Degustator

Degustator

Wojciech Pszoniak nie grywał ról. On odkrywał swoje postacie. Czasem wbrew scenariuszowi, na przekór reżyserowi, w kontrze do samego siebie. Czasem w języku, którego zupełnie nie znał. I wtedy właśnie bywał najbardziej prawdziwy.

 

Będę aktorem

 

W dowodzie osobistym jako miejsce urodzin wpisano mu ZSRR, bo rodzina ma rodowód lwowski. W 1946 r. podróż do Polski w wagonie towarowym opalanym „kozą” zajęła im 40 dni. Zatrzymali się w Gliwicach, zamieszkali w tej samej kamienicy co inni lwowiacy, państwo Zagajewscy z synem Adamem, późniejszym poetą. Ojciec odmówił wstąpienia do partii, więc wyleciał z posady dyrektora wytwórni sadzy technicznej. Matka, wielbicielka opery włoskiej, została magazynierką na budowie. Mały Wojtek tak dalece nie odnajdywał się w tej burej śląskiej beznadziei, że aż dwa razy próbował ze sobą skończyć. Wylądował jako kadet w orkiestrze wojskowej. Specjalność: werbel. Po służbie czyszczenie kibli gołymi rękami. Nie sprawdził się, wyrzucili. Z teatrzykiem harcerskim objeżdżał prowincjonalne przeglądy, ale wystawiane tam scenki dell’arte nauczyły go na całe życie: aktor nie jest po to, by „odegrać rolę”. Aktor powinien „wejść w postać”, najgłębiej jak się da, zostać nią na czas przedstawienia, a może i dłużej. Odtwarzaną postać należy długo obwąchiwać. A tekst – degustować. To się przydało, gdy mieszkający wtedy w Gliwicach Tadeusz Różewicz – guru nowoczesnej dramaturgii – pozwolił Wojtkowi i kolegom wystawić w studenckim teatrzyku sztukę „Świadkowie albo nasza mała stabilizacja”.

Ale prawdziwy teatr Wojtek odstawiał, gdy zarabiał na życie jako psi fryzjer, o czym nie miał pojęcia. Wokół strzyżenia pudla należało zbudować cały spektakl, żeby ukryć brak warsztatu fryzjerskiego. Albo samochód. Wojtkowi żołądek przysychał z głodu do kręgosłupa, ale wszystkim dookoła opowiadał, że ma samochód – od niechcenia pobrzękiwał kluczykami bądź przyturlał starą oponę, bo rzekomo za rogiem złapał gumę.

Na egzaminie do warszawskiej PWST poszło jednak gorzej. „Brak warunków zewnętrznych, wady wymowy, brak wrażliwości”. Oblali go, a on się odwrócił w stronę Kreczmara, Świderskiego i Perzanowskiej: „Niech wam się, k… nie zdaje, że nie będę aktorem!”. I trzasnął drzwiami. Aktorem został w Krakowie, w dodatku na własnych zasadach. „Owszem, rzemiosło jest przydatne – tłumaczył po latach w rozmowie rzece z Michałem Komarem – ale co z tego, że masz doskonałą dykcję, gdy idzie o to, by postać była czymś więcej niż instrumentem do przekazania tekstu”. I takiego – gotowego! – brali go do swoich historycznych inscenizacji Zygmunt Hübner, Konrad Swinarski, wreszcie Andrzej Wajda.

 

Hucpiarz, pachciarz, fabrykant

 

W roku 1974 reżyser rzuca propozycję: Wojtek zagra Moryca Welta, jednego z trójki przyjaciół budujących na podmiejskim ugorze fabrykę, w ekranizacji „Ziemi obiecanej”. Tyle że ten Reymontowski Żyd był narysowany grubą antysemicką krechą. Czysty szablon – dla aktora bezużyteczny, dla filmu szkodliwy.

Aktor Pszoniak zaczął obwąchiwać tę postać po swojemu: „A sam Moryc Welt? Musiał go ktoś przedtem parę razy przelecieć batem po grzbiecie, brutalnie odepchnąć jako parszywego Żyda, bo nosi w sobie i ból, i nieufność, a jednocześnie marzy, by było inaczej, chce przekroczyć granicę, chce być postrzegany jako człowiek, ludzkie istnienie, a nie jako typowy egzemplarz grupy etnicznej czy rasy”. W „oscarowej” kreacji Pszoniaka – jak zgodnie uznała krytyka – ten Moryc mieni się wszystkimi odcieniami. Oto zamożny łódzki fabrykant, ale jednocześnie w prostej linii potomek wiejskich „pachciarzy”, zostaje zaproszony do stołu wystawionego przed dworkiem szlacheckim. I chciałby tam zasiąść z godnością właściwą jego pozycji i pieniądzom. Ale – pokolenia jego żydowskich przodków – panicznie boi się dworskich chartów, przed którymi może nawet sam nieraz zmykał w popłochu. Więc zbliża się do „jaśnie dziedzica” ni to krokiem menueta (bo tak według niego chadzają wielcy państwo), ni to truchtem wiecznie przeganianego Żydka. W tej jednej scence jest już cały Moryc! A potem Moryc, który bez mrugnięcia okiem śledzi kursy giełdowe i słucha kilku raportów handlowych naraz. I nie umyka mu najdrobniejszy szczegół. I jeszcze Moryc cały w ukłonach, w przepraszających uśmiechach, gdy ośmiela się zwrócić o pożyczkę do potężnego łódzkiego fabrykanta rekina Grünspana. I ten sam Moryc, który temu samemu Grünspanowi dwa dni później rzuca bezczelnie i bez mrugnięcia, że mu pieniędzy nie odda. A potem nieprzytomny z napięcia nerwowego i zdumienia, że się na coś takiego zdobył, zbiega ze schodów, zgina się wpół, jakby chciał uspokoić żołądek, który skacze do gardła. Ale sekundę później dociera do niego, że dał radę, że się udało. I z tej radości śmieje się wprost do obiektywu i wesoło macha ręką w stronę kamerzysty.

Takie gesty w montażu rutynowo się wycina, ale Wajda ten gest zostawił. Bo w tej mikroscence był cały Moryc i cały Pszoniak jednocześnie. I już nie wiadomo było, który jest który…

Wajda doskonale poznał się na Pszoniaku i postanowił wyzyskać jego aktorstwo do dna. W roku 1974 pada propozycja: rola Robespierre’a w „Sprawie Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej. Ale tym razem wydaje się, że Wajda się pomylił. Danton – tak, proszę bardzo! „Od dzieciństwa jestem nadaktywny. Biegam, gestykuluję, skaczę, rozglądam się, nasłuchuję, często bezwiednie” – ktoś taki to idealny materiał na wiecowego przywódcę. Ale Pszoniak – żywe srebro – jako kostyczny Robes-pierre? Nie, to się udać nie może. Chyba żeby to srebro stężało, żeby zastygło, skamieniało.

I Pszoniak zaczął krok po kroku się powściągać, kontrolować, hamować. Zaczął patrzeć na siebie okiem zewnętrznym. Nawet po którejś butelce wódki wychylonej nocą w warszawskich Kamieniołomach w wesołym towarzystwie zachowywał się jak robot. Koledzy dopytywali, czy aby nie chory. A on tymczasem stawał się Robespierre’em. „Nagle zobaczyłem, że moja ręka nie jest już moją ręką, że to nie jest ręka tego Pszoniaka, którym jestem, że to już jest ręka – początek kogoś innego. Powiedziałem Wajdzie: – Mogę zacząć próbować”. To wszystko przydało się, gdy Wajda przenosił na ekran Dantona w Paryżu w roku 1983. Robespierre w wykonaniu Pszoniaka okazał się idealny: ojciec rewolucji, który jako pierwszy zrozumiał, że jego rewolucja przegrała. Ale przecież nie może tej wiedzy zdradzić najdrobniejszym gestem.

 

French is strange

 

Tymczasem jest rok 1975, koledzy Olbrychski i Pszoniak dostają propozycję grania w teatrze francuskim. To już prędzej UFO można by się spodziewać… Pszoniak, który po francusku ani be, ani me, odkłada zaproszenie do szuflady. Francuskiego wprawdzie się nie uczy, ale po roku odpowiada na propozycję. Rozmowa z impresariem wygląda tak, że Pszoniak ma na stole porozkładane karteczki z zapisanymi odpowiedziami na przewidywane pytania. Koleżanka tłumaczka słucha tego, co mówi Francuz, patyczkiem wskazuje odpowiednią karteczkę, Pszoniak duka odpowiedź (cały mokry od potu), a po odłożeniu słuchawki dowiaduje się od tłumaczki, co przed chwilą powiedzieli mu przez telefon: że dostał rolę w paryskim teatrze. W dodatku gra z samym Gérardem Depardieu. Praktycznie bez znajomości języka.

„Moja taktyka – wspominał pan Wojtek – skromnie, trochę z boku, czujnie, oczywiście wszystko rozumiem, ktoś opowiada dowcip, wybuchają śmiechem, ja przyłączam się pół sekundy potem i wszystko idzie dobrze”. Aktor jednak uparcie szlifuje francuski, tylko nie bardzo wiadomo, po co. Po półrocznych występach francuski reżyser żali się jego żonie, że Wojtek teraz po francusku mówi znacznie gorzej niż na początku. Oto siła aktorskiej sugestii! Ale Pszoniak po francusku mówi na tyle dobrze, aby przyjmować kolejne propozycje teatralne i filmowe. „Zadomowiłem się we Francji – deklarował. – Zadomowiłem się w teatrze, w którym nie ma etatowych aktorów urzędników odrabiających normę, są za to artyści, którzy dbają o swój kunszt. A w związku z tym mniej tam napięć, zawiści”.

Francja opanowana, przyszła kolej na Anglię, zwłaszcza że zaproszenie do prestiżowego londyńskiego Almeida Theatre wystosował wybitny reżyser Karel Reisz. Lecz i tym razem, jak w przypadku pierwszego zaproszenia z Francji, Pszoniak odmawia. Powód ten sam, bariera językowa. Aktor po angielsku mówi znacznie lepiej niż kiedyś po francusku, ale to stanowczo za mało. I wtedy słyszy od reżysera Reisza niemal słowo w słowo to samo, co on wyznawał od lat: „Ktoś oświadcza, że gra Ryszarda III, i zaczyna donośnie, wyraźnie recytować tekst szekspirowski. Udaje Ryszarda, tak jak wczoraj udawał Zdzisława, przedwczoraj zaś majstra Kolanko. To jest podróbka. Sztuka aktorska zaczyna się ponad tekstem”.

W przypadku Wojciecha Pszoniaka ta sztuka zaczynała się tuż ponad tekstem, a potem szybowała bardzo wysoko.

 

Fot. Łukasz Dejnarowicz/Forum

Wydanie: 2020, 44/2020

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy