Dlaczego jadę do Moskwy

Dlaczego jadę do Moskwy

Kto się znalazł w armii Andersa, a kto w armii kościuszkowskiej, decydował przypadek

Gen. Wojciech Jaruzelski

– Panie generale, czy złoży pan przed wyjazdem do Moskwy, na uroczystości 60. Rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem, jakieś specjalne oświadczenie? Tak sugeruje prasa…
– Niejednokrotnie wypowiadałem się na tematy naszej najnowszej historii. Mówiłem o kartach, z których jesteśmy dumni, i które świadczą o wspólnej walce z hitleryzmem, o braterstwie broni, o wielkim zwycięstwie. Ale mówiłem też, że są karty bolesne, że są krzywdy, których doznaliśmy. Rozumiałem, że jeśli jest takie zapotrzebowanie, to może trzeba jeszcze raz przypomnieć to przed wyjazdem do Moskwy. Jednak kiedy usłyszałem i przeczytałem wiele oskarżeń, nawet obraźliwych określeń, że wyjazd prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i mój to antykonstytucyjny zamach stanu, że ja byłem namiestnikiem Moskwy, i wiele podobnych, to moja godność ludzka i oficerska nie pozwala teraz osłaniać się tego typu deklaracjami. Byłby to dowód jakiegoś tchórzostwa. Panowie X, Y, Z nie będą mnie uczyli patriotyzmu. Przeszedłem długą, trudną drogę. Jest to gorzki przywilej wczesnego urodzenia. Oni mają miły przywilej późnego urodzenia i pozostańmy przy tym.

SYBIRAK

– Porozmawiajmy o pańskiej drodze. Gdyby wojna wybuchła kilka dni wcześniej, nie trafiłby pan na Syberię.
– Byłem deportowany 14 czerwca 1941 r. z Litwy. To był ostatni rzut deportacji. Na Litwie byliśmy uchodźcami. Znajdowały się tam po reformie rolnej nieduże majątki ziemskie, nieprzekraczające 100 ha, których właścicielami często byli Polacy. Zamieszkaliśmy u państwa Hawryłkiewiczów, niedaleko od ówczesnej granicy litewsko-polskiej. Potem, po wcieleniu Litwy do ZSRR, majątek Hawryłkiewiczów rozparcelowano, właścicieli wysiedlono. Moi rodzice zamieszkali u jakiegoś rolnika, chłopa litewskiego, i z tego, co pamiętam, nie spotkali się z nieżyczliwością, wręcz przeciwnie. Ja zamieszkałem u księdza, Litwina, proboszcza parafii Alksnene. Stamtąd mnie deportowano. Najpierw na ciężarówkę załadowano rodziców, wreszcie mnie, zawieziono nas na stację Wiłkowyszki.
– Ile dni jechaliście w pociągu?
– Ponad trzy tygodnie… To już dzisiaj jest szeroko opisane, ze wszystkimi szczegółami. Bydlęce wagony, zakratowane okienka. Dziura w podłodze w wiadomym celu. Raz dziennie jakiś rodzaj zupy… Dojechaliśmy. Ojciec został skierowany do innego transportu, pojechał do łagru, do Krasnojarskiego Kraju. Punkt łagierny – siódmy. My zostaliśmy skierowani do Ałtajskiego Kraju – matka, moja siostra młodsza ode mnie o pięć lat i ja. Do tajgi, do osady leśnej.
– Jak trafił pan do I Armii Wojska Polskiego? Znam sytuację, że pański równolatek zdążył dowieźć do armii Andersa siostrę, potem wrócił po matkę, która zachorowała podczas drogi. I okazało się, że nie ma gdzie jechać, bo ta armia wyszła do Iranu. On wrócił do Polski jako kościuszkowiec, ona została na Zachodzie, spotkali się po 20 latach…
– Kto się znalazł w armii Andersa, a kto w armii kościuszkowskiej, decydował przypadek… Ja nie zdążyłem do armii Andersa, byłem w głębokiej tajdze. Kiedy po licznych perturbacjach dotarliśmy do większego ośrodka – Bijska – ewakuacja armii do Iranu już się rozpoczynała. Przyjmowanie zahamowano. Większe szanse mieli ci, którzy przed wojną w wojsku służyli, jako zwykli żołnierze, podoficerowie, a zwłaszcza oficerowie. Ale tych ostatnich było bardzo mało. Ja, jak wojna wybuchła, miałem 16 lat… Więc czekała mnie dalsza kolejność.
– Tymczasem armia Andersa wyszła do Iranu.
– Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby Anders armii nie wyprowadził. On uczynił to w przekonaniu, że Związek Radziecki lada moment upadnie. Zainteresowany wyjściem armii z ZSRR był również Churchill, on chciał mieć wojsko, które zabezpieczy Iran. Zainteresowany był też Stalin… Było więc trzech zainteresowanych. Ale gdyby Anders został w ZSRR, to sobie wyobraźmy: powstaje armia licząca, łącznie z nami wszystkimi, którzy znaleźli się w armii kościuszkowskiej, nie 100 tys., ale 200 tys. żołnierzy, a może jeszcze więcej. Wkracza ona na tereny polskie, wciąż pod politycznym zwierzchnictwem rządu londyńskiego. Co wówczas?

SERCE KRESOWIAKA

– Większość żołnierzy w I Armii to mieszkańcy Kresów. Czy oni wiedzieli, że granice nowej Polski będą inne?
– 90% żołnierzy naszej armii to mieszkańcy przedwojennych wschodnich ziem polskich, ziem zabużańskich, których wysiedlono na wschód, głównie na Syberię i do Kazachstanu.
– I?
– Trzeba z szacunkiem odnieść się do tych, którzy organizowali 1. Dywizję, 1. Armię, czyli Związku Patriotów Polskich. Wiedząc, jak to będzie trudne, niepopularne wśród żołnierzy, już wtedy uznali i mówili, że ziemie wschodnie utracimy. Pamiętam, jak oficerowie – nazywali się początkowo oświatowi, potem polityczno-wychowawczy – bez przerwy o tym mówili, wyjaśniali. Ale emocje ludzkie, pamięć o domu rodzinnym, do którego się nie wróci, były bardzo silne. Trzeba docenić żołnierzy, którzy pochodzili z terenów wschodnich, że potrafili zacisnąć zęby: ważniejsza jest walka o Polskę, walka z Hitlerem niż myślenie o tym, co się stanie z miejscem urodzenia i młodości.
– Bardzo się gryźli?
– Sytuacja zaczęła się stopniowo zmieniać, kiedy wkroczyliśmy na te ziemie, w szczególności na Wołyń, gdzie widoczny był ślad straszliwej rzezi, spalone polskie wioski, resztki Polaków, którzy mówili, co tam się działo. To wywołało już pewne refleksje, zwłaszcza u tych, którzy w tych rejonach mieszkali. A już w sposób bardziej wyraźny zmienił się nastrój, kiedy weszliśmy na obecne ziemie zachodnie. Kiedy żołnierze zobaczyli, że mają szansę zamieszkać na terenach stojących znacznie wyżej cywilizacyjnie, dających znacznie większe szanse. Ale to był trudny proces. Był też inny aspekt – klasowy.
– Dotyczy on także pana…
– Jestem tu przypadkiem dość charakterystycznym. Przecież na Syberię wywożono nie synów robotników, chłopów małorolnych, bezrobotnych itd. Wręcz przeciwnie! To był paradoks – że my, wracając do kraju, walczyliśmy o taką Polskę, w której nie będzie majątków ziemskich, w której będzie znacjonalizowany przemysł…
– …w której dojdą do głosu inne warstwy.
– Było wielu takich, którzy mieli świadomość, że nie tylko tracą swój dom, i to dom często zasobny, i właściwie nie wiadomo, co dalej, że tracą też zasiedziałe kulturowo gniazdo, Lwów i Tarnopol, Wilno i Grodno. To był bardzo poważny psychologiczny problem, tym bardziej że potem zderzyliśmy się z ludźmi, którzy powinni być i w istocie byli beneficjentami nowego ustroju. Kilka lat temu pojechałem do majątku, który był własnością moich dziadków, a którym administrował mój ojciec, więc w przyszłości byłby pewnie moją własnością. Byłem gościem syna naszego furmana. Był świetnie urządzony, mieszkał w willi lepszej od mojej. Podczas rozmowy narzekał na podziemie. To mnie zdziwiło, przecież, historycznie rzecz biorąc, był to obszar bardzo prawicowy… A on odparł: „Panie generale, myśmy do 1946 r. nie mogli zasiać. Leśni przychodzili, tłukli, wypędzali”. To paradoks: Jaruzelski walczył o to, żeby reforma rolna się dokonała, a ci, którzy faktycznie byli jej beneficjentami – w oddziałach tamtej partyzantki służyli przecież chłopscy synowie – byli przeciw. To są polskie losy…

POD POLSKĄ FLAGĄ

– Jak pan sobie z tym sam dał radę? Przyjeżdża pan do Sielec. Orzełek nie ma korony. Rząd – nie londyński, inny. Rozmawialiście o tym między sobą?
– Co innego przed tym było trudniejsze. Rosjanie kierowali do nas pretensje, że gen. Anders wyprowadził armię: patrzcie, nasi krwawią, Stalingrad itd., a wasi poszli do ciepłych krajów. Mieliśmy więc poczucie, że wstępując do tej nowej armii, armii kościuszkowskiej, stajemy się polskimi żołnierzami, którzy chcą i będą się bić. To było nadrzędne. Ten orzełek oczywiście był niezbyt urodziwy. Mówiono, że piastowski z grobowca Bolesława Krzywoustego, co zresztą jest prawdą, ale był on taki, jaki był. Początkowo raziło, że znaczna część dowódców, instruktorów albo nie mówi w ogóle po polsku, albo mówi koślawym polskim językiem. Ale jednak był polski mundur, była polska komenda, polska flaga.
– A polskie zwyczaje?
– Pamiętam otwarcie kursu w Riazaniu, 1 września. W teatrze, podczas akademii, odegrano „Jeszcze Polska nie zginęła”. Byliśmy wzruszeni. Z rana śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze”, a wieczorem „Wszystkie nasze dzienne sprawy” i „Rotę”. Dbano o to. Dzisiaj można powiedzieć, że to było robione celowo, żeby nas odpowiednio przysposobić. Ale wtedy były one dla nas, spragnionych polskości, polskiego słowa, już nie mówiąc o broni, którą dostajemy do ręki, tak ważne, że na drugi plan schodziły elementy, które były niezrozumiałe, czy obce. Zachowała się część listów pisanych przeze mnie z frontu do matki i siostry. Listy te najlepiej oddają mój ówczesny stan ducha. Wynika z nich, że byłem wciąż wierzący. Opisywałem sytuację na froncie: zginęli obok mnie, a ja ocalałem, Opatrzność nade mną czuwała. Pisałem, że jakoś mi się zrobiło lżej na sercu, bo byłem u spowiedzi, przyjąłem komunię świętą. Już nie sięgam pamięcią, jak przebiegał proces kształtowania innego światopoglądu, ale te listy to szczególny dowód na to, że nasza armia była rzeczywiście armią polską. Sam Berling był postacią symboliczną – przecież był oficerem legionów.
– A Wanda Wasilewska?
– Wasilewska była świetnym mówcą. Płomiennym, patriotycznym. Oczywiście, z akcentem na sojusz, na przyjaźń, na wspólną walkę z żołnierzami radzieckimi. Dominowało poczucie, że jesteśmy autentycznym wojskiem polskim. Że idziemy walczyć o Polskę niepodległą. Nie ludową czy socjalistyczną, wtedy o tym się nie mówiło, ale niepodległą.
– Jaka była reakcja żołnierzy na oficerów Rosjan pochodzenia polskiego?
– Nasze pokolenie, rzut, nazwijmy to, Sybiraków, był już oswojony z rosyjskim czy radzieckim człowiekiem. Kiedy wywożono nas na Syberię, wyobrażaliśmy ich sobie jako diabły wcielone. Tak byliśmy ukształtowani, wychowani. Ruski, bolszewik – w domu, w szkole aż kipiało od takiego widzenia. A potem nastąpiło pozytywne zaskoczenie – okazało się, że są to ludzie, którzy traktują nas jak ludzi, nieraz okazują dużo serca. Są bardzo ofiarni, pracują dla frontu, w dzień, w nocy, na mrozie, w jakichś szopach montują czołgi, samoloty. Później, na ile pozwalał czas i umiejętność czytania, zacząłem poznawać literaturę, zacząłem rozumieć rosyjskiego człowieka, rosyjską duszę. Stopniowo poznałem język. Dlatego po wstąpieniu do armii zetknięcie się z oficerami, którzy służyli w armii radzieckiej, a w znacznej części byli pochodzenia polskiego, nie stanowiło dla nas jakiegoś obciążenia. Tym bardziej że większość z nich mówiła, lepiej czy gorzej, po polsku. Poza tym Rosjanie byli nie tylko naszymi przełożonymi. Byli naszymi kolegami, a nawet podwładnymi. Ja miałem kilku zwiadowców Rosjan, Ukraińców, Żydów. Byli bardzo dzielni.
– A jak wyglądały stosunki na linii żołnierz-oficer?
– W naszej armii dystans oficera do żołnierza był niewielki. To była armia plebejska. Co prawda, różnice w jakimś sensie były. Miałem tak zwanego łącznika, który faktycznie był ordynansem. Był po to, żeby go posłać z meldunkami czy rozkazami, ale także przynosił w kociołku z kuchni polowej zupę, załatwiał różne życiowe sprawy. Tu chcę podać przykład innego rodzaju, który pokazuje, na ile my byliśmy inną armią. Mój ojciec w 1920 r. był ochotnikiem w oddziale słynnego zagończyka, pułkownika Jaworskiego. Ojciec nie służył wcześniej w wojsku, więc wstąpił jako zwykły żołnierz ułan – bo to był oddział konny. Razem z nim poszedł jego furman – pamiętam, nazywał się Soroka – który służył wcześniej w armii carskiej, miał stopień kaprala. I on był ordynansem mojego ojca – czyścił mu buty. Jak to zderzam z doświadczeniem naszej armii, to jest coś niewyobrażalnego.

JAKA POLSKA?

– Panie generale, a jak odbierała was ludność, widząc was wkraczających od wschodniej strony?
– Ja służyłem w jednostkach czołowych, bojowych, które wchodziły do kraju jako pierwsze. Nie były obarczone różnego rodzaju sytuacjami, które miały miejsce później, na zapleczu. Wszędzie witano nas jak wojsko polskie. Kwiatami, gościnnością.
– Stykaliście się z akowcami?
– Oczywiście, wielu wcielono do armii. W moim 5. Pułku Piechoty znalazł się cały oddział z 27. Dywizji AK. Pełnili różne funkcje.
– A Rosjanie? Jakie były wasze kontakty z rosyjskimi żołnierzami?
– Były to stosunki dobre, przyjazne. Najbardziej człowieka wiąże i łączy wspólna walka. Była serdeczność: bojewyje druzja, bractwo po orużju, jak się mówiło. Ale powiadam, to są spostrzeżenia z pierwszej linii. Wiem, że działy się później na zapleczu i w dalszych latach różne inne rzeczy.
– Dzisiaj patrzy się na to tak: była strona niepodległościowa i była ta, która służyła zniewoleniu Polski.
– Jest to wielkie nadużycie. My walczyliśmy o Polskę, służyliśmy Polsce takiej, jaka ona wówczas realnie mogła być. Bo inna Polska w tym czasie powstać nie mogła. Była mrzonką. Nie było żadnych szans na III wojnę światową, nikt nie zamierzał wojować ze Stalinem. Myślę z szacunkiem o tych, którzy gotowi byli oddać życie w imię niepodległej Polski, szli walczyć do lasu, ale dramat polega na tym, że było to beznadziejne, powodowało walki bratobójcze.
– Obie strony, w swym przeświadczeniu, wojowały o lepszą Polskę.
– Proszę panów, Polska Rzeczpospolita Ludowa była państwem ideologicznym, z kierowniczą rolą partii, ustrojem socjalistycznym. Była też państwem zależnym, chociaż ta zależność występowała w różnym stopniu. Na początku lat 50. była silna, głęboka, potem, po Październiku ’56, to się rozluźniło. Za czasów Gorbaczowa stosunki stawały się partnerskie. Jednocześnie Polska była państwem narodowym, ze wszystkimi atrybutami: polskim wojskiem, urzędem, szkołą, biblioteką, teatrem, najlepszymi w historii granicami. I cóż jest po latach? Państwo ideologiczne przestało funkcjonować. Jest niezależność. A państwo narodowe było, jest i będzie. Z ziemiami, granicami, które wówczas uzyskaliśmy i na które w innych ustrojowych, sojuszniczych warunkach nie mielibyśmy żadnych szans.

NA FRONCIE

– Panie generale, które ze swoich przejść wojennych uważa pan za najcięższe? Gdzie był pan w największych opałach?
– Było wiele takich momentów. Zaczęło się w pobliżu Puław, niedaleko miejsca mojego urodzenia, Kurowa. Byłem dowódcą zwiadu konnego pułku. Pocisk padł blisko, ranił mi konia. Mało brakowało, a miejsce mojego początku, byłoby miejscem końca. Później przyczółek warecko-magnuszewski. To była poważna operacja 2. i 3. Dywizji Piechoty oraz Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte. Zderzenie „łeb w łeb” z oporem niemieckim, nasze transzeje, okopy od ich okopów dzieliło jakieś 100 m, niemalże na rzut granatem. Zapamiętałem nocne wypady, w celu rozpoznania przeciwnika, wzięcia jeńca. To zawsze jest i trudne, i niebezpieczne. Byłem tam kontuzjowany, po dzień dzisiejszy mam jedno ucho znacznie słabsze. Później Praga. 5. pułk ubezpieczał prawe skrzydło dywizji i armii. Mało kto wie, ale wówczas, kiedy na przyczółku czerniakowskim i Żoliborzu były próby forsowania Wisły, a także później – Niemcy byli nad Kanałem Żerańskim, wisieli nam nad głową. Tam byłem ranny, na szczęście lekko, wystarczył opatrunek.
– Z Pragi wycofywali się nie przez Wisłę do Warszawy, tylko odchodzili na północ.
– Cały czas wisiało niebezpieczeństwo skrzydłowego uderzenia, toczyły się walki. Jako zwiadowca prowadziłem rozpoznanie nad kanałem, przechodziliśmy przez cmentarz Bródnowski. Ale najbardziej zapamiętałem noc z 24 na 25 października, kiedy przeprawiałem się przez Wisłę, z czterema zwiadowcami. Płynęliśmy w kruchej, rybackiej łodzi. Wylądowaliśmy na zachodnim brzegu, na piaszczystej łasze, przez kilka godzin siedzieliśmy w wiklinie, obserwując niemieckie środki ogniowe, nanosząc to na szkice, potem artyleria to wykorzystywała… Przeprawa w nocy przez Wisłę – woda jak atrament, rakiety oświetlające, rzeka ostrzeliwana przez broń maszynową. Takie przeżycie mocno się pamięta. I jeszcze jedno przeżycie, już nie bojowe. Defilada 19 stycznia 1945 r. w Warszawie. Radosna, bo Warszawa wyzwolona, i smutna, bo właściwie jej nie ma. Wielkie rumowisko, tunele wśród gruzów. I ludzie, którzy wypełzli z ruin, przybyli z okolicznych miejscowości. Serdeczni, pozdrawiający nas… Dodam – co dziś niemodne – często potępiający sprawców powstania warszawskiego.
– A walki na Wale Pomorskim?
– Przełamywaliśmy pozycję ryglową w okolicach Mierosławca. Potem walczyliśmy nad Bałtykiem, na wschód od Świnoujścia, blokując wyjście Niemców z Kołobrzegu na zachód. Kolejna lekka rana. Dalej – do dziś pamiętam ciężkie walki nad Starą Odrą, to było martwe koryto, jakieś 10 km na zachód od głównego nurtu. Niemcy zajmowali wysoki wał, ostrzeliwując równinę. Tam zginął mój najserdeczniejszy przyjaciel, ppor. Ryszard Kulesza, którego faktycznie posłałem na śmierć. Postawiłem mu zadanie rozpoznawcze i na moich oczach zginął. Zachowuję bolesną tego pamięć. 16 kwietnia uczestniczyłem w upamiętniających 60. rocznicę forsowania Odry uroczystościach na cmentarzu w Siekierkach. Tam właśnie spoczywa Kulesza.
– Ilu żołnierzy z podstawowego składu pańskiego oddziału dotarło do Berlina?
– 5. Pułk Piechoty w lipcu 1944 r., to znaczy kiedy przekroczył Bug, liczył ok. 2 tys. ludzi, żołnierzy. Około tysiąca poległo. Nie mówię o rannych, bo na ogół jest ich trzy razy więcej. Mimo to w maju 1945 r. było nas 1,2 tys. Dlatego że po drodze były uzupełnienia. Oto miara, jak ciężka była ta bojowa droga.
– Szanse, by przejść żywym szlak bojowy, były mniejsze niż 50%.
– Pod Kołobrzegiem zginęło więcej Polaków niż pod Monte Cassino… Na Wale Pomorskim jest pochowanych ok. 4 tys. polskich żołnierzy. W Zgorzelcu 3,5 tys. W Siekierkach 2 tys.

JADĘ ODDAĆ HOŁD

– Dla nich jedzie pan do Moskwy?
– Nie chcę, żeby zabrzmiało to jakoś pompatycznie, ale mam prawo tak powiedzieć. Jestem najstarszym stopniem kombatantem, żołnierzem, oficerem pierwej frontowej linii. Otrzymuję masę listów, zresztą nie tylko od kombatantów, że powinienem jechać, że jest to obowiązek wobec tych, którzy nie doszli.
– Przyjął pan zaproszenie bez wahania?
– Był taki moment, kiedy trochę się zawahałem. Wam, panowie, mówię to po raz pierwszy.
– Kiedy pan się zawahał?
– Kiedy usłyszałem, że mój wyjazd może zaszkodzić prezydentowi Kwaśniewskiemu, a nawet Polsce. Dla mnie najważniejsza jest racja stanu. Czy to służy Polsce, czy nie służy?
– Prezydent powiedział, że powinien pan jechać.
– Uważał to za oczywiste i zrozumiałe. Umocniłem się więc w przekonaniu, że jechać powinienem. Tym bardziej że będzie również mój osobisty dalszy ciąg tego wyjazdu. Zgłosiłem stronie rosyjskiej chęć odwiedzenia grobu ojca na Syberii. Jak mnie poinformowano, prezydent Putin podjął decyzję, aby mi to ułatwić.
– Naraża się pan na złe komentarze.
– Trudno. Jadę tam nie dla osobistej satysfakcji. Na 10 zabitych niemieckich żołnierzy, ośmiu zginęło na froncie wschodnim. Uważam, że trzeba oddać hołd tym, których udział w zwycięstwie był decydujący. Będzie to również podkreślenie, że i my, Wojsko Polskie, biliśmy się chlubnie na tej drodze. A różne bolesne karty historii – oczywiście były. Pamiętam własne przejścia, mojej rodziny, tysięcy, milionów Polaków. Do tego mogę dorzucić i rok 1981, te wszystkie breżniewowskie naciski, pogróżki, ewidentne zagrożenia. Ale nigdy nie pójdę tanią drogą wypierania się tego, kim w przeszłości byłem. I tego, co w przeszłości robiłem. Nie będę mówił, że kiedy deklarowałem przyjaźń polsko-radziecką, polsko-rosyjską, to było fałszywe, koniunkturalne. Bo ja Rosjan lubię, szanuję i uważam, że w ówczesnych realiach nasze dobre stosunki miały swoje uzasadnienie. Należało tylko czynić w tych realiach wszystko, co możliwe, by zdobywać punkty dla Polski, umacniać pozycję naszego kraju, chronić odrębności, poszerzać pole suwerenności. Tak było.
– Czy 9 maja nie powinien być dla nas okazją przypomnienia wkładu polskiego w militarny wysiłek zwyciężenia faszyzmu? Byliśmy czwartą armią sojuszniczą, a na dobrą sprawę niewiele na ten temat się mówi.
– Ten fakt jest w świadomości naszego społeczeństwa zamazywany. Zapomina się, że byliśmy jedynymi poza Armią Radziecką zdobywcami Berlina, że na kolumnie zwycięstwa zawisła polska flaga. Niedawno była 60. rocznica zdobycia Kołobrzegu. Walka o Kołobrzeg, drugie po Gnieźnie polskie biskupstwo, to wielka epopeja. Zdobywała go nasza armia. Tam odbyły się zaślubiny z morzem – wielki, piękny akt. Wyszliśmy na szeroki brzeg Bałtyku, brzeg, jakiego nigdy nie mieliśmy. Na uroczystościach był prezydent Aleksander Kwaśniewski, głowa państwa. Tymczasem to wszystko zostało przemilczane! W radiu, w telewizji oraz prawie całkowicie w prasie. Cisza grobowa. Podobnie Wał Pomorski – wielka operacja. Na uroczystości przybył premier rządu polskiego. I znów cisza. To w istocie cynizm, że doraźnej – i na domiar fałszywie pojmowanej racji politycznej podporządkowuje się wielką historyczną rację. I głupota, bo takim działaniem wyrządza się szkodę historycznemu imieniu Polski.

 

Wydanie: 17-18/2005, 2005

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy