A dla uszu kit

A dla uszu kit

Kilka uwag o polskiej piosence przed festiwalem w Opolu

Zjawa męsko-kobieca do kamery się zaleca / Już wije się na scenie wasze nowe marzenie / W parach i obłokach świeci gwiazda rocka / Porusza ustami i mami, mami, mami – tak w latach 80. kpił sobie z popkultury Piotr Marek, nieżyjący już krakowski malarz, poeta, muzyk i performer. Nie mógł wiedzieć, że niemal trzy dekady później jego słowa świetnie będą opisywać kondycję polskiej piosenki rozrywkowej.
Co tu kryć – a przyznają to krytycy muzyczni, twórcy najsławniejszych evergreenów, a także same gwiazdy estrady – rodzima piosenka popularna w ostatnich latach stała się środkiem do robienia wielkiej kasy przez koncerny medialne, przy czym odpuszczono sobie dbanie o poziom artystyczny: ma się sprzedać i tyle. Wiadomo, szeroka publiczność, złakniona muzyki łatwej, lekkiej i przyjemnej, kupi wszystko, także artystyczną, choć na ogół nieźle opakowaną bryndzę. Skutek jest taki, że posiadacze nawet najmniej wrażliwych uszu czują, że coś tu nie gra, skoro dziś nie powstają przeboje na miarę utworu „Dziwny jest ten świat” Czesława Niemena, „Anny” Stana Borysa czy „Remedium” Maryli Rodowicz. Zamiast tego mamy nijakie – jak śpiewała Magda Umer – „ćwierćpiosenki”, czyli mizerne głosiki, puste słowa i monotonne melodie, które nie wpadają w ucho.
Ktoś zaraz powie: świat pognał do przodu, kultura popularna zrobiła stójkę z przewieszką, zmieniły się trendy i oczekiwania publiczności. Zgoda, ale przepis na profesjonalny przebój i poczucie smaku pozostały niezmienne. Istnieje zasadnicza różnica między np. piosenkami Eweliny Flinty, uczestniczki festiwalu w Opolu przed dwoma laty, a dobrze skonstruowanym, logicznie zaaranżowanym i uzbrojonym w znakomity tekst Andrzeja Poniedzielskiego utworem Anny Marii Jopek. Tą różnicą jest jakość. Flinta jest typowym produktem współczesnego show-biznesu, srebrną medalistką programu „Idol”, sezonową gwiazdką, która ostatnią płytę nagrała przed trzema laty, a jej kariera zgasła równie szybko, jak się zaczęła. Jopek zaś to nie tylko posiadaczka trzyoktawowego głosu, autorka kilku przebojów („Ja wysiadam”, „Joszko Broda”), lecz także

artystka dbająca o repertuar,

nowoczesne aranżacje i teksty śpiewanych piosenek.
Te dwa przykłady wokalistek są symptomatyczne, gdyż pozwalają zauważyć, że takich Ann Marii Jopek jest zdecydowanie mniej niż Ewelin Flint, choć obie działają na arenie szeroko pojętej popkultury; że profesjonalizm i wykształcenie muzyczne przegrywają z amatorszczyzną i mikrym talentem; że wreszcie miast rozrywki z nieco wyższego piętra mamy festyn wokalnych naturszczyków.
Nie do końca jest prawdą, że największe przeboje rodzimej piosenki rozrywkowej powstawały wyłącznie w Polsce Ludowej, choć w porównaniu z czasami po 1989 r. jest to miażdżąca większość; ostatnie dwie dekady to pustynia z nielicznymi oazami. Może dlatego, że show-biznes był wtedy w powijakach, artystom i animatorom kultury bardziej zależało na jakości niż na forsie, a do piosenki garnęli się profesjonalni poeci i wykształceni muzycy. Nie było ani korporacji medialnych, ani uprawiających określoną politykę reklamową rozgłośni radiowych. Nie było też wytwórni fonograficznych liczących każdy zarobiony grosz. Bardziej wyczulona na kicz była również wrażliwość odbiorcy, któremu serwowano Teatr Telewizji czy Kabaret Olgi Lipińskiej, a nie Dodę rozprawiającą o „bzykaniu się z Radziem”. Łatwo odczuć, że to, co w okresie PRL uznawaliśmy w rozrywce (ale i w sztuce wyższej) za wartościowe, gdzieś się rozpłynęło.
Dziwne, że wraz z nadejściem wolności politycznej nie nastąpił masowy wysyp uzdolnionych talentów piosenkarskich. A może nastąpił, tylko guzik to obchodziło speców od muzycznego marketingu, którzy zajęci byli

wycinaniem gwiazdorskich szablonów,

badaniem gustów i guścików oraz śledzeniem statystyk sprzedażowych. Wyrósł nam więc medialno-korporacyjny światek przypominający parodię zachodnich zwyczajów panujących w show-biznesie, a największy fason wciąż i tak trzymają dinozaury estrady, uzbrojone w pielęgnowany przez lata i do dziś uwielbiany przez publiczność repertuar, czego dobrym przykładem jest niesłabnąca popularność Maryli Rodowicz.
W publikowanym obok wywiadzie artystka mówi, że dużym wytwórniom płytowym nie zależy na promowaniu młodych talentów, bo to za dużo kosztuje i zajmuje zbyt wiele – nomen omen – cennego czasu. Komercyjnym rozgłośniom radiowym nie zależy również na jakości piosenek, gdyż wszystko musi być tam sformatowane, czyli przyciągające masowego słuchacza. A ten z kolei najbardziej lubi – jak inżynier Mamoń w „Rejsie” Piwowskiego – piosenki, które już raz słyszał, albo takie, które są mu obojętne, a już na pewno niezbyt skomplikowane. Leci więc tam jakaś sieczka, z której rzadko da się wyłowić coś po polsku, a jeśli już jest to piosenka w naszym rodzimym języku, stajemy zwykle ucho w ucho z jakimś grafomańskim straszydłem. Upadek kultury słowa szczególnie dobrze widać właśnie w piosence, ponieważ mało który wykonawca dba dziś o poziom wykonywanego tekstu. Wystarczy, żeby był

o miłości, najlepiej niespełnionej.

Ten ponury obraz uwidacznia kierunek, w jakim zmierza polska rozrywka popularna. W stronę kiczu, bzdury i onomatopei, wymyślonych przez szefów koncernów płytowych jednosezonowych gwiazdek oraz konstruowanych na podstawie najniższych, a więc najpowszechniejszych gustów playlisty radiowe. Oczywiście w tym krajobrazie trafiają się artyści popowi, którzy odnoszą zasłużone sukcesy, zdarzają się prawdziwe talenty, ciekawe rzeczy dzieją się w jazzie, undergroundzie i rocku, jednak generalna tendencja jest wyraźna. A przecież nawet kicz, który jest podstawowym składnikiem popkultury, nie musi być tandetny. Gdyby koncernom i komercyjnym rozgłośniom zależało na jakości promowanych estradowych celebrities, już z samych uczestników telewizyjnej „Szansy na sukces” mogłyby stworzyć niezły zespół naprawdę uzdolnionych gwiazd. Tymczasem wielu zwycięzców tego programu przepada bez wieści, mimo że śpiewają i czują rozrywkowy ton lepiej od niejednego artysty ze świecznika.
Przed nami kolejny festiwal w Opolu. Czy znów – wzorem ostatnich lat – będzie jak w tekście Piotra Marka: „To wojna o pieniądze, bitwa o hit, (…) / Potrawa dla oczu, a dla uszu – kit”?


Czy polska piosenka trzyma europejski poziom?

ELŻBIETA ZAPENDOWSKA,
krytyk muzyczny, nauczycielka śpiewu, specjalistka od emisji głosu, jurorka programu „Jak oni śpiewają” w Polsacie
Polska piosenka jest na bardzo marnym poziomie. Nie orientuję się zbyt dobrze, jaki jest poziom europejski, ale u nas widać brak dobrych utworów. Kompozycje są słabe, a teksty wprost dramatycznie złe. Do tego dorabia się wielki aranż i wtedy okazuje się, że opakowanie stało się lepsze niż środek.

WOJCIECH MANN,
dziennikarz muzyczny
Nie uważam, aby nasza piosenka była na europejskim poziomie. Ona jest na polskim poziomie.

JACEK CYGAN,
autor tekstów piosenek
Trudno mówić o kondycji polskiej piosenki choćby z tego powodu, że stacje radiowe raczej nie puszczają polskich piosenek, chyba 90% leci po angielsku. W rozgłośniach nie ma też dziś zwyczaju, żeby informować, kto śpiewa. Kiedyś był obyczaj, że mówiło się, kto daną piosenkę napisał, teraz nie wiadomo nic ani o kompozytorze, ani o autorze tekstu. Ta sytuacja jest bardzo niedobra, łamie się pewną tradycję budowaną od czasów Tuwima, Hemara, ale także Osieckiej czy Jonasza Kofty. Kiedyś były piękne teksty i określony klimat. To wszystko wymagało poziomu od tych, którzy pisali i wykonywali. Dziś trudno będzie odbudować tę tradycję. Z jakichś głupich powodów gdzieś to zaginęło.

HALINA KUNICKA,
piosenkarka, wykonywała m.in. wielkie przeboje „Niech no tylko zakwitną jabłonie” i „Orkiestry dęte”
Lubię i cenię tych wykonawców i te piosenki, które prezentują wysoki poziom. Wspaniali mężczyźni: Grzegorz Turnau, Mietek Szcześniak, Staszek Soyka, a z kobiet Ewa Bem, Kayah i moja ukochana synowa Anna Maria Jopek, która jest wielka. Jeśli nawet zdarzy mi się usłyszeć ciekawą piosenkę w radiu, to nie wiadomo, co to było, bo zanika moda zapowiadania, kto to wykonał i napisał. Myślę, że polskie piosenki mogłyby być nie tylko na europejskim poziomie, ale wręcz na światowym, gdyby tylko utalentowani twórcy, którzy wiedzą, co robią, mieli szansę zaistnieć.

MARIA SZABŁOWSKA,
dziennikarka radiowa i telewizyjna, współautorka programu „Wideoteka dorosłego człowieka”
Uważam, że polska piosenka nie jest ani gorsza, ani lepsza od różnych produkcji europejskich. Jeśli czegoś nam brakuje, to wybitnych rzeczy, bo średnia jest taka sama jak za granicą. Nie odstajemy poziomem technicznym, ale rzadko pojawiają się prawdziwe fajerwerki piosenkarskie, takie jak pierwszy Zakopower albo Ania Dąbrowska. Niedawno usłyszałam też wychowanego w Danii Czesława Mozila i jego projekt „Czesław śpiewa”. Niech takie talenty zdarzają się nam jak najczęściej. I tacy tekściarze jak Kofta czy Młynarski, który ostatnio mało pisze. Jest jeszcze Adaś Nowak, jest bardzo dobra ostatnia płyta Maryli Rodowicz.

JACEK KORCZAKOWSKI,
prezes Związku Polskich Autorów i Kompozytorów ZAKR, autor tekstów piosenek m.in. Ewy Bem, Ireny Santor i Zbigniewa Wodeckiego
Nasza piosenka mogłaby być na europejskim poziomie, są bowiem znakomici artyści, twórcy i wykonawcy, istnieje dostateczny potencjał, choć teraz jest on trochę ukryty. Jestem wysokiego mniemania o poziomie polskiej piosenki, jednak to wrażenie psują media, gdzie średni poziom znajduje się poniżej naszych możliwości. Oczywiście media dają czasami piękne rzeczy, ale nie jest to regułą.

WACŁAW PANEK,
muzykolog, autor książek, m.in. „Opolska kultura muzyczna 1945-1975”, „Piosenka polska”, a także „Encyklopedii muzyki rozrywkowej”
Polacy piszą pod europejską sztancę, a ta z kolei na siłę chce naśladować sztancę amerykańską. Nasza piosenka jest więc tak samo kiepska i naśladowcza jak taśmowo produkowana w Europie. Wspólny „ściek” znajduje się poniżej wszelkich norm artystycznych. Szkoda, że nasi autorzy zapomnieli o tym, że polska muzyka ludowa jest jedną z najbogatszych w Europie, a jej struktury rytmo-metryczne również są niezwykle oryginalne. Szkoda też, że zapomnieli o tym, że komercyjne piosenki w XIX w. w sposób logiczny wywodziły się z piosenek ludowych. Dziś nie stać polskich artystów na wyprodukowanie własnego znaku towarowego, mającego głębokie wsparcie w korzeniach ludowych. Jeszcze w latach 60. i 70. polska piosenka czarowała swą oryginalnością. Teraz już nie.

Not. BT

Wydanie: 2008, 24/2008

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy