejść, a podtrzymywany cierpi dłużej, niż wymaga tego natura. Medycyna zna pojęcie uporczywego leczenia.
– Leczenia albo uporczywego dręczenia.

Tak, ale jak zdecydować, od którego momentu przestać podawać lekarstwa i jakie?
– I kto ma o tym decydować, zwłaszcza gdy osoba umierająca jest nieświadoma albo nie może mówić.

Nie ma odwrotu od rozwoju medycyny. Za to powstaje coraz więcej wątpliwości natury filozoficznej, etycznej.
– Nie wiem, czy nie ma odwrotu, ponieważ świat mnie ciągle zaskakuje różnymi zwrotami, natomiast wątpliwości etyczne rzeczywiście zostają.

Będzie pani pisała następne książki?
– Nominacja do Nike na pewno przysłużyła się „Sercu”. To był debiut i niczego po nim się nie spodziewałam; ucieszyłam się bardzo, że w ogóle książka została wydana. Ta nominacja dała powieści nowe życie, a mnie więcej śmiałości. Jak powiedziałam, od lat piszę codziennie, ale czy coś z tego powstanie, jeszcze nie wiem, bo tego nie ma.

A co z filmami?
– Przy filmie pracuje się inaczej. Zespołowo. Film jest kontaktem z innymi, rozmową, sporami. To odmiana po samotnej czynności pisania, kiedy zamykam drzwi i tylko dziecko może wejść do mojego pokoju. W tej chwili pracuję nad fascynującą postacią, jaką była zapomniana u nas Marcella Sembrich. Jej życie jest dla mnie inspiracją. Chcę opowiedzieć jej historię, podróżując po Europie i Ameryce, to praca na najbliższe dwa lata życia.

Wydanie: 2017, 44/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy