Desolidaryzacja jako dekomunizacja

Desolidaryzacja jako dekomunizacja

W Polsce dekomunizacja de facto rozpoczęła się w 1956 r. i powoli acz systematycznie odbywała się jako odchodzenie od totalitaryzmu stalinowskiego. Polsce – patrząc na jakość polityki i polityków obozu prawicy, rządzącego faktycznie naszym krajem od 2005 r. (a w sferze medialnej i publicznej narracji od lat trzydziestu bez mała) – potrzebna dziś jest „desolidaryzacja”. No, chyba że formację określaną mianem POPiS-u zakwalifikujemy jako ostatni relikt tzw. komunizmu (posługując się retoryką tak powszechną w tym obozie). Notabene – obie główne partie nadwiślańskiej prawicy są klonami niesławnej pamięci Akcji Wyborczej „Solidarność”! Czyli pojęcie „desolidaryzacji” – utożsamione z dekomunizacją – jest w takim układzie jak najbardziej zasadne.

Zanim sięgnie się po władzę
trzeba zdobyć umysły ludzi.

Antonio GRAMSCI

Prawica rządzi niepodzielnie naszym krajem od ponad 12 lat. Wielokrotnie podawano i przedstawiano przyczyny – opisując ów fenomen różnorodnie – dlaczego winno się mówić o jednolitości genetycznej całej tej formacji, tzw. POPiS-ie. Nikt po trzech dekadach szaleństw reprezentantów obozu „panny S” nie odważył się jeszcze powiedzieć, że trzeba „de-solidaryzować” Polskę. PiS to dopiero robi, choć bezwiednie (jak sądzę). On „de-solidaryzuje” kraj obdzierając go ostatecznie z mitu stworzonego i kultywowanego przed demoliberalną inteligencję oraz elity z niej wyłonione, które przez owe trzy bez mała dekady go podtrzymywały, utożsamiając z dobrem absolutnym, ogrodem Hesperyd, Edenem, rajem, krynicą szczęśliwości, arkadią wolności i demokracji.

Prof. Jan Szczepański, socjolog i myśliciel, zauważył przed czterdziestu ponad laty ([w]: POLITYKA nr 42/1974), że Polityka w Polsce ciągle rozgrywa się w sferze emocji i ciągle sądzimy, iż rozwój kraju zależy od postaw patriotycznych, zaangażowania, oddania sprawie, ofiarności etc. i ciągle w wychowaniu i propagandzie kładziemy nacisk na emocje. Jest to z jednej strony nieefektywne, gdyż ludzie żyjący w podnieceniu emocjonalnym zużywają się znacznie szybciej, emocje często przeradzają się w przeciwieństwa, trwają krótko. A zatem jako metoda sterowania długofalowym wynikiem jest nieskuteczna. Z drugiej strony jest to igranie z ogniem, gdyż pobudzenia emocjonalne mogą zawsze przynieść niespodziewane skutki.. Czy coś się w tej mierze zmieniło ? Jeśli tak, to na gorsze.

Elity demoliberalne, ta resztówka po Unii Wolności – esencji opozycji demokratycznej w PRL – płaczą za utratą tego mitu, gdyż demitologizacja zawsze boli. A boli tym bardziej, że czynią to „towarzysze ze styropianu”, ludzie etosu, a nie „postkomuniści”. Dopiero po latach przyszła jakaś w tej materii drobna refleksja. Waldemar Kuczyński w swych wspomnieniach zauważył: To nie postkomuniści byli zagrożeniem dla odzyskanej wolności po roku 1989, lecz niektórzy z nas. Dziś widać to jak na dłoni.

Dlaczego demitologizacja zawsze tak bardzo boli, tak trudno z mitem się rozstać, tak jest to niełatwe dla człowieka owładniętego mitomanią i mistycyzmem? Mit zdaniem prof. Ludwika Stommy polega na przedstawieniu kultury i natury w taki sposób, aby wytwory społeczne, ideologiczne, historyczne, materialne itd. oraz powiązane z nimi bezpośrednio powikłania moralno-etyczne, estetyczne i wyobrażenia były rozumiane jako „powstałe same z siebie” lub w wyniku interwencji Opatrzności, sił wyższych, pozaracjonalnych. Mit zdejmuje w takiej perspektywie odpowiedzialność z wyznawcy za wybory, decyzje, postawy. To bardzo wygodna psychologicznie pozycja. Wiedzie wprost do infantylizmu, dziecinności, niedojrzałości. Czas dzieciństwa jest zazwyczaj miło i słodko wspominany.

Te momenty (o których mówi Stomma) mamy w micie „Solidarności” funkcjonującym cały czas w polskiej narracji. Można je tym samym zadekretować jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunki społeczne”, „chwalebne zasady”, czyli jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od sił pozaziemskich. Mitem jest też forma przekazu wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych, opartej najczęściej na chwytliwej formule, iż jest to jedyna, niepodważalna i oczywista prawda. Jest mit więc rodzajem świadomości społecznej obecnym we wszystkich społecznościach narodowych, obywatelskich, plemiennych czy klanowych. I dlatego Większość ludzi zadowala się mitami, tanim poczuciem wieczności, absolutem w kieszonkowym wydaniu (Simone de Beauvoir). Polacy są jednak pod tym względem wyjątkiem, gdyż mitologia i fantazmaty obecne w ich świadomości przybierają specyficznie natrętną i karykaturalną postać.

Polski humanista światowej sławy, prof. Andrzej Walicki ([w]: EUROPA, nr 47/2006), opisując festiwal „Solidarności” w latach 1980-81 martwił się – bo jest to jego zdaniem przejaw serwilizmu, konformizmu i oportunizmu – uległością polskiego społeczeństwa wobec różnorakich form przemocy ze strony zbiorowości (obecnych wielokrotnie w dziejach polskiego narodu). To samo działo się w heroicznym okresie „Solidarności”: wymuszano konformizm pod groźbą środowiskowych anatem i ostracyzmów, krytyczny sąd traktowano jako rodzaj odstępstwa. Organizowano nawet coś w rodzaju antykomunistycznej indoktrynacji. Miało to wówczas uzasadnienie w etosie moralnej walki, ale pozostawiło po sobie fatalną tradycję nietolerancji wobec eksprzeciwników oraz przypisywanie kombatantom zbiorowej wyższości moralnej oraz wynikających z niej uprawnień.

To, na co zwraca uwagę Walicki, bierze się z szerzonej megalomanii, ze sztucznego heroizmu, z napuszenia i kiepskiego mistycyzmu oraz traktowania Polski (i siebie) jako Chrystusa narodów. To fałszywy cień Mesjasza, który siebie składa w ofierze za innych.
To efekt długotrwałej i dolegliwej obecności feudalnych stosunków społecznych w historii Polski, agraryzmu i poddaństwa 75% społeczeństwa, co wymuszało uległość i pokorę wobec pana, brak niekonformistycznych poglądów, uniżoną dyspozycyjność i lokajstwo. Stosunków społecznych, utwierdzanych także nauką i pozycją Kościoła katolickiego w naszym kraju.

Mit „Solidarności” i jej legenda trwają do dziś, mimo iż rzeczywistość nie ma zbyt wiele wspólnego z nadziejami, dążeniami i wizjami głównych – takimi przecież mieli być – beneficjentów tej rewolucji: klasy robotniczej, ludu pracującego miast i wsi oraz inteligencji pracującej. Wystarczy przeanalizować 21 postulatów ze słynnej tablicy wywieszonej na bramie Stoczni Gdańskiej im. W. I. Lenina. Kolejne hybrydy polityczne odwołujące się do tradycji, mitu, legendy itd. tamtego związku zawodowego zawłaszczyły tak dalece polskie państwo, że jest ono współcześnie niepotrzebnym dodatkiem do partii „jedynie słusznych”, gdyż wywodzących się z owej tradycji. Doskonale ten proces opisuje amerykański socjolog i politolog David Ost ([w]: „Klęska Solidarności”). Stąd ukształtowała się, na bazie tego szkodliwie propagowanego mitu, pseudohistoryczna mentalność i takie też rozumienie dziejów Polski, polityki, zagadnień społecznych, racji stanu, wyborów itd.

Degrengoladę zabetonowania życia publicznego i wynikającego stąd widzenia świata oraz procesów społecznych w nim przebiegających wedle zasad prawicowo-neoliberalnych lub ultraprawicowo-narodowo-neoliberalnych – oddaje właśnie termin POPiS. Dramat tej schizofrenicznej sytuacji, w jaką popadły nasze społeczeństwo i państwo, widać dziś jak na dłoni. Istotę nadziei oraz źródła sierpniowych protestów sprowadzono do legend, mitów, antykomunistycznych i prawicowych fatamorgan, wypełniających obficie zakamarki polskiej świadomości i funkcjonujących bujnie w nadwiślańskiej świadomości. Symbole, mity, fantasmagorie i miraże pożarły rzeczywistość (prof. Bronisław Łagowski).

Rządy partii prawicowych odwołujących się do tradycji „Solidarności” i totalnie ją sobie przypisujących (faktycznie jest to uzurpacja i wierutne oszustwo na mega skalę) sprowadziły dziś działalność publiczną, w tym wybory odbywane w prawidłowych terminach, do pozorów demokracji, do błazeństw, komedii i farsy – jak określa to prof. Łagowski – gdyż politykom nie grozi kompromitacja, w razie czego przechodzą do innej partii (wymiana kadr na linii PO-PiS trwała i trwa cały czas). W takiej postaci tę wizję narzucono społeczeństwu (narracja, retoryka, przekaz medialny itd.), a ono narzuca ją z kolei jednostkom poprzez swoje prawa, obyczaje, system wartości, narrację, a dzięki mitom nakaz zbiorowości, kolektywny imperatyw, wciska się w każdą świadomość. Za pośrednictwem religii, tradycji, języka, podań, pieśni, kina – mity przenikają nawet do egzystencji, całkowicie prawie ujarzmionych przez materialne konieczności (S. de Beauvoir).
Obiecywano – i te frazesy cały czas nie schodzą politykom POPiS-u z ust – że pod ich władzą ma być więcej wolności, demokracji, swobodnego myślenia i będzie można korzystać w większym stopniu z cywilizowanych standardów życia, zarówno materialnego, jak i duchowego.

PiS demitologizuje idealistyczną, nierealną i „chciejską” wizję tzw. demoliberałów, będąc spadkobiercą „Solidarności” czy tego chce, czy nie. Nie tylko w swej retoryce i klerykalizmie, zwierzęcym antykomunizmie i antypeerelizmie. Także w mitomanii i różnych formach fobii, fumów czy uprzedzeń rodem z XIX wieku, w nacjonalistycznym patriotyzmie. Warto przypomnieć przyczyny tupania i gwizdania na Aleksandra Małachowskiego i Jana Józefa Lipskiego podczas Zjazdu w gdańskiej Oliwii. To są te same przejawy „czarnosecinnych” cech stanowiących elementy tzw. polskości, które były obecne również w „Solidarności”. Dziś to widać nad wyraz plastycznie.
Ten żółty i zbiurokratyzowany związek, tak jak CRZZ w PRL, zblatowany z władzą (biurokratyczny pas transmisyjny zaleceń Partii rządzącej do mas pracujących), stanowiący przystanek w karierze politycznej, nie ma nic wspólnego z rolą wolnego związku zawodowego, rozumianego klasycznie. Nie przystoją bowiem jakiemukolwiek związkowi zawodowemu ścisłe koligacje z władzą polityczną i jej biurokracją, a z kapitałem – absolutnie jest nie po drodze. To jest krach idei związku zawodowego „Solidarność” we wszystkich wymiarach. Również nadziei i oczekiwań z nim związanych.

Ale i opozycja „platformiano-(niby)nowoczesna”, prawiąca o sobie jako dziedzicu tradycji „S”, też jest taka sama. Piszę (niby)nowoczesna, bo wyraźnie widać, iż partia Ryszarda Petru (bez względu na to, kto nią kieruje, pozostanie wizerunkowo związana z określonym środowiskiem, które reprezentował jej niedawny lider) to klon Platformy Obywatelskiej: w mentalności, w sposobie patrzenia na świat, w neoliberalnym skostnieniu i dogmatycznym, księgowo-banksterskim widzeniu rzeczywistości oraz ludzi. To jest ten nurt w „Solidarności”, jaki ujawnił się po 1989 r. w rządach Tadeusza Mazowieckiego, Jan Krzysztofa Bieleckiego, Jerzego Buzka, Donalda Tuska (a którego guru i jedynym spoiwem – oraz niepodważalnym bożkiem dla klakierującego takim rozwiązaniom mainstreamu – była osoba Leszka Balcerowicza). To również rozwiązania proponowane w rządach SLD (głównie Leszka Milera i Marka Belki), gdzie nazwisko Balcerowicza nie padało, ale wiele koncepcji było wypisz, wymaluj przedłużeniem jego ultraneoliberalnych koncepcji (tylko lekko przypudrowanych).

Czyli do dekomunizacji nadaje się przede wszystkim sama „Solidarność” oraz te „przyległości” mentalne, klony tego etosu tak dalece prawoskrętne, iż o zasadniczej genezie protestów sierpniowych dawno zapomniały lub nawet nie myślały, gdyż zawsze gardziły „robolami”, „komuchami”, „lewakami”, inaczej myślącymi i postrzegającymi świat, zaś tolerancja, wolność, demokracja i pluralizm były dla nich tylko nic nie znaczącymi hasłami. Przywołany cytat prof. Walickiego pokazuje ów problem wyraźnie i jasno.

Dwa bloki polityczno-społecznego starcia w schyłkowym PRL-u były dzieckiem tamtego qusi-autorytarnego i antypluralistycznego systemu. „Solidarność” tak jak jej alter ego – czyli PZPR – musiała zawierać te same odcienie polskiej mentalności, poczynając od sympatii komunistycznych czy anarchosyndykalistycznych, przez dyskretny socjalizm „z ludzką twarzą”, liberalną demokrację typu chadecji, endekoidalne ryty wszystkich odcieni, szowinistyczno-nacjonalistyczną prawicę, elementy faszyzujące i jawnie totalitarne.

Tych, co zaprotestują, grzęznąc nadal w mitach, fatamorganach i idealistycznych halucynacjach, zapytam tylko: po czyjej stronie w epoce Okrągłego Stołu byli Andrzej Kryże, Wojciech Jasiński, Stanisław Piotrowicz, Kazimierz Kik, Marek Król, Marcin Święcicki (neoliberalizm jest też prawicą)?

Estetyka kontestacji totalnej i redukcja wszystkiego do sfery politycznej, korzystnej wyłącznie dla swoich utylitarnie pojmowanych korzyści bądź efektów ekipy akurat rządzącej, widzącej świat ze swej subiektywno-klanowej perspektywy (kłania się ropuch z bajki Braci Grimmów mający wizję piękna „wyłącznie ropuszą”), dziś wraca do dotychczasowych elit i mainstreamu pisowskim, też postsolidarnościowym, bumerangiem skłaniając obserwatora do opinii, iż jest to nieuleczalny, wrodzony polskiej prawicy, chorobotwórczy gen destrukcji, dewastacji i samozagłady.

Zamiast więc mnożyć – nie patrzmy, z której strony padają owe propozycje – kolejne mutacje lustracji, dekomunizacji, ostracyzmu wobec PRL-u oraz ludzi aktywnie i czynnie uczestniczących w budowie Polski (która jest zawsze jedna), przywróćmy naszemu krajowi normalność i cywilizowane formy funkcjonowania: zacznijmy od demitologizacji „Solidarności” i nadwiślańskiej rzeczywistości z nią związanej, utożsamionej dziś przez działanie POPiS-u z polskim nierządem i upadkiem (niczym w XVIII w., epoce poprzedzającej rozbiory, które stanowiły clou bankructwa we wszystkich płaszczyznach życia publicznego I RP). Polskę trzeba desolidaryzować (poprzez odzieranie z mitu) i to będzie tak naprawdę ostatnia faza zaczętej w 1956 r. dekomunizacji. To normalna konsekwencja retoryki i narracji prowadzonej przez obóz prawicy, rządzącej w naszym kraju od 2005 r. (a w sferze medialno-edukacyjnej i „rządu dusz” od ponad 3 dekad).

Wydanie:

Kategorie: Od czytelników

Komentarze

  1. jaceqblog, jacekq.pl
    jaceqblog, jacekq.pl 5 stycznia, 2018, 15:30

    Żyjemy w czasach „de-”: dekomunizacja, dezubekizacja, dedemokratyzacja itp., itd. O ogromie szkód tych socjotechnicznych narzędzi w skali jednostki jak i w skali makro społecznej pisać można tomy. Można i trzeba, zwłaszcza że powinnością historyczną lewicy jest rozwijanie narracji o Polsce poplatformersko-pisowskiej, Polsce, która wyciąga wnioski ze swojej historii ale też tą historię szanuje.
    Radosław Czarnecki trafnie zauważa, że tocząca się w istocie, choć bez medialnego rozgłosu „desolidaryzacja” polskiego społeczeństwa jest konsekwencją „dekomunizacji”. Nic w tym dziwnego, gdyż któż lepiej od spadkobierców „Solidarności” bardziej świadomy jest socjalistycznych korzeni tego ruchu. Pomimo wielu opracowań dotyczących „S” i pomimo swej oczywistości teza autora, że „Solidarność” stanowiła alter ego PZPR jest świeża, ale i niezwykle prawdziwa. Wystarczy sięgnąć do faktu, że największym atutem tego ruchu społecznego była przewodnia rola klasy robotniczej, do której tą klasę wyniosła polska lewica po II wojnie światowej. Wmawianie, że 10 milionów Polaków przystąpiło do „Solidarności” by walczyć z ustrojem socjalistycznym, z Polską Ludową, jest giga-kłamstwem i piszę to jako były członek Związku. Pasjonujący historycznie wydaje się natomiast proces pokrywania społecznego ruchu „Solidarność” neoliberalną patyną po wyborach w czerwcu 1989 r. Cóż z tego, że dzisiaj pan prof. Modzelewski (którego bardzo szanuję) publicznie wyznaje, że dla socjalizmu gotów jest pójść do więzienia, dla kapitalizmu nie. Gdzie byli Modzelewski, Kuroń, Michnik w czasie, gdy ich dzieło przemalowywano z koloru czerwonego na czarny? Za jaką cenę miliony członków „Solidarności” zapomniało o jej korzeniach, programie, zadowalając się tytułem „obalaczy komunizmu”?
    Nie podzielam poglądu R. Czarneckiego, że „desolidaryzacja” potrzebna jest w Polsce aby dokończyć „dekomunizację” rozpoczętą jakoby w 1956r. Nowa Polska nie potrzebuje ani dekomunizacji ani desolidaryzacji, ani żadnego innego „de”. Potrzebuje natomiast rzetelnej oceny historyków nie polityków. Politycy winni są odsiewania ziarna od plew, pielęgnowania osiągnięć poprzednich pokoleń i eliminowania ich błędów, rzetelnego, mozolnego budowania dobrostanu Polaków. Nowa Polska potrzebuje nowego spojrzenia, nowego myślenia, które pozostawi za sobą spory i kłótnie rujnujące społeczeństwo i państwo. W tym kontekście niezmiernie ważna jest również rzetelna historyczna ocena ruchu społecznego „Solidarność” nie mniej niż rzetelna ocen okresu Polski Ludowej. I tutaj zgadzam się z autorem – Polska potrzebuje normalności. Tylko co to słowo – normalność – znaczy w Polsce?

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Radosław S. Czarnecki
      Radosław S. Czarnecki 6 stycznia, 2018, 10:57

      Dziękując Jackowi Uczkiewiczowi, mojemu wrocławskiemu przyjacielowi za cenny i mądry (jak zawsze) komentarz winienem jednak w jednym aspekcie się z nim nie zgodzić, podtrzymując swoją tezę z tekstu, iż w świadomości społecznej zakonotowano właśnie ten „dekomunizacyjny” (a w zasadzie – de-peerelizacyjny) charakter tego ruchu społecznego. Ma rację Jacek Uczkiewicz pisząc o procesie „pokrywania społecznego ruchu >Solidarność< neoliberalną patyną po wyborach w czerwcu 1989 r." jako fenomenie. Ja bym to trochę inaczej nazwał: to właśnie anty-peerelizm (i niechęć – by nie rzec nienawiść – przede wszystkim do ludzi związanych z tamtym państwem, choć dobrze z racji swej inteligencji, oglądu świata i posiadanej wiedzy musieli wiedzieć wspomniani działacze "S" jaki jest motor każdej rewolucji, tu – kontrrewolucji, i musieli też wiedzieć że państwo jako byt i podmiot prawa międzynarodowego jest zawsze traktowane "jako jedno" bo pacta sunt servanda) był głównym motorem inspiracji tzw. doradców, którzy kierowali de facto związkiem. Neoliberalizm, jako ówczesny "wiatr historii", heglowski Zeitgeist porwał ich niejako bezwiednie. Bezkrytycznie widzieli "Zachód" i idee stamtąd idące jako Eden, ogród Hesperyd, coś co "zniszczy komunizm" (którego już dawno nie było, w Polsce zwłaszcza). Ich wizja "gospodarki rynkowej", "kapitalizmu" zatrzymała się na poziomie "złotego wieku" – jak czas między 1945-72 czyli do kryzysu naftowego – nazwał Eric Hobsbawm. No i to polsko-inteligenckie zafascynowanie "Wujem Samem". Nie racjonalny, realistyczny, do szpiku kości pragmatyczny wybór, a intencje, wańkowiczowskie "chciejstwo", fantazmaty i fantasmagorie tak immanentne polskiemu myśleniu. Temu post-romantycznemu rysowi naszej mentalności, któremu duża część polskiej inteligencji hołdowała (i hołduje) i czym zaraziła tzw. "lud". I z czym m.in. dziś mamy do czynienia.
      Pisząc o desolidaryzacji (przewrotnie i sarkastycznie) chcę pokazać jak elity post-solidarnościowe uwięziły się same w micie "panny S" jako dekomunizatora i czegoś nadzwyczajnego w historii Europy. Megalomania i krótkowzroczność jest jednak immanencją polskich elit inteligenckiej proweniencji. Dziś przerzucanie się przez PO i PiS (a de facto to asocjacje polityczne podobnego chowu, prawicowego, klerykalnego, pro-neoliberalnego tylko pod innymi sztandarami, anty-socjalnego w europejskim stylu, anty-modernizacyjne, anty-oświeceniowe itd.itp.) kto jest większym "agentem komunizmu", kto bardziej zawraca Polskę do PRL-u (buhahahahaha) czy gra w drużynie Prezydenta Putina (oczywiście, obie formacje uważają Rosję nadal za centrum "światowego komunizmu" jeśli nawet o tym publicznie nie mówią !!!!) jest nie tyle groteskowe, co żenujące. De-solidaryzację rozumiem więc jako powrót właśnie do owej normalności. To przede wszystkim demitologizacja naszych dziejów, przede wszystkim ostatniego 50-60 lecia. Ale nie w wersji IPN-owskiej (bo ta instytucja pełni rolę na wzór Instytutu Rasy i Osadnictwa III Rzeszy wydając certyfikaty na prawomyślność, życie bądź śmierć – na razie tylko w wymiarze "życia publicznego", ale wszystko przed nami). Desolidaryzacja to zakończenie wg mnie mitomaństwa i megalomanii w polityce. Tej uprawianej przez duże "P" jak i przez "p" małe.

      Odpowiedz na ten komentarz
  2. Radoslaw
    Radoslaw 14 stycznia, 2018, 21:17

    Przypomnijmy zatem parę niewygodnych dla panny „S” faktów. Oto na przykład, co pisze prof. Bień w swojej książce „Jak doszlo do zadłużenia Polski za granicą w latach 1970-1985”. Wspomina on wywiad, jaki szwedzka telewizja przeprowadziła z przedstawicielami komitetu strajkowego w Gdańsku. 
    Dziennikarz mówi:
    „- Sytuacja w dziedzinie zaopatrzenia jest w Polsce bardzo zła. Czy wobec tego tak poważne żądania podwyżek płac nie spowodują jeszcze gorszego załamania gospodarki? 
    – Panie redaktorze – padła odpowiedź, która utkwiła mi głęboko w pamięci – przecież chodzi o to, aby to wszystko, co istnieje obecnie, uległo spopieleniu. Bo wtedy dopiero – jak Feniks z popiołów – narodzi się nowe.”
    Koniec cytatu. 
    To ja się pytam – to na tym polegał ten „etos Solidarności”, ta rzekoma troska o państwo i naród?! Od siebie jeszcze dodam,  że za przestrajkowany czas pracownicy mieli płacone normalne pensje. Jak nazwać kogoś, kto wziął pieniądze za pracę, której nie wykonał ? To przecież zwykła kradzież! No ale wedle koncepcji „spopielania wszystkiego” był to zapewne czyn chwalebny…
    W innym miejscu prof. Bień wspomina spotkanie strony rządowej z przedstawicielami mazowieckiej „S”, którego celem było przedyskutowanie planów gospodarczych rządu na 1981 rok. Jeden z działaczy „S’ oświadczył, że krajowi potrzebne są nowe inwestycje – 3.5 mln latarni, na których należy powiesić wszystkich członków PZPR. Żaden z pozostałych działaczy „S” nie zaprotestował.
    Trudno właściwie komentować takie barbarzyństwo. I jak sie ma do tego wypominanie gen. Jaruzelskiemu, że jego „krwawy reżim” ma na koncie kilkadziesiąt ofiar? No, chyba że, zgodnie z obecną „polityką historyczną”, eksterminacja 3.5 mln „sowieckich kolaborantów” byłaby czynem wysoce patriotycznym, któremu niestety zapobiegł „sowiecki pachołek”.
    Aleksander Bocheński wspomina, że podczas tak dziś gloryfikowanego „festiwalu Solidarności” komitety zakładowe związku usunęły według swego widzimisię kilkuset dyrektorów. Nawet jeśli ten czy ów był niekompetentny – to tak się załatwia takie sprawy, przy pomocy taczek?! Wielu członków mojej rodziny pracowało wówczas w przemyśle i niejedno jeszcze mógłbym dorzucić od siebie.
    A jakie były skutki takich działań? W sferze czysto ekonomicznej – puste półki sklepowe i hiperinflacja (za którą dziś się bezczelnie obwinia „komunę”). Ponadto kompletny upadek dyscypliny prac, brak poszanowania dla przełożonych, 6-letnie sankcje gospodarcze – wszystko to ciągnęło się przez całą dekadę lat 80-tych i doprowadziło do marnej sytuacji kraju u progu transformacji ustrojowej. Rezultat był taki, że zmęczeni kryzysem Polacy łatwo dali się złapać na neoliberalne mity Balcerowicza i jego następców. 
    Polska lat 80-tych potrzebowała urynkowienia i ulastycznienia gospodarki – i to właśnie Solidarność, zgodnie ze wspomnianą koncepcją „spopielania” te reformy blokowała. Gdyby umożliwiła i wsparła te reformy, to dziś w Polsce funkcjonowałby zachodnioeuropejski model kapitalizmu z ludzką, socjalną twarzą. Walczyliście, drodzy działacze „S”, o utopijny socjalizm, a doprowadziliście Polskę do zdziczałego, brutalnego kapitalizmu, masowej grabieży i marnotrastwa majątku narodowego, zapaści demograficznej, postępującego rozkładu systemu edukacji, opieki zdrowotnej, emerytalnego, eksplozji liczby samobójstw (wzrost o ok. 30% w porówaniu z PRL). No pasmo sukcesów po prostu! W ramach walki z „komuną” potrafiliście wywoływać strajki o brak papieru w toalecie, o kolorowy telewizor na świetlicy czy powieszenie krzyża na hali fabrycznej -przykłady autentyczne. Dziś, kiedy łamane są PODSTAWOWE prawa pracownicze, wy siedzicie cicho, na wygodnych posadkach w świecie polityki, biznesu czy na wyższych uczelniach.
    W ramach dekomunizacji IPN szarga pamięć porządnych ludzi, uznając ich za „sowieckich kolaborantów”. Tak „zdekomunizowano” Stanisława Sołdka, robotnika, którego imię nosi pierwszy zwodowany po wojnie polski statek. Jego „winą” było to, że był przodownikiem pracy! Zatem dobra praca dla własnego kraju to dziś występek! Jego pamięci bronić nie będziecie, bo był w PZPR? Swoją drogą, ciekawe, co zrobią z owym statkiem – zezłomują czy dadzą mu imię jakiegoś „wyklętego”?
    Mógłbym jeszcze wiele napisać o solidarnościowych mitach, ale szkoda czasu. Do tych zakłamanych do szpiku kości, zadufanych w sobie „obrońców robotników” i tak nic nie dotrze. A ci porządni, uczciwi (a nie wątpię, że było ich niemało) i tak mają zapewne kaca moralnego, widząc do czego doprowadziła ich „walka” – nie chcę im dodatkowo dokładać.

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Radosąłw S. Czarnecki
      Radosąłw S. Czarnecki 17 stycznia, 2018, 07:49

      Radosław S. Czarnecki do RADOSŁAWA: pełna zgoda.

      Odpowiedz na ten komentarz
      • Radoslaw
        Radoslaw 21 stycznia, 2018, 20:20

        Chciałbym jeszcze raz podkreślić – moja ostra w tonie krytyka Solidarności nie zmienia faktu, że uznaję i szanuję zasługi tych jej działaczy i członków, którzy doceniali osiągnięcia powojennej Polski, chcieli jej naprawy i budowania lepszego socjalizmu. Niestety musieli być niezwykle naiwni lub niedoinformowani, jeśli wierzyli, że da się to zrobić pod egidą Kościoła katolickiego, który od wieków stał w Polsce na straży systemu wyzysku i nierówności społecznych, oraz R. Reagana, skrajnego neoliberała, który w swoim kraju bezwzględnie rozprawiał się ze związkami zawodowymi.
        Podsumujmy i obalmy kilka klamstw i mitów dotyczących PRL i Solidarności:
        1. Solidarność była ruchem antykomunistycznym.
        Nieprawda – nie mogła być, gdyż żadnego komunizmu w Polsce nie było. Co więcej, to „S” stawiala roszczenia socjalne, które Polskę do tego komunizmu wiodły – vide postulaty sierpniowe.

        2. „Komuniści” doprowadzili Polskę do zadłużenia, niewypłacalności i kryzysu gospodarczego lat 80-tych.
        Nieprawda – jakkolwiek polityka finansowa lat 70-tych była dość niefrasobliwa, to zadłużenie Polski w roku 1980 wynosiło ok. 10% PKB. Obecne, po prawie 30 latach rozwoju (?) kapitalizmu przekroczyło 50% – i to mimo masowej wyprzedaży post-PRL-owskiego majątku i ogromnej pomocy z UE!
        PRL ogłosiła niewypłacalność w kwietniu 1981 roku, kiedy zachodnie banki wstrzymały aktualne kredytowanie i odmówiły dalszego. A jaki finansista chciałby wspierać państwo od miesięcy pogrążane w gospodarczym chaosie przez wszechpotężny i bezkarny „związek zawodowy”?

        3. Nieudolni „komuniści” nie przeprowadzali reform rynkowych, upodlili naród systemem kartkowym, doprowadzili do hiperinflacji.
        Nieprawda – pierwszą, nieśmiałą próbą urynkowienia gospodarki były tzw. sklepy komercyjne wprowadzone pod koniec lat 70-tych i to właśnie „S” w jednym z postulatów sierpniowych domagała się ich likwidacji. Podobnie, jak zażądała kartek na żywnośc i wiele innych artykułów. 
        Hiperinflacja ruszyła w wyniku wymuszonej przez „S” powszechnej podwyżki płac o 2000 zł (ok 30% średniej pensji!), przy spadku produkcji o ok. 20% w 1981. Ciekawe, jak długo obecna, rzekomo kwitnąca, polska gospodarka wytrzymałaby taki „eksperyment”? Twierdzę, że runęłaby po miesiącu.
        Podstawowe rynkowe reformy gospodarcze – tzw. ustawa Wilczka oraz likwidacja kartkowej fikcji (latem 1989 roku) poprzez uwolnienie cen żywności – przeprowadził ostatni PRL-wski rząd M.Rakowskiego, a nie „S”, czy wywodzące sie z niej partie.

        4. „Komuniści” krwawo tłumili wszelkie protesty społeczne.
        Całkowita liczba ofiar wszystkich protestów społecznych z lat 1956 – 1989 to jakieś 150 – 200 osób i w niczym nie odbiega od tego, co w tamtym czasie działo się na tzw.  Zachodzie. W USA, w dekadzie wojny wietnamskiej, podczas tłumienia rozmaitych manifestacji wojsko, policja i gwardia narodowa zabiły ok. 80 osób.
        Wróćmy do polskiej historii:
        W dekadzie lat 30 za II RP zabito ok. 800 strajkujących i manifestantów. Po 1989 roku już nie ma potrzeby do nikogo strzelać na ulicy, bo zastraszona ekonomicznie populacja po prostu boi się strajkować. Zamiast tego zdesperowani ludzie sami sobie odbierają życie i to są właśnie ofiary aktualnego systemu. Jeśli porównać statystyki samobójstw, to wyjdzie, że corocznie odbiera sobie życie kilkaset osób PONAD PRL-owską średnią – czyli tempo « zabijania przez system » jest niemal 100-krotnie wieksze niz za „rządów komunistycznych”! Jeśli „komuna” była taka podobno krwawa i brutalna, to co powiedzieć o wspólczesnej Polsce albo II RP?

        To są twarde fakty, dokładnie i rażąco PRZECIWNE do rozpowszechnianych obecnie kłamstw i mitów.

        Ja nie chcę żadnej desolidaryzacji ani dekomunizacji. Ja chcę, żeby należne miejsce w historii zajęli WSZYSCY Polacy, którzy budowali Polskę w latach 1945 – 1989, niezależnie od pochodzenia społecznego, przynależności partyjnej, religii itd. Ja chcę, żeby w podręcznikach historii znalazły się twarde fakty, które podałem powyżej – a nie motywowane politycznie kłamstwa, które JUŻ do szkolnych podręczników trafiają.
        Uruchomienie takiej machiny manipulacji nie jest dziełem przypadku, wymaga zaangażowania wielkich sił i środków – zatem musi czemuś służyć:
        1. Zaspokojeniu prymitywnej żądzy odwetu, która cechuje polską skrajną prawicę.
        2. W przypadku środowisk neoliberalnych motywacja jest bardziej perfidna. Deprecjonując całkowicie ogromne osiągnięcia (w tym gospodarcze) PRL-u, przypisują sobie wszelkie zasługi za postęp ekonomiczny, który nastąpił po 1989 roku. A prawda jest taka, że nieliczne już, nadal pozostające w polskich rękach duże przedsiębiorstwa, powstały na bazie zbudowanego od zera przemysłu PRL. Przykłady – niemal cała energetyka, petrochemia i ciężka synteza chemiczna, KGHM. Idąc dalej – tysiące małych prywatnych firm powstało po 1989 roku na bazie post-PRL-owskiej infrastruktury przemysłowej, maszyn, budynków. Innymi słowy – gdyby nie ogromna masa spadkowa po Polsce Ludowej, polski „kapitalizm” zatrzymałby się na etapie handlu obwoźnego i prostytucji (ta ma się świetnie w każdym systemie)..
        3. Polska Ludowa (przy wszystkich swoich ułomnościach) likwidując haniebne podziały klasowe, po raz pierwszy w całej polskiej historii stworzyła fundamenty prawdziwie demokratycznego, obywatelskiego społeczeństwa. Polski chłop już nie musiał pokornie pochylać się przed panem dziedzicem, ściskając nerwowo czapkę w ręku. W 1989 roku ogół obywateli objęty był powszechnym systemem emerytalnym, zdrowotnym i edukacyjnym. Natomiast od 1989 roku trwa pełzający demontaż tego systemu, zatem trzeba zapewnić tym działaniom odpowiednią otoczkę propagandową. „Socjal” ma się źle kojarzyć z „komuną”, za to rzekomym remedium na „błędy komunizmu” ma być całkowita komercjalizacja systemu. Zapłaci za to przytłaczająca większość społeczeństwa. Natomiast dziwnym „zbiegiem okoliczności”, katastrofalne konsekwencje raczej nie dotkną operatorów anty-PRL-owskiej machiny propagandowej o nazwie IPN, dobrze opłacanych na stabilnych, państwowych posadach.
        Obywatelskie społeczeństwo, obiecywne w 1989 roku okazało się być wielką fikcją. Wraca feudalna pogarda garstki uprzywilejowanych wobec « śmieciowej » części populacji – tyle że kryterium podziału to dziś raczej liczba zer na koncie bankowym, niż rodowe herby.

        No i na tym kończę moje przydługie refleksje, kłaniam się.

        Odpowiedz na ten komentarz
  3. Kropkozjad
    Kropkozjad 4 marca, 2018, 14:05

    Szanowny Jacku i Szanowni Radosławowie!
    Podzielam niemal wszystkie Wasze poglądy na przebieg i skutki transformacji ustrojowej w Polsce, związanej z destrukcją i upadkiem tzw. obozu socjalistycznego. Uważam, idąc po myśli Aleksandra Małachowskiego, że Polakom potrzeba jest nie dekomunizacja czy desolidaryzacja a właśnie DEKRETRYNIZACJA, jako odejście od mitologicznego myślenia o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości narodu i państwa. Wiele pokoleń Polaków uczono historii narodu i państwa polskiego wedle mitologicznego i zupełnie nierealistycznego spojrzenia na nasze dzieje. Przedstawiano je zupełnie w oderwaniu od historii naszych sąsiadów. Polskie wojny z sąsiadami i polskie powstania wedle tej narracji były aktami bohaterstwa najczęściej pokonanych rodaków i rzadziej zwycięskich. Historię naszą zupełnie oderwano od aspektów gospodarczych i politycznych. Powstanie Listopadowe było wywołane przez spiskujących podchorążych, bez uprzedniego utworzenia zaplecza politycznego, a Styczniowe w warunkach zupełnego skłócenia reprezentacji (to moje określenie jest chyba „na wyrost”) warstw społecznych. Oba powstania wybuchły bez jakiejkolwiek aprobaty ludu wiejskiego, bardziej wówczas licznego niż lud miejski. Za bohaterów Powstania Listopadowego uznano podchorążych – sprawców rebelii a księcia Druckiego Lubeckiego – ważnego polskiego działacza gospodarczego, twórcy Banku Polskiego, pierwszego w Europie banku narodowego, potraktowano niemal jak zdrajcę. W przedwojennym podręczniku historii Polski (dodruk powojenny), z którego uczyłem się w gimnazjum, Druckiemu Lubeckiemu poświęcono tylko jeden akapit, a dziejom militarnym Powstania kilka stron.
    Powstanie Warszawskie, jako element akcji Burza, zakończyło się największą klęską militarną Polski i Polaków. Ale obecnie, zupełnie w sposób kretyński, przedstawia się tę klęskę jako moralne zwycięstwo Polaków, bez którego nie byłoby wolnej i niepodległej Polski, która wedle takiej samej kretyńskiej narracji pojawiła się dopiero w 1989 roku. Obecnie rozszerza się ten nierealistyczny pogląd twierdzeniem, że po zakończeniu II WŚ Polski w ogóle nie było, że dopiero zwycięstwo SOLIDARNOŚCI powołało ją do życia. Ale te same środowiska polityczne twierdzą, że „okrągły stół” zakończył się wygraną „postkomuny”. Czyżby więc wedle „solidaruchów” wygrana „komuny” przy tym okrągłym meblu, a nie zwycięstwo SOLIDARNIŚCI tę nieistniejącą Polskę powołało do życia?
    Klęska akcji Burza i Powstania Warszawskiego była skutkiem traktowania Stalina jak idioty przez emigracyjnych polityków polskich. Ale Stalin idiotą nie był, ponieważ podobnie jak Hitler był zbrodniczym cwaniakiem. Na tym stalinowskim cwaniactwie „przejechali się” ci polscy politycy, a za ich naiwność zapłacili Polacy.
    Obecnie w ramach postępującej kretynizacji degraduje się do stopnia szeregowego gen. Jaruzelskiego, człowieka, który wprowadzeniem stanu wojennego uratował Polaków i „nieistniejącą” Polskę przed klęską militarną prawdopodobnie większą niż klęska Powstania Warszawskiego, nieuniknioną, gdyby stan wojenny nie spacyfikował SOLIDARNOŚCI. A te represje wobec nieżyjącego już Generała to ponoć czynienie sprawiedliwości, czyżby dziejowej?
    Niestety propagandowe traktowanie przywódców państwowych jako idiotów okazuje się nie tylko polską kretyńską specjalnością. Obecnie przywódcy tzw. Zachodu traktują Putina jak idiotę, głosząc obawy przed jego agresją militarną na republiki bałtyckie i Polskę, mimo że Putin jako przywódca Rosji ale także Federacji Niepodległych Państw (chyba tak to się ta struktura nazywa) ma już wiele problemów z nierosyjskimi republikami tej Federacji, i raczej nie marzy o dodaniu sobie kłopotów z Estończykami, Litwinami, Łotyszami i Polakami po aneksji ich państw w drodze podboju militarnego, dokonanego przeciw reszcie świata.
    Nie sądzę, aby przywódcy „Zachodu” rzeczywiście w swym własny przekonaniu traktowali Putina jako idiotę, ale przedstawienie go jako czarnego luda swym społeczeństwom usprawiedliwia wydatki zbrojeniowe powiększające zyski tym, których do ludu zaliczyć nie można.
    Ostanie nieco buńczuczne przemówienie Putina ocenia to polityczne „zachodnie” grono jako agresywne, jakoś nie zauważając, że Putin sygnalizuje jego treścią, że w razie wybuchu III Wojny Światowej, IV WŚ będzie odbywać się przy użyciu maczug. Przepraszam za przydługi i spóźniony komentarz.
    Szanowny Radosławie Cz. uprzejmie proszę o przekazanie moich pozdrowień Wodnikowi 53.
    Kropkozjad

    Odpowiedz na ten komentarz
    • Radosław S. Czarnecki
      Radosław S. Czarnecki 5 marca, 2018, 10:39

      Wodnik53 pozdrawia „Kropkozjada”. Chyba moja publicystyka – jest tego w sieci „trochę” – nie odbiega od tego co pisałem na Blogach J.Paradowskiej, D.Passenta i A.Szostkiewicza. No i z czym żeśmy oboje Kropkozjadzie „walczyli” słowem na tych forach. Pozdrawiam serdecznie.

      Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy