Demokracja nie umarła, wyborczy cyrk startuje od nowa

Demokracja nie umarła, wyborczy cyrk startuje od nowa

Choć republikanie nie mogą się pochwalić sukcesem, Trump znowu chce iść po władzę w Białym Domu

Czy amerykańska demokracja chyli się ku upadkowi, a każdy tydzień przynosi nowe śmiertelne zagrożenie? W liberalnej i demokratycznej prasie zza oceanu czyta się podobne doniesienia przynajmniej od połowy 2015 r., nietrudno więc popaść w defetyzm i przerażenie. Czasami jednak, choć krytykowanie amerykańskiego systemu za jego coraz bardziej oligarchiczny kształt i liczne dysfunkcje jest całkowicie uzasadnione, panikarze muszą się przyznać do błędu. Tak jest dziś, po właśnie zakończonych midterms, wyborach uzupełniających w połowie kadencji.

Kampanii wyborczej przed listopadowymi wyborami towarzyszyły po demokratycznej stronie rozgoryczenie i strach. Wśród analityków zaś panował konsensus, że republikanie – co gorsza, trumpowscy republikanie! – odniosą zdecydowane zwycięstwo. Mówiono o red wave, czerwonej fali (taki jest tradycyjny kolor Partii Republikańskiej), która miała się przetoczyć przez setki okręgów wyborczych w całym kraju. Nic podobnego się nie stało. Partia Joego Bidena utrzyma ważniejszą z obu izb Kongresu, czyli Senat – pytanie tylko, czy będzie miała przewagę jednego głosu, czy zachowa remis, i tak dający przewagę partii urzędującego prezydenta.

Na dzień 17 listopada (wyniki spływają jeszcze z siedmiu okręgów) najbardziej prawdopodobny rezultat jest taki, że w Izbie Reprezentantów republikańska opozycja przejmie kontrolę. Będzie ona jednak ponadtrzykrotnie mniejsza, niż jeszcze przed wyborami szacował najpopularniejszy portal analityczny w USA, czyli FiveThirtyEight. Według prognoz bowiem Partia Republikańska miała zdobyć 230 miejsc i 25 mandatów przewagi, dziś kalkulacje mówią o 221 miejscach i siedmiu mandatach „do przodu”. Słowem, choć demokraci przegrywają walkę o Izbę Reprezentantów, czerwona fala nie nadeszła, a opozycja nie ma żadnych powodów do zadowolenia.

Żeby zrozumieć, dlaczego w tym kontekście nawet przegrana w jednej izbie jest traktowana jako istotne zwycięstwo, trzeba pamiętać o długowiecznej tradycji: partia urzędującego prezydenta w wyborach uzupełniających zazwyczaj traci, a czasami przegrywa bardzo dotkliwie – choć oczywiście są wyjątki. Demokratom wróżono bolesną porażkę, bo notowania Joego Bidena są niemal najgorsze w historii. W porównaniu z poprzednimi prezydentami w tym momencie kadencji niższe poparcie miał tylko Ronald Reagan na początku lat 80. i Harry Truman w szczycie wojny koreańskiej. Był to oczywisty prognostyk porażki Partii Demokratycznej.

Co pozwoliło uniknąć klęski? Wytłumaczeń jest kilka. Wobec powszechnego przekonania, że partia urzędującego prezydenta nie radzi sobie z inflacją, demokraci w kampanii postawili na populistyczną (i skuteczną, jak się okazało) taktykę strachu.

Co to znaczy? Demokratyczni kandydaci przekonywali przez ostatnie miesiące, że ich porażka oznacza nie tyle dojście do władzy opozycji, ile dojście do władzy najbardziej radykalnych elementów w Partii Republikańskiej. Straszyli eksplozją przemocy politycznej (co zdawały się sugerować opublikowane akurat przed wyborami sondaże) i masowym podważaniem wyniku wyborów przez skrajną prawicę – wręcz sabotażem. Wzywali też do udziału w wyborach i hojnego wsparcia finansowego ich kandydatów przez wyborców, akcentując groźbę dalszego odbierania praw kobietom i mniejszościom wskutek ewentualnych kolejnych decyzji Sądu Najwyższego. Tu kontekstem była oczywiście niedawna decyzja, która zniosła ochronę prawa do przerywania ciąży na poziomie federalnym. A to było możliwe dzięki, kolokwialnie mówiąc, „upakowaniu” Sądu Najwyższego przez prezydenta Trumpa w poprzedniej kadencji. Demokraci stawiali więc swoich sympatyków pod ścianą: albo dacie nam swoje dolary i głosy, albo zapłacicie prawami kobiet, a my nic nie będziemy mogli dla was zrobić. Brutalne, ale efektywne.

Jest jednak i inne wytłumaczenie. Sama republikańska prawica nie popisała się w tej kampanii. Część kandydatów popieranych przez Trumpa okazała się mało atrakcyjna dla wyborców. Nawet nie przez swój radykalizm czy ekstremistyczne pozycje – raczej przez dziwactwo i brak powagi. Wyborcy prawicy, co pokazuje przykład charyzmatycznego gubernatora Florydy Rona DeSantisa, nie boją się agresywnych demagogów. DeSantis, uznawany dziś za skuteczniejszą i bardziej zdyscyplinowaną inkarnację Trumpa sprzed kilku lat, wygrał swoją kampanię na Florydzie przewagą sięgającą 20% głosów. Problem republikanie mieli z tuzinami mniej znanych, kontrowersyjnych i ekscentrycznych nazwisk upchanych na listach w całym kraju. Podzielona na pół między trumpistów i bardziej tradycyjnych wolnorynkowych konserwatystów partia ma znów kłopot ze znalezieniem złotego środka.

Na przykład w kwestii inflacji republikanie miesiącami wieszali psy na demokratach i przede wszystkim na Bidenie. Ale gdy przyszło co do czego, sami nie potrafili w żaden przekonujący sposób dowieść swoich kompetencji. Trochę jak opozycja w Polsce utrzymywali, że inflacja jest winą rządzących i spadnie w magiczny sposób wraz z objęciem urzędu przez nich.

Eksperci zgadzają się dziś, że brak konkretu i myślenie życzeniowe nie pomogły republikanom w tej kampanii. Co więcej, zdaje się, że strasząc „radykalną lewicą”, teoriami genderowymi i marksizmem kulturowym, nieco pogubili się w wojnach kulturowych. Bo to, co kręciło społeczeństwo w 2020 i 2021 r., w okresie poważniejszych zmartwień o ceny energii, spadek siły nabywczej i jakość miejsc pracy we współczesnej Ameryce, zeszło na drugi plan.

Nie zaszkodziła im za to, jak się wydaje, sprawa wojny w Ukrainie. Mandat zdobył chociażby wspierany przez kontrowersyjnego miliardera Petera Thiela inwestor (i autor bardzo ciekawego pamiętnika „Elegia dla bidoków”, wydanego również w Polsce) J.D. Vance. Vance był głośnym przeciwnikiem wsparcia USA dla Ukrainy, a media od lutego spekulowały, czy i jak bardzo mu to zaszkodzi. Okazało się, że nie zaszkodziło mu to na tyle, żeby przegrał wyścig o miejsce w Senacie ze stanu Ohio, gdzie pokonał dużo bardziej doświadczonego demokratycznego konkurenta. Tyle że niewiele mówi to tak naprawdę o całej amerykańskiej prawicy, gdzie poglądy podobne do wyrażanych przez Vance’a wcale nie są (jeszcze) większością.

Wizja radykalnej zmiany amerykańskiej polityki zagranicznej na razie się nie ziści – choć także tym straszeni byli przez media mainstreamu wyborcy.

Wszystko to jednak miało być preludium do najważniejszego wydarzenia cyklu. Triumfalnego ogłoszenia przez Donalda Trumpa ponownego startu w wyborach prezydenckich. Słabszy niż spodziewany wynik republikanów zniweczył te plany. Można tylko się domyślać, że wszystkie szychy Partii Republikańskiej wydzwaniały dzień i noc do Trumpa, aby ostudzić jego ambicje i powstrzymać przed jakimś wyskokiem.

Udało się na tyle, że Trump po prostu o kilka dni odłożył w czasie to, co i tak musiało się wydarzyć. 16 listopada podczas wiecu na Florydzie były prezydent, przy mniejszym, niż można było oczekiwać aplauzie, ogłosił swój start. „Aby uczynić Amerykę znów wielką, będę się ubiegał o urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych”. I tyle. Do zamieszek, kwestionowania wyników, ogólnokrajowego buntu – ani niczego podobnego – nie doszło. Demokracja kręci się dalej. A cały wyborczy cykl – lub w wielu wypadkach cyrk – właśnie zaczyna się na nowo.

j.dymek@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Zuma/Forum

Wydanie: 2022, 48/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy