Deep Purple 40 lat później

Deep Purple 40 lat później

Komputer to tylko narzędzie. Ani lepsze, ani gorsze niż gitara

Zespół Deep Purple zagra 28 października w Rzeszowie, 30 października w Katowicach i 31 października we Wrocławiu. Koncertom patronuje „Przegląd”.

Roger Glover – (ur. w 1945 r. w Brecon w Walii) kompozytor, wykonawca, producent, autor tekstów. Basista grupy Deep Purple w latach 1969-1973 i od reaktywacji zespołu w 1984 r. do dziś. Uczestniczył w nagraniu najbardziej znanych albumów, m.in. „Deep Purple in Rock”, „Machine Head” i „Perfect Strangers”.

– Deep Purple gra już ponad 40 lat…
– Dokładnie 42. Nie, żebym liczył…

– …a ty z nimi – z przerwami 41. Kiedy zaczynaliście, przeszło ci przez myśl, że tak potoczy się wasza kariera?
– Ależ oczywiście, wszystko poszło zgodnie z założeniami! Ściśle to zaplanowaliśmy, rok po roku. A serio – nie można przewidzieć, co będzie w przyszłości, nikt nie może. Przed dołączeniem do Deep Purple grałem już profesjonalnie przez cztery czy pięć lat i z tamtym pierwszym zespołem próbowaliśmy nagrać duży przebój. Wtedy myślałem, że wszystko, czego chcę, to dostać się na listy przebojów… Bo kiedy zrobisz hit, dwa albo trzy, jest szansa, że zatrzymasz się w branży na dłużej. Większość zespołów, które zaczynały w tym samym czasie, przetrwała najwyżej rok czy dwa. Bardzo niewiele zachowało kurs. Szalenie trudno przewidzieć, która z grup będzie trwać. Pamiętam, że kiedy byłem jeszcze dzieciakiem, słuchałem Rolling Stones, jeszcze zanim zostali sławni. Jeśli ktoś by mi wtedy powiedział, że będą takim zespołem, jakim się ostatecznie stali, nie uwierzyłbym. Wtedy nie byli nawet jakimiś świetnymi muzykami, kopiowali Chucka Berry’ego – i to nie najlepiej.

– Od czego zależy, kto przetrwa?
– Nie wiem… Jeśli zrobisz coś, co spodoba się publiczności, to super. Ale jak przewidzieć, co to będzie? Puszczasz muzykę w świat i już nie należy do ciebie. Pamiętam, kiedy sam poczułem, że się udało. Grupa Deep Purple zaczęła być znana po roku grania, może dwóch. Kiedy przechadzałem się ulicami miasta, w którym akurat mieliśmy grać koncert – a sprzedaliśmy właśnie milion płyt – zastanawiałem się, patrząc w okna, w ilu mieszkaniach jest nasz album. To dziwne emocje. Teraz odczuwam to inaczej, ale wtedy było niezwykłe, obezwładniające, ekscytujące.

– Kiedy patrzysz na zespoły grające dziś, widzisz w nich kandydatów do przetrwania najbliższych 40 lat?
– Jest dużo dobrych zespołów, choć trudno to zaobserwować, jeśli ogląda się telewizję i słucha radia. Ale np. w stacjach internetowych można znaleźć prawdziwe perły. Mnóstwo zespołów startuje każdego roku, codziennie docierają do nas nowe dźwięki, nowe kompozycje.

– Sława wielu z tych grup szybko zblednie.
– To prawo dżungli. Większość pogra sezon lub dwa i się skończy, nie ma innej rady. Osób grających muzykę jest dużo i będzie coraz więcej. I wszyscy chcą tego samego: chcą być rozpoznawani. Może nie sławni – nie każdy pragnie sławy, zresztą o tym tak naprawdę się nie myśli, nie planuje się tego. To, czego się naprawdę pragnie, to osobiste spełnienie. Duża jego część rzeczywiście bierze się z faktu, że ludziom podoba się to, co robisz. To satysfakcjonujące. Ale świat muzyki jest okrutny, większość zespołów zniknie, a ich członkowie będą mieli normalną pracę, założą rodziny, będą normalnymi ludźmi. Wylądowałem w tym miejscu, gdzie jestem teraz, nie z własnego wyboru. Po prostu byłem w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie i dołączyłem do zespołu, który miał się stać częścią historii muzyki.

– I czujesz się spełniony?
– W jakimś stopniu tak. Ale jestem artystą, więc spełnienie nigdy nie będzie całkowite. Codziennie piszę nowe piosenki, codziennie sięgam po coś nowego. To coś, co muszę robić, coś, co kocham, choć nie zawsze jest łatwe. A zatem – tak, jestem spełniony, ale tylko częściowo. Powiedzmy – w połowie.

– Artyści zawsze chcą czegoś więcej?
– Może są tacy, którzy zawsze uważają, że właśnie zrobili coś fantastycznego, dumni z siebie i ze swojej pracy, ale to chyba mniejszość. Chociaż oczywiście chciałbym tak umieć. To pewnie przyjemne.

Duch ochoczy, ciało też

– W czasie poprzedniej wizyty zespołu w Polsce wrocławska publiczność pobiła rekord Guinnessa, wykonując przed koncertem „Smoke on the Water” na ponad 6 tys. gitar.
– Tak, to niesamowite, prawda? Macie wspaniałą publiczność. Do dziś pamiętam nasz pierwszy koncert w Polsce, chyba w Poznaniu. Jeszcze wtedy grał z nami Ritchie Blackmore, ale już wiedzieliśmy, że odejdzie z zespołu. To był trudny czas, ale granie w Polsce bardzo nas podładowało. Pamiętam, że przyjechaliśmy na koncert prosto z lotniska i widzieliśmy ludzi czekających na ulicy, biegnących za samochodem – czułem się, jakbyśmy byli co najmniej Beatlesami.

– A nie jesteście? Nie chodzi mi oczywiście o rodzaj muzyki, tylko o sławę, o to, jak zmieniliście muzyczny rynek.
– Cóż, na co dzień nie czuję się, jakbym grał w Beatlesach. Zresztą kiedyś poznałem członków zespołu i wiem, że ich życie było inne, to był niesamowity świat, do którego nasz wcale nie jest podobny.

– Jak wy i wasza publiczność zmieniliście się przez te 40 lat grania?
– O, ja się nie zmieniłem ani trochę! Może tylko trochę przyblakł kolor włosów, może ciało jest trochę inne, niż było, ale nadal jestem w dobrej formie. Mamy szczęście, bo każdemu z nas dopisuje zdrowie. A co do widowni – jest coraz młodsza. Ostatnio widzimy na koncertach przede wszystkim nasto- i dwudziestoparolatków! Oczywiście są też starsi, czasem przychodzą po to, żeby powspominać młodość. Ale my sami ciągle jesteśmy młodzi. Kiedy wchodzisz na scenę, znów masz 19 lat. Ja wciąż jestem podekscytowany, gdy wychodzę na scenę, dziś chyba cieszy mnie to bardziej niż kiedyś.

– Waszych płyt słucha zarówno najmłodsze pokolenie, jak i osoby, które z wami dorastały.
– Tak, bo to po prostu uczciwa muzyka. Nie udajemy kogoś, kim nie jesteśmy, robimy to, co umiemy najlepiej, bez pozerstwa. Nie wysilamy się, żeby trafić na pierwsze miejsca listy przebojów. Już nie musimy marzyć o nagraniu hitu.

– A co z oczekiwaniami i reakcjami publiczności? Zmieniają się?
– Kultura się rozwija, więc każde pokolenie chce czegoś trochę innego. Kiedyś – widzę to, jeśli wspominam nasze pierwsze lata, oglądam kasety z lat 70.
– ludzie na koncertach siedzieli grzecznie na swoich miejscach i wszyscy byli bardzo dobrze wychowani. Czasami pojedyncze, wyjątkowo śmiałe osoby wchodziły na scenę i tańczyły, ale generalnie cała publiczność zachowywała się znacznie ciszej, spokojniej niż teraz. Może to wpływ nowych mediów i zmian w muzyce… Publiczność oczekuje tego, żeby móc wstać, pokrzyczeć, poruszać się. Chcą dużo głośnych dźwięków, świateł. No i znak czasu – dawniej, gdy graliśmy „Smoke on the Water”, publika wyciągała zapalniczki. Dziś wyciąga komórki. Jedni, żeby poświecić, drudzy – zadzwonić do znajomych: „Grają to!”.

– Miewasz jeszcze tremę przed koncertami?
– Każdy z nas przeżywa to inaczej, ale ja akurat jestem raczej spokojny. Jadę na koncert, przygotowuję się, rozmawiam… Staram się pamiętać, o co w tym wszystkim chodzi, wreszcie biorę gitarę… Jestem bardzo wyciszony, do momentu kiedy wchodzę na scenę. Wtedy zaczynają się emocje, wszystko się zmienia. Oczywiście nie zawsze tak było – gdy zaczynaliśmy, przeżywałem każdy koncert na długo, zanim się zaczął. Krew pulsowała mi w skroniach, nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca, oczekiwanie wprost mnie rozrywało. To nie minęło, tylko bardziej się skoncentrowało – wybucha gwałtownie, gdy zaczynam grać. Tylko dzięki temu mogę przetrwać kolejne dni i tygodnie ciągłych koncertów, inaczej pewnie wypaliłbym się po tygodniu.

Samotność w podróży

– Nie czujecie się zmęczeni sobą nawzajem? Po 40 latach możecie już działać sobie na nerwy…
– Nie, wciąż jesteśmy przyjaciółmi. Mamy swoje nieporozumienia, ale na co dzień się dogadujemy. Zresztą wcale nie spędzamy tak wiele czasu wspólnie. Kiedy lecimy samolotem, każdy z nas siedzi sam, możemy czytać książkę czy zajmować się własnymi sprawami. Lądujemy, wchodzimy do busa, jedziemy do hotelu, gdzie każdy ma własny pokój. Nie przeszkadzamy sobie, szanujemy swoją prywatność. Oczywiście tuż przed koncertem i po nim cały zespół spotyka się w garderobie, rozmawia, żartuje, atmosfera jest naprawdę świetna. Ale potem znów wraca się samemu do hotelu. Tak naprawdę wyjazdy w trasy są bardzo samotne, chyba tak samo jak zwykłe podróże służbowe.

– Kiedy Ritchie Blackmore zdecydował się odejść z zespołu, atmosfera bywała cięższa?
– Przez jakiś czas trochę… On był oczywiście bardzo ważną częścią zespołu, do dziś jest świetnym gitarzystą. Śledzę to, co robi, i jestem pełen podziwu. Dziś nie mamy do siebie żalu, jeśli nawet zdarzały się gorsze dni, to już dawno minęły. Zmiany w składzie zespołów są normalne – u nas i tak następowały bardzo rzadko.

Wciąż na nowo

– Wasza muzyka doczekała się wielu coverów. Jak się czujesz, gdy je słyszysz?
– Podekscytowany, radosny. Wiesz, niektórzy grają to lepiej niż my!

– Nie jesteś wtedy zazdrosny?
– Nie. My już nie musimy niczego udowadniać, zagraliśmy to pierwsi. Nawet jeśli grają lepiej – super, niech im pójdzie na zdrowie. Tylko się cieszyć. Poza tym oni uczą się na naszych błędach, uważnie studiując płyty. A my chcemy to grać każdego dnia inaczej. Dla nas dziś to właściwie jazz-rock, każdego dnia dajemy sobie miejsce na inne wykonanie, na solówki.

– Improwizujecie?
– Za każdym razem. Możesz oczywiście rozpoznać piosenkę, ale najwięcej radości daje nam ciągłe odświeżanie melodii, dodawanie do niej czegoś nowego. Może dlatego udało nam się jeszcze nie znudzić.

– Świat muzyki bardzo się zmienił. Nie przeraża cię perspektywa, że instrumenty zostaną zupełnie zastąpione przez komputery?
– To już się dzieje. Ale trzeba pamiętać, że komputer to tylko narzędzie. Ani lepsze, ani gorsze niż gitara. Problem jedynie w tym, że wielu ludzi za bardzo zdaje się na sam sprzęt, zapominając, że to od nich zależy muzyka. Szczególnie w przypadku użycia automatów perkusyjnych. Robią wtedy jakieś twory muzykopodobne: łatwo uzyskać sam rytm, jednostajne uderzenia, ale to już nie jest melodia. Wciąż mam nadzieję, że w muzyce ma być coś głębszego i można to wydobyć niezależnie od rodzaju narzędzia. Np. Peter Gabriel używa syntezatorów i uzyskuje świetny efekt. Nie korzysta z komputera, żeby zastąpić talent, bo tego mu nie brakuje. W Deep Purple też bardzo pomagają nam komputery. Ale źli muzycy nie staną się dobrzy tylko przez to, że kupią nowoczesny sprzęt. Jeśli ktoś po prostu ma automat perkusyjny, a cała piosenka składa się z uderzeń i wrzasków, cóż… To nie mój styl. Ale nie zamierzam siedzieć i narzekać na dzisiejszą muzykę.

– Co doceniasz, gdy słuchasz innych zespołów?
– Trudno to skonkretyzować… Zawsze lubię dobre piosenki, także ich tekst ma dla mnie znaczenie. Ale nie przepadam za hard rockiem.

– Jak to? Przecież sami mieliście na niego wielki wpływ!
– Może właśnie dlatego? Często mam wrażenie, że w tej dziedzinie już wszystko słyszałem. A ja lubię słuchać nowych rzeczy.

– Twoja córka też jest muzykiem. Zdarzało ci się z nią grać?
– Tak, ale nieczęsto. Chcę, żeby szła własną ścieżką, robiła swoje rzeczy. Obserwuję ją, ale z dystansu.

– Próbowałeś ją powstrzymać, tłumaczyłeś, że to trudny zawód?
– Nie, to jej życie. Nauczyłem się takiego podejścia od mojej mamy. Kiedy sam stawałem się profesjonalnym muzykiem, cała rodzina mówiła mi, że to zły pomysł i że nigdy nie zrobię kariery. Tłumaczyli: „Naucz się czegoś, co zapewni ci byt”. Ona jedna powiedziała: „To twoje życie, rób, co chcesz”. Kto wie, gdzie bym był, jeśli nie miałbym takiego wsparcia.

– Nie żałujesz zwykłego, spokojnego życia?
– Ależ ja mam normalne życie! Chodzę po zakupy, pracuję, jem obiad, śpię w łóżku. Tyle że nie pracuję osiem godzin w biurze, no i te łóżka, w których śpię, często się zmieniają.

Wydanie: 2010, 40/2010

Kategorie: Kultura
Tagi: Agata Grabau

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy