Dlaczego wyjechałem z Polski na długie lata

Dlaczego wyjechałem z Polski na długie lata

ANDRZEJ WALICKI: Przekonałem się, że nowo ukształtowana, pozasystemowa opozycja nie tylko nie życzy sobie racjonalnej dyskusji z „ludźmi środka”, ale wręcz do niej nie dopuszcza

Nakładem Instytutu Historii Nauki Polskiej Akademii Nauk ukazała się książka prof. Andrzeja Walickiego pt. „Idee i ludzie. Próba autobiografii”. Poniższy fragment (wybrany przez redakcję, pominięto w nim przypisy) opisuje lata 1978-1981 i przedstawia relacje prof. Walickiego z opozycją i powody jego wyjazdu z Polski na wiele lat.

Trzecim powodem moich waszyngtońskich trosk był rozwój sytuacji politycznej w Polsce. W czasie mojego pobytu w Wilson Center uległa ona zasadniczej zmianie. Pojawiła się mianowicie zorganizowana opozycja antysystemowa, działająca w sposób ostentacyjnie jawny, a więc świadomie prowokujący represje, dyskontowane na rzecz delegalizacji systemu i mobilizacji inteligencji przeciwko władzy. Było to sprzeczne z zasadami oporu wewnątrzsystemowego, który uprawiałem od czasów „odwilży”, a właściwie przez całe życie: oporu polegającego na przeciwstawianiu się ideologii systemu przez stwarzanie faktów dokonanych, rozszerzających sferę wolności bez jawnego atakowania socjalistycznej fasady państwa i budzenia w ten sposób czujności władz oraz zmuszania ich do reakcji pod groźbą całkowitej utraty autorytetu. Nowe formy działania, wybrane przez ludzi skądinąd bardzo mi bliskich, jak np. dalekiego przecież od radykalizmu Jerzego Jedlickiego, stawiały mnie przed

koniecznością wyraźnego opowiedzenia się „za” lub „przeciw”,

a tego właśnie pragnąłem uniknąć: nie chciałem bowiem ani podporządkowywania swej pracy wymaganiom opozycji politycznej, ani wspierania istniejących władz przez zalecanie opozycji kompromisu lub wybór ostentacyjnej neutralności.
Ta bardzo niekomfortowa moralnie sytuacja skłoniła mnie do napisania w Wilson Center trzech rękopiśmiennych „memoriałów”, w których starałem się wyjaśnić moje stanowisko kilku osobom z mojego środowiska – przede wszystkim J.J. Lipskiemu i (za jego pośrednictwem) twórcom Towarzystwa Kursów Naukowych (styczeń 1978 r.), organizującego w sposób ostentacyjnie jawny serie odczytów na tematy drażliwe politycznie. Wśród reprezentantów wewnątrzsystemowej pracy organicznej odbiorcą „memoriałów” miał być prof. Jan Szczepański. Intencją moją było przekonanie przywódców opozycji o szkodliwości wciągania humanistyki polskiej w konflikt bezpośrednio polityczny. Przewidywałem jednak, że nic nie powstrzyma uruchomionych procesów polaryzacji i radykalizacji. (…)
Po powrocie do Polski przekonałem się, że nowo ukształtowana, pozasystemowa opozycja nie tylko nie życzy sobie racjonalnej dyskusji z „ludźmi środka”, ale wręcz do niej nie dopuszcza, za rzecz nadrzędną uważa bowiem „dawanie świadectwa wartościom” niezależnie od konsekwencji. Nie mogłem nie zauważyć, że odrodziły się metody zorganizowanej presji psychicznej, co uważałem za przekreślenie wolności sumienia. Odpychał mnie styl działania polegający na celowym stwarzaniu sytuacji zmuszających potencjalnych sympatyków do wyborów, których pragnęliby na razie uniknąć, na manipulowaniu lękami przed potępieniem moralnym, utraceniem „wiarygodności” i środowiskową izolacją. O tym, że miałem podstawy do takiego właśnie postrzegania nowego klimatu moralno-politycznego w Polsce, świadczy następujący fragment z bardzo obiektywnej historii opozycji politycznej w PRL pióra Andrzeja Friszke:
„Styl życia wewnętrznego środowisk [opozycyjnych] i presja moralna były silnym czynnikiem cementującym, a nawet ujednolicającym poglądy. Osoba kwestionująca autorytety obowiązujące w środowisku czy jego styl zachowania i działania była w sposób naturalny wypychana na margines czy nawet poza obręb środowiska w sensie zarówno politycznym, jak towarzyskim”.
Dla mnie osobiście było to totalnie nie do przyjęcia. Już w roku 1954 obiecałem sobie przecież, że w każdych okolicznościach wierny będę priorytetowi wewnętrznej wolności i jednostkowej niezależności. Bolało mnie oczywiście, gdy słyszałem, że dystansowanie się od jawnej opozycji jest po prostu asekuranctwem w myśl zasady: „siedzieć cicho i nie szurać”. Ale jeszcze bardziej chyba oburzały mnie sugestie, że ocena całego mojego dorobku życiowego zależeć będzie od tego, czy uznam bezwzględność racji reprezentowanych przez opozycję i potwierdzę to jakimś symbolicznym gestem.
Sytuacja ta podważała sens kontynuowania mojej pracy w Polsce. Skłaniało mnie to do myślenia na serio o idei, którą od dawna sugerował mi Berlini że mógłby,

bez wybierania emigracji politycznej,

objąć profesurę na którymś z uniwersytetów zachodnich.
(…) Pisząc wspomniane wyżej „memoriały z USA”, pragnąłem nie tylko wyjaśnić swe poglądy kilkunastu osobom w Polsce, lecz również odpowiedzieć na pewne zasadnicze pytania samemu sobie. Dlatego też w niniejszej autobiografii nie mogę ich pominąć – aczkolwiek postaram się przedstawić ich treść w maksymalnym skrócie.
W pierwszym z nich, z lutego 1978 r., pt. W sprawie „Latającego Uniwersytetu” i Towarzystwa Kursów Naukowych, ostro przeciwstawiłem się politycznej instrumentalizacji nauk humanistycznych. Nie miałem nic przeciwko nieoficjalnym seminariom w prywatnych mieszkaniach, gorąco poparłbym koordynację działań na rzecz śmielszego poruszania w wykładach uniwersyteckich tematów „drażliwych politycznie”, ale zupełnie nie rozumiałem, dlaczego poszerzanie akademickiej wolności ma się odbywać w atmosferze konfrontacji z władzami i politycznej sensacji: że oto grono odważnych publicznie ogłasza, że w dniu takim a takim, o takiej a takiej godzinie, robić będzie coś zakazanego. Za zupełnie nietrafną i prowokacyjną uznałem także analogię z Uniwersytetem Latającym z okresu maksymalnego nasilenia polityki rusyfikacyjnej w Polsce oraz z Towarzystwem Kursów Naukowych, w które uczelnia ta przekształciła się po 1905 r.: Uniwersytet Latający był bowiem organizacją ściśle tajną, a TKN oficjalnie zalegalizowaną. Rozumiałem intencję tych rzekomych analogii: chodziło o podkreślenie, że nie ma istotnej różnicy między PRL a „krajem nadwiślańskim” pod rządami caratu. Oceniłem to w słowach:
„Jest to świadome prowokowanie władzy, ponieważ analogia do czasów, w których istniał „Uniwersytet Latający” jest policzkowaniem istniejących władz. Sądzę, że PZPR mogłaby wiele rzeczy tolerować, na wiele rzeczy „przymykać oko”, ale tylko wtedy, gdy istniałaby jakaś maska, pozwalająca jej udawać, że nie wie, o co chodzi. Być może nawet pewne rodzaje samorzutnej działalności społecznej byłyby na rękę pewnym działaczom partii i mogłyby liczyć na ich (nieoficjalne, rzecz jasna) poparcie. Zaczynanie od ostentacyjnej i prowokacyjnej jawności jest stwarzaniem sytuacji bez dobrego wyjścia: chyba że chodzi o zaostrzenie politycznego konfliktu partii z inteligencją, a nie o cele naukowe”.
W drugim tekście, pt. O zadaniach inteligencji humanistycznej w Polsce (sierpień 1978 r.), sformułowałem zasadniczą różnicę między oporem, który zawsze był w Polsce silny i który należy coraz bardziej wzmacniać, a opozycją, która jest tylko jednym ze środków oporu, nie zawsze najlepszym. Doświadczenie polityczne wykazało, że opór najefektywniejszy jest wtedy, gdy nie jest zewnętrznie efektowny, gdy korzysta z osłon lub masek, unika natomiast spektakularnych gestów i pogoni za poklaskiem. Przywódcom nowo powstałej opozycji, chlubiącej się porzuceniem rewizjonistycznych złudzeń co do systemu, zarzucałem wpadanie w moralny fundamentalizm, ignorujący weberowski podział na „etykę zasad” i obowiązującą w polityce „etykę odpowiedzialności”. Pisałem o tym:
„Nie wolno w polityce zapominać o wartościach, ale ponieważ chodzi w niej nie o zbawienie własnej duszy, lecz o urzeczywistnienie wartości w życiu zbiorowym, nie wolno również kierować się w niej sztywnymi zasadami i „imponderabiliami”. […] Kto wybiera jakieś działanie tylko dlatego, aby być w zgodzie z własnym sumieniem, ten wybiera w istocie moralistyczny egotyzm, nie biorący pod uwagę, iż każde działanie pociąga za sobą skutki nie tylko dla działającego. Pierwszą maksymą moralnie udręczonych intelektualistów polskich powinno być: „Nigdy nie podejmuj żadnych działań politycznych pod wpływem moralnych odruchów. Pamiętaj, że etyka polityczna polega na trosce o skutki, jakie dane działanie może pociągnąć dla zbiorowości, że najwyższym kryterium jest w niej poczucie odpowiedzialności i że sąd historii potępia bardzo często nie tylko politycznych immoralistów, lecz również tych, którzy kierowali się w swej działalności najszlachetniejszymi pobudkami”. Szczególnie Polacy, dodam, powinni być świadomi, że nawet heroizm nie zawsze jest polityczną cnotą”.
Trzeci tekst (także z sierpnia 1978 r.) nosi tytuł Patriotyzm a państwo. Jego początek dobrze podsumowuje mój stosunek do spuścizny polskiego Romantyzmu, a także do myśli Brzozowskiego, u którego szukałem konstruktywnego przezwyciężenia romantycznej tradycji. Dlatego też pozwolę sobie przytoczyć go w całości:
„Mamy w Polsce tradycję bezpaństwowego narodu, a więc również bezpaństwowego patriotyzmu. Jako historyk myśli uważam, że wciąż jeszcze niedostatecznie oddano sprawiedliwość wyjątkowej wręcz szlachetności i pięknu tej tradycji. Jednocześnie jednak cała historia Polski przekonywuje mnie, że jest to dziedzictwo, którego nie wolno przyjmować bezkrytycznie. Romantyczny, bezpaństwowy patriotyzm uczył nas, że naród istnieje mocą ducha, manifestując swe istnienie w ofiarnych, heroicznych czynach. To wielka prawda, ale tylko wtedy, gdy nie zapomina się, że normalną formą istnienia narodu są instytucje i że normalną formą bytu narodowego jest państwowość. Dla ludzi Zachodu jest to tak oczywiste, że nie mogą wręcz pojąć narodu bez państwa: naród (nation) to właśnie państwo, bezpaństwowe narody to tylko „narodowości”, grupy etniczne lub regionalne. Niebezpieczeństwo tradycji bezpaństwowego patriotyzmu polega na tym, że siłą rzeczy nie przekazał on nam doświadczenia państwowego, wzorów mądrej, zręcznej, realistycznej i patriotycznej polityki państwowej. Brzozowski pisał: „Tradycja polskiego czynnego patriotyzmu zrosła się z formami dziejowego czynu, który polegał na męczeńskim i bohaterskim spalaniu się, nie zaś na konstruowaniu i wznoszeniu. Stąd istnieje straszliwa rozbieżność między metodami myśli i działania prowadzącymi do trwałych wyników w świecie dziejów a formami myślenia wzruszeniowego wiążącego nas z narodową tradycją”. Ktoś może powiedzieć, że nadużywam cytatu, przypisując Brzozowskiemu, ideologowi syndykalizmu, intencje państwowotwórcze. Nieprawda. Brzozowski pisał te słowa w okresie, gdy fascynowała go postać Aleksandra Wielopolskiego jako męża stanu odbudowującego administracyjną (a więc instytucjonalno-państwową) autonomię Polski, gdy nauczył się już od Wyspiańskiego, że aby istniała Polska, musi również istnieć polska policja, gdy wyznał wreszcie, że ceni Narodową Demokrację za zrozumienie głębokiej prawdy, którą Meredith wyraził w słowach: „Żaden naród nie istnieje mocą tych cech, za które kocha się go po śmierci””.
Wyprowadzałem z tej diagnozy konkluzje niepasujące do lansowanej przez opozycję

dychotomii „my” i „oni”.

Dowodziłem, że państwowość jest wartością nawet wtedy, gdy nie jest suwerenna; że władzy niesuwerennej nie można obarczać odpowiedzialnością za rzeczy, których nie może zmienić; że możemy i powinniśmy skłaniać ją, przez dawkowanie legitymizacji, do działania w naszym interesie, że alienacja aparatu państwowego byłaby zaprzepaszczeniem możliwości stwarzanych przez wciąż wzrastającą jednak suwerenizację PRL. I wreszcie, że za rozpowszechnienie klientelizmu, korupcji i anarchizacji życia krytykować należy także samo społeczeństwo, bo również ono ponosi odpowiedzialność za to, że w Polsce nie jest tak, jak by być mogło.
Słowem, zająłem stanowisko patriotyzmu państwowego – nawet w warunkach PRL-owskich.
W końcu lat siedemdziesiątych takie poglądy nie były akceptowane, ani nawet dobrze rozumiane, w reprezentatywnych środowiskach inteligenckich. Przekonałem się o tym uczestnicząc w Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”, zorganizowanym w końcu 1978 r. Uczestnicy tego gremium opowiadali się za „demokratyzacją” ustroju w sensie zwiększenia roli czynników społecznych w sprawowaniu władzy; w gospodarce był to program reform egalitarnych, odwołujących się do „podstawowych zasad ustroju”, co miało oznaczać, rzecz jasna, połączenie socjalizmu z partycypacyjnymi mechanizmami demokracji politycznej. W moim odczuciu groziło to anarchizacją państwa przy jednoczesnym zahamowaniu procesu delegitymizacji gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Doprowadzenie do końca polskiej „drogi od komunizmu” rozpoczętej w roku 1956 wymagało, moim zdaniem, innych priorytetów: nie demokratyzacji, lecz „liberalizacji”, czyli zwiększenia roli prawa w życiu społecznym oraz usankcjonowania swobody produkcji i wymiany rynkowej; nie wolności partycypacyjnej, łatwo przekształcającej się w polityczny woluntaryzm i bezpardonową walkę o stanowiska, lecz stanowczego upomnienia się o wolność jednostki i prawa cywilne w klasycznie liberalnym sensie tego terminu.
Przedstawiłem te poglądy na piśmie: w oficjalnej odpowiedzi na ankietę piątego zespołu roboczego Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” oraz w bardziej eseistycznym Liście do przyjaciela w sprawie Raportu DIP, pisanym z myślą o konkretnym adresacie (Janie Górskim), ale przeznaczonym również dla zespołu usługowego Konwersatorium. Pozwolę sobie zacytować zakończenie drugiego z tych dokumentów, napisanego w lutym 1980 r.:
„Doświadczenie historii uczy nas, że łatwiej jest skłonić absolutyzm do ograniczenia zakresu swej władzy niż do podzielenia się władzą. Myślę, że absolutyzm centralnych władz partyjnych nie jest tu wyjątkiem, zwłaszcza w Polsce, gdzie demokratyzacja polityczna ma granice wyraźnie określone przez układy geopolityczne. Apolityczna na pozór „liberalizacja” ma szanse dużo większe niż polityczna „demokratyzacja”. […] Walka o rządy prawa (choćby w sferze apolitycznego życia codziennego), o „wolność negatywną”, o wolność myśli, o uniezależnienie, choćby częściowe, ekonomiki od woluntaryzmu jednoosobowego lub zbiorowego decydenta, ma, moim zdaniem, dużo większe szanse niż dopominanie się o „suwerenność organów przedstawicielskich” i temu podobne, bardziej ambitne niż realne, cele”. (…)
Wyłaniająca się opozycja polityczna dążyła jednak, choć nie zawsze świadomie, do partycypacji politycznej właśnie, niemieszczącej się w strukturach PRL-owskiej partiokracji. Dziś jest to dla mnie psychologicznie i socjologicznie zrozumiałe, wówczas jednak wydawało mi się niedocenianiem pożytków działalności wewnątrzsystemowej, pod osłoną rodzimego, bardzo już „rozmiękczonego” autorytaryzmu. Dziwiło mnie oburzenie, jakie wywoływała w środowisku dziennikarskim moja propozycja (zgłoszona w trakcie dyskusji w Domu Dziennikarza przy ul. Foksal), aby najpierw zabezpieczyć całkowitą wolność słowa dla autorów książek naukowych, a dopiero potem dla wielonakładowej politycznej publicystyki. Powoływałem się na przykład XIX-wiecznych Prus, nie zdając sobie sprawy, że ambitni dziennikarze

marzyli o roli „czwartej władzy”,

a nie o maksymalizacji wolności intelektualnej. (…)
W roku 1980 coraz wyraźniej zdawałem sobie sprawę, że wymarzony przeze mnie wariant działalności wewnątrzsystemowej, w ramach którego kontynuowanie mojej dotychczasowej pracy byłoby czymś ważnym i sensownym, nie ma szans z powodu braku poparcia najbardziej wpływowych przedstawicieli środowiska intelektualnego, z którym czułem się związany. Stwarzanie pozytywnych „faktów dokonanych” (jak np. odbieranie Zakładowi Historii Partii monopolu na historię marksizmu w Polsce, na czym skupiałem wówczas uwagę) ustąpiło miejsca mobilizacji środowiska na rzecz listów protestacyjnych i innych form opozycji jawnej, niepozostawiającej miejsca dla „ludzi środka”. W tej sytuacji zacząłem wracać myślą do koncepcji kontynuowania mojej pracy na obczyźnie. (…)
W czasie pobytu w Canberze dowiedziałem się o strajkach na Wybrzeżu i o podpisaniu porozumienia w Stoczni Gdańskiej. O rozwoju sytuacji informował mnie na bieżąco ambasador PRL (którego nazwiska nie pamiętam), uważający to wydarzenie za obiecujący narodowy kompromis i zapoczątkowanie serii zbawiennych reform. Bardzo chciałem podzielać tę wiarę, ale przychodziło mi to z trudem. Nie umiałem opędzić się od myśli, że postulaty „Solidarności” są wzajemnie sprzeczne, nierealistyczne, łatwe do wykorzystania w nieodpowiedzialnym radykalizowaniu mas.
Po powrocie do Polski zdumiało mnie ignorowanie tych niebezpieczeństw przez inteligencję. Myślenie krytyczne ustępowało miejsca bezrefleksyjnemu entuzjazmowi, nietolerancji wobec innych punktów widzenia, moralistycznemu potępianiu ludzi pragnących zdystansować się od stadnych emocji.
W grudniu 1980 r. odwiedził mnie w naszym nowym mieszkaniu na ul. Rozłogi Adam Michnik. Rozmowa z nim rozproszyła niektóre moje obawy, przekonałem się bowiem, że dostrzega niebezpieczeństwa i wierzy w możliwość utrzymania racjonalnej kontroli nad uruchomionymi siłami. Mówił mi, że uważa mnie za osobę mającą duże zasługi dla niepodległości Polski, która wkrótce już, jak zapewniał, stanie się realnością. Zapisałem jego słowa: „Andrzeju, zwyciężyliśmy, ty zwyciężyłeś wraz z nami, choć w to wątpiłeś. Wkrótce otworzymy dom wydawniczy „Solidarność”, będziemy wznawiać Twoje książki i drukować nowe bez żadnej cenzury”. Uzależniał jednak tę ofertę od uczynienia przeze mnie choćby symbolicznego gestu na rzecz opozycji: miałbym mianowicie nawiązać współpracę z „drugoobiegowym” pismem „Krytyka”, publikując w nim np. artykuł o Głównych nurtach marksizmu Kołakowskiego.
Być może powinienem był zaakceptować ten warunek. Dzieło Kołakowskiego zasługiwało na poważną dyskusję w kręgu demokratycznej opozycji, a ja akurat miałem o nim sporo do powiedzenia. Wówczas jednak propozycja Michnika wydała mi się sugestią, abym zrobił coś, co

nie byłoby z mojej strony całkiem uczciwe.

Nie zmienia się przecież kart w czasie trwającej jeszcze gry.
W tym samym miesiącu (w dniach 15-16 grudnia 1980 r.) odbyła się konferencja naukowa zorganizowana przez Instytut Badań Literackich z okazji przyznania Czesławowi Miłoszowi literackiej nagrody Nobla. Wysłuchałem na niej referatu Romana Zimanda o Zniewolonym umyśle, bardzo inteligentnego, ale zarazem, moim zdaniem, głęboko błędnego. Zimand utożsamiał miłoszowskie „ketmanienie” z opisem „samousprawiedliwiających mechanizmów kapitulacji”. Czyżby uważał, że od samego początku należało walczyć z narzuconym systemem bez jakichkolwiek masek, „z podniesioną przyłbicą”? Czyżby odmawiał sensu wszelkiej działalności wewnątrzsystemowej?
Postanowiłem sprawdzić to na własnym przykładzie, wracając do listów, które otrzymałem od Miłosza i śledząc wątki „miłoszowskie” w mojej własnej biografii intelektualnej. W ten sposób powstała książka Spotkania z Miłoszem. Pisałem ją jakby w transie, jednym ciągiem, w dniach 30 grudnia 1980 r. – 28 stycznia 1981 r., i to w dodatku leżąc w łóżku z powodu jakiejś choroby. Chciałem wyjaśnić własne życie zarówno samemu sobie, jak i wszystkim osobom, które mogłyby się tym interesować. Miałem poczucie, że jest to ostatni moment, w którym mogę tego dokonać, rozpoczęła się już bowiem agonia ustroju, z którym sprzężone było w osobliwych nieraz relacjach całe moje dotychczasowe życie. Nowy rozdział mojej biografii miał się rozpocząć w Australii. Wybierałem się tam, z góry przewidując, że prędko stamtąd nie wrócę. Dlatego też zostawiłem maszynopis książki w Bibliotece IBL w Pałacu Staszica.
Zdecydowałem się także udostępnić maszynopis kilkunastu bliskim mi osobom w celu wysondowania ich opinii. Niektóre z tych osób, m.in. Jerzy Jedlicki i Jan Garewicz, zareagowały napisaniem do mnie obszernych listów. W posłowiu do książki pisanym w Canberze, w październiku 1984 r., cytuję wyjątki z listów Jana Józefa Lipskiego i Jana Szczepańskiego – współzałożyciela KOR-u i członka Rady Państwa. Obaj ci ludzie, jednakowo patriotyczni, chociaż tak różni w swych opcjach politycznych, uznali Spotkania za „ogromnej wagi dokument do problemów najtrudniejszych” (Lipski), „niezwykły dokument dla historii psychologii społecznej, pokazującej od wewnątrz psychiczne mechanizmy wyznaczające postawy, aspiracje, idee i dążenia polskiego intelektualisty” (Szczepański).
Osobą, która zdumiała się moim stosunkiem do Rosji („absolutnie obca, bizantyńska kultura”), do marksizmu (który też powinien być „obcy”) i do „prozachodniego snobizmu” (co oceniała jako „odcinanie się od własnych korzeni”) była Barbara Skarga. „Solidarność”, jej zdaniem, „zupełnie rozwaliła” wszystko, na czym chciałem budować: „Okazało się, że to zupełnie inny naród”.
Powiedziała mi to przyjaźnie, bez jakiejkolwiek moralistyki, a ja przyznałem jej pełne prawo do takich opinii. Tym wymowniejszy jest fakt, że w niektórych kwestiach poglądy nasze bardzo się później zbliżyły.

Tytuł pochodzi od redakcji

————————————–

Prof. Andrzej Walicki, historyk idei, badacz myśli rosyjskiej, polskiej filozofii narodowej, historii marksizmu i myśli liberalnej, autor licznych prac z zakresu filozofii społeczno-politycznej, tłumaczonych na wiele języków, emerytowany profesor Uniwersytetu Notre Dame (USA) i członek Polskiej Akademii Nauk, 15 maja skończył 80 lat.

Panu Profesorowi dużo zdrowia i zachowania przez wiele lat intelektualnej formy życzy zespół „Przeglądu”.

Wydanie: 20/2010, 2010

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy