Komu i dlaczego zagrozi prof. Wakat

Komu i dlaczego zagrozi prof. Wakat

Stosowane przez rząd i samorządy metody radzenia sobie z kryzysem kadrowym można nazwać ratowaniem publicznej oświaty do ostatniego nauczyciela

W kilku tekstach na łamach PRZEGLĄDU przedstawiałam narastające zagrożenie egzystencji polskich szkół publicznych, szczególnie średnich, brakiem nauczycieli. Do tej pory polska edukacja korzystała z obfitości kadr zatrudnionych jeszcze w PRL do nauki roczników wyżu z lat 80., kiedy to rocznie rodziło się dwa razy więcej dzieci niż obecnie. Teraz to pokolenie nauczycieli odchodzi. Ministerstwo Edukacji i Nauki z ministrem Przemysławem Czarnkiem skalę problemu bagatelizują – w tym roku na kuratoryjnych stronach jest dwukrotnie więcej ofert pracy niż rok temu, a te 20 tys. ofert odpowiada zaledwie ok. 3% polskich nauczycieli.

Kłopot w tym, że braki kadrowe nie są rozłożone równomiernie ani pod względem terytorialnym, ani przedmiotów, do których nauczycieli brakuje. Nauczycieli jest bowiem za mało głównie w wielkich miastach (szczególnie w stolicy) i brak ten dotyczy zwłaszcza takich przedmiotów jak fizyka, informatyka, matematyka czy chemia (oraz przedmioty zawodowe w stosownych szkołach). Co warszawskiemu licealiście po pełnej obsadzie kadrowej liceum w Sokółce, co mu nawet po tym, że jego liceum może przebierać w historykach, skoro np. fizyki uczyć go będzie prof. Wakat, a on wybiera się na politechnikę?

Nauczyciel na półtora etatu

Według aktualnego raportu o stanie miasta dla Warszawy za rok 2021 (co obejmuje również ostatni rok szkolny) w stolicy brakowało prawie 50 nauczycieli fizyki. Zwykle szkoła średnia przeciętnej wielkości potrzebuje jednego, dwóch fizyków. W stolicy jest ok. 300 szkół średnich. Jeśli deficyt kadr, jak to wynika z porównania liczby tegorocznych i ubiegłorocznych ofert pracy dla nauczycieli, podwoi się, to od września będzie już brakowało ok. 100 fizyków. Co oznacza, że w co trzeciej szkole średniej nie będzie co najmniej jednego fizyka, często jedynego. Podobny scenariusz rysuje się w wypadku innych przedmiotów ścisłych. Jeszcze gorzej jest z przedmiotami zawodowymi. W najlepszym w kraju stołecznym technikum mechatronicznym na Wiśniowej jeden z nauczycieli przedmiotów zawodowych ma już… 82 lata. Następcy brak.

Fizyczny brak nauczyciela to wierzchołek góry lodowej problemów związanych z zaostrzającym się kryzysem kadrowym oświaty. Bo wielu nauczycieli, szczególnie przedmiotów deficytowych, uczy na półtora i więcej etatu. Oczywiście można odrabiać swoje godziny „tablicowe” w ten sposób, ale jakość pracy drastycznie wtedy spada. Żeby pracować efektywnie, trzeba na każdą godzinę przy tablicy poświęcić drugą na jej przygotowanie, ocenianie prac domowych i sprawdzianów oraz podobne zajęcia, a przecież masę czasu pochłania rozdęta w polskiej szkole do granic absurdu biurokracja. Można oczywiście poświęcić mniej czasu, ale wtedy lekcje są gorzej przygotowane.

To nie koniec problemów z deficytem pracowników. Z braku lepszych ofert często zatrudnia się w szkołach kogokolwiek, na co postawione pod ścianą kuratoria udzielają zgody. To owocuje np. częstą rotacją nauczycieli – znam renomowane stołeczne licea, gdzie zdające za rok maturę klasy miały w ciągu trzech lat nauki już czterech nauczycieli fizyki, a będą miały piątego. Przemęczeni nauczyciele częściej chorują, chorują też nauczycielscy emeryci, zatrudnieni po wielu namowach.

Pokusy wielkich miast

W tym momencie warto zapytać o przyczyny kryzysu kadrowego w oświacie i jego zróżnicowania terytorialnego. Tak naprawdę edukacyjna Polska jest podzielona na dwa światy, czego nie chcą widzieć decydenci. Jeden to świat gminno-powiatowy. Płace i ceny (szczególnie mieszkań) są tu relatywnie niskie, więc nauczycielska praca i płaca nie mają atrakcyjnej konkurencji. Wielu młodych ludzi wyjeżdża stąd za pracą, toteż liczba dzieci i młodzieży w wieku szkolnym raczej maleje, niż rośnie; szkoły nie są przepełnione. Możliwość dorobienia do nauczycielskiego etatu paru złotych nadgodzinami jest nie do pogardzenia. W tym świecie o żadnym kryzysie kadrowym ani o problemach z kumulacją roczników w szkołach średnich raczej nie słychać. Tak się składa, że dominuje tu elektorat PiS, więc rządzący postrzegają zjawiska edukacyjne w Polsce przez pryzmat tego świata.

Zupełnie inaczej jest w wielkich miastach, gdzie przewagę ma opozycja, ta jednak kwestiami edukacyjnymi zajmuje się co najwyżej w sposób werbalno-rytualny, czyli na razie rządzącym niczym to nie grozi.

Wielkie miasta mają wiele atrakcyjnych, nie tylko płacowo, ofert pracy. Z jednej strony, stwarza to ogromną konkurencję dla zatrudnienia w oświacie. Z drugiej – ciągną do nich młodzi ludzie, rosną nowe osiedla, to i liczba uczniów raczej rośnie tam, niż maleje. Z kolei wysokie średnie płace w tych miastach powodują, że i ceny, szczególnie mieszkań, są na tle Polski gminno-powiatowej niebotyczne. Oczywiście z tego bogactwa wynikają odpowiednio wyższe wpływy budżetowe samorządów z podatków i innych opłat. Niestety, zwykle samorządowcy mają inne priorytety. W stolicy, po licznych cięciach w budżecie edukacyjnym (m.in. rezygnacji z opłacanych przez miasto kółek przedmiotowych w szkołach) w minionym roku szkolnym, przy rozliczeniu w kwietniu budżetu za rok 2021 okazało się, że miasto miało ponad 2 mld zł (ok. 10% całego budżetu!) nadwyżki budżetowej i 1,3 mld zł nadwyżki przychodów nad wydatkami. Mimo to oszczędności na dzieciach i młodzieży kontynuowano. Choćby taka organizowana przez stolicę akcja „Lato w mieście” – w poprzedniej kadencji bezpłatna, tego lata kosztowała aż 50 zł za osobodzień.

Lepiej zostać korepetytorem

Nauczyciele jednak odchodzą ze szkoły publicznej bądź nie podejmują w niej pracy nie tylko z przyczyn materialnych. Niektóre odejścia wynikają z działań pracodawców, inne – ze zmian psychospołecznych w Polsce, a jeszcze inne są efektem sprzężenia zwrotnego między postępującą destrukcją polskiego systemu edukacji publicznej a rosnącą liczbą możliwości zarobkowania poza nim.

Zacznijmy od pracodawców. Widząc problemy kadrowe, próbują oni pozorować, że jakoś je rozwiązują, skąpiąc jednocześnie, jak mogą, środków na ten cel. O edukacyjnym skąpstwie stolicy już wspomniałam. Z kolei Jarosław Kaczyński, zapytany w lipcu o płace nauczycieli, raczył odpowiedzieć, że to problem, owszem, ważny, ale pracowników oświaty jest strasznie dużo – podwyżka byłaby trudna dla budżetu, toteż niczego w tej kwestii rząd nie zrobi. Pierwszy pomysł i rządu, i samorządów, jak zareagować na deficyt pedagogów, polega na zwiększaniu liczby uczniów na jednego nauczyciela. Rząd próbuje to robić, podnosząc pensum, a samorządowcy – upychając jak najwięcej uczniów w klasie. Oczywiście obie metody są samobójcze – pogarszając drastycznie warunki pracy, raczej zachęcają nauczycieli do odejścia i zniechęcają potencjalnych przychodzących.

Drugi pomysł, też wspólny dla rządu i samorządów, polega na podnoszeniu płac, ale tylko początkującym nauczycielom, przy pozostawieniu wynagrodzeń reszty bez zmian lub prawie bez zmian. Oznacza to, że młody nauczyciel po studiach, przechodząc w ciągu wielu lat przez nieustannie zmieniany, zbiurokratyzowany system awansu zawodowego, będzie na kolejnych jego szczeblach uzyskiwał prawie wyłącznie tytuły, a nie lepsze stawki. Na szczycie zaś będzie go czekała najwyżej średnia krajowa. Pewności co do ścieżki awansu też nie ma – po wyrzuceniu do kosza przez Handkego i Dzierzgowską poprzedniego systemu awansu i wprowadzeniu nowego, niezbyt przemyślanego, manipulacje przy nim trwają bez końca. Nawet międzynarodowy sukces uczniów, nie mówiąc o innych, nie jest doceniany. Jest tylko jeden chlubny wyjątek. Minister Janusz Cieszyński (znany skądinąd z afery respiratorowej), odpowiadając w KPRM za informatykę, wprowadził zasadę, że nauczyciele informatyki mogą za szczególnie wybitne sukcesy swoich uczniów otrzymywać nagrody na poziomie nawet 30 i 50 tys. zł. W przypadku innych przedmiotów ewentualne nagrody, i to dla bardzo nielicznych, są co najmniej 15-krotnie niższe. Na pewno więc praca w szkole nie będzie konkurencyjna w stosunku do chociażby kasy w hipermarkecie. Tam nie ma problemów ze zmianą pracy nawet co rok w pogoni za lepszą płacą. Obie te metody radzenia sobie z kryzysem kadrowym można określić jako „ratowanie oświaty publicznej do ostatniego nauczyciela”.

Innym bodźcem do odchodzenia z zawodu jest gwałtownie rosnący rynek korepetycji oraz kursów wszelkiego rodzaju. Wielu odchodzących nauczycieli deklaruje, że zajmie się teraz wyłącznie swoją firmą korepetycyjną. Świetnie na to wpływają działania ministra Czarnka i szefa CKE Marcina Smolika, którzy zapowiadają trudniejszą maturę za rok, a szczególnie za trzy lata (po ustaniu pandemicznych ułatwień). Prywatyzuje się także rynek zajęć wspierających uzdolnienia, przygotowujących do olimpiad i konkursów – poza splendorem i satysfakcją ma to niebagatelne znaczenie rekrutacyjne. W dodatku zarówno pogarszające się warunki nauki w szkołach publicznych, jak i kumulacja roczników w szkołach średnich (zawita do nich od września i za rok po pół dodatkowego rocznika) powodują bum na średnie szkoły niepubliczne. Te zaś, korzystając zarówno z subwencji (identycznej na ucznia jak w publicznych!), jak i z czesnego, oraz mając większą elastyczność w wydawaniu środków, są w stanie zaoferować nauczycielom zdecydowanie lepsze warunki pracy – i mniejsze klasy (do 15 uczniów mniej więcej), i wyższe wynagrodzenie. Mnie samej oferowano i 150 zł za godzinę lekcyjną, a słyszałam o wyższych ofertach i stawkach za godzinę deficytowego przedmiotu. Nic dziwnego, że odchodzą nauczyciele najlepsi i najbardziej efektywni.

Rodzice na wczasach all inclusive

Jest jeszcze jeden czynnik sprzyjający odchodzeniu nauczycieli ze szkół. To wewnątrzszkolne relacje międzyludzkie i brak możliwości efektywnego wykonywania zawodu. Dotyczy to relacji pomiędzy nauczycielami a uczniami i rodzicami oraz relacji pomiędzy nauczycielami i dyrekcjami szkół oraz samymi nauczycielami. Od czasów „reformy” Mirosława Handkego i Ireny Dzierzgowskiej kolejne ekipy ministerialne zrobiły wiele, żeby te relacje zepsuć. Szczególne zasługi ma owa dwójka, z promocją „rynkowego” podejścia do edukacji szkolnej, opartej na mnożących się papierowych regulacjach – systemach, programach, procedurach czy „statucie”. Wyjątkowe zasługi położyły tu też panie Katarzyna Hall i Joanna Berdzik z ich „ewaluacją”. Zmieniło to podejście rodziców, którzy dawniej uważali, że uczeń uczy się przede wszystkim dla siebie i swojej przyszłości oraz jest odpowiedzialny za wyniki. Obecnie w znaczącej większości uważają, że uczeń uczy się dla stopni i nauczyciela/szkoły, a za efekt także w 100% odpowiadają nauczyciel i szkoła.

Efektywna edukacja związana jest z dobrą komunikacją i relacjami pomiędzy rodzicami i uczniami. System szkolny utopijnie zaprojektowano w Polsce, zakładając, że rodzic jest racjonalną osobą na pewnym poziomie intelektualnym. Tymczasem rodzice bywają różni. Choćby pandemia i ruch antyszczepionkowy dały obraz tego, jak wielu ludzi w naszym kraju odbiega od modelu tej racjonalności. Również na temat edukacji jest masa różnych pomysłów, bo podobnie jak w medycynie mamy w oświacie tłumy samozwańczych ekspertów. Generalnie rodzice oczekują, jak na wczasach all inclusive w pięciogwiazdkowym hotelu, że nauczyciel „zawsze właściwie dobierze sposoby rozwiązania napotykanych problemów, świetnie zmotywuje podopiecznych, znakomicie zaspokoi nawet sprzeczne oczekiwania ich rodziców i jeszcze oczywiście zrealizuje podstawę programową. Aha, i przygotuje uczniów do błyskotliwego zaliczenia egzaminów, a przy tym wystawi satysfakcjonujące wszystkich stopnie”, jak opisał to na blogu instruktor harcerski oraz twórca i dyrektor świetnej warszawskiej szkoły społecznej Jarosław Pytlak.

Przy czym wielu rodziców ze wszystkimi, nazwijmy to, wątpliwościami zwraca się nie do nauczyciela („Co ja będę z pokojową rozmawiał?”), ale od razu do dyrektora. Na przykład skarżą się w sprawach tej wagi co fakt, że nowy wychowawca klasy nie odpowiada na mejle w dzienniku elektronicznym. Mejle te zaś były zwykłymi usprawiedliwieniami nieobecności, typu „Jasia nie było w szkole, bo był przeziębiony”, a dziennik elektroniczny pokazuje, czy mejl odebrano, czy nie. Dyrektorzy takich SMS-ów, telefonów i mejli otrzymują dziennie dziesiątki i trudno o wyjaśnianie każdej sytuacji, więc nauczyciel najczęściej dowiaduje się, że rodzice skarżą się na niego, czasem – w jakiej sprawie. No i znajduje się w sytuacji bohatera „Procesu” Kafki, niby jest o coś oskarżony, ale o co i co z tym można zrobić? Na dodatek rodzice często zastrzegają sobie anonimowość, więc nie wiadomo, o kogo chodzi.

Jeszcze inni idą i piszą od razu do kuratoriów, do czego one i MEN zachęcają. Bywają też rodzice, którzy do nauczycieli swoich dzieci piszą masowo obraźliwe listy – o ile nie zamieszczą w nich wulgaryzmów, trudno coś z tym zrobić. Co więcej, rodzic jest od dyrektora czy kuratorium niezależny, a nauczyciel owszem, więc choćby dla wygody urzędnicy biorą najczęściej, niezależnie od meritum, stronę rodziców, polecając nauczycielowi, żeby „coś” z tym zrobił i skargi się skończyły. Uległa poza tym erozji zasada, że w imię autorytetu zwierzchnika nie udziela mu się reprymendy przy podwładnych. Dziś niejeden dyrektor nie ma przed tym żadnych oporów, często bez nadzwyczajnej sytuacji ocenia z uczniami danego nauczyciela, co już mieści się w 45 symptomach mobbingu. Trudno w takich warunkach o niezakłóconą współpracę nauczyciela z klasą i rodzicami. Zwłaszcza że często tworzone są w mediach społecznościowych zamknięte grupy rodziców i uczniów z danej klasy, gdzie dyskusje nad wypowiedziami nauczycieli rozgrzewają się tak jak inba po znanej wypowiedzi Olgi Tokarczuk o tym, że nie tworzy dla idiotów. Sprzyjają temu mnożące się listy „myślozbrodni” – najnowsze pozycje na nich to fatfobia i klasizm. Nie można więc uczniowi powiedzieć np., że jego lektury (lub ich brak) o nim świadczą albo ćwiczenia gimnastyczne sprzyjają zdrowiu i smukłej sylwetce. Dla nieco starszych nauczycieli te szybko wydłużające się spisy mogą stanowić spory problem.

Dość częste są przypadki, że uczniowie i rodzice próbują na podstawie swojej internetowej wiedzy ingerować w sposób nauczania, do czego nie mają żadnych kompetencji. Gdy pewna nauczycielka angielskiego opowiadała w ramach lekcji zabawne historyjki w tym języku, by zajęcia uczynić ciekawszymi, uczniowie poszli na skargę do dyrekcji, żeby „przestała głupoty opowiadać i zaczęła ich uczyć”. W innym przypadku nowa nauczycielka francuskiego chciała uczyć metodą zanurzenia w język, czyli mówienia na lekcji wyłącznie po francusku. Rodzice wymogli na dyrekcji, by klasa była uczona tak jak dotychczas – podanie i omówienie dziesięciu słów i ich znaczeń oraz wyegzekwowanie tego na kolejnej lekcji. Wielu rodziców sądzi, że „obsobaczony”, jak oczekują, przez dyrektora nauczyciel będzie pracował lepiej i zgodnie z ich „najmojszą prawdą”. Jest dokładnie odwrotnie – nauczyciel zwykle postara się wtedy ograniczyć aktywność do najbardziej schematycznej, tak by nie narażać się różnej maści oszołomom, a jego motywacja zdecydowanie spada.

Klęska wszystkich najzdolniejszych

Sporo kłopotów sprawiają też prowadzone pod publiczkę akcje medialne. Przoduje tu niestety „Gazeta Wyborcza”. Kiedyś przez wiele lat nawoływała rodziców, by w sytuacji szkolnych problemów zawsze, bez wnikania w meritum, brali stronę dziecka, a w ostatnich latach występowała przeciw pracom domowym – to tylko te najbardziej spektakularne akcje.

Napisałam, że klęska kadrowa publicznych szkół średnich dotknie przede wszystkim wielkie miasta. Tyle że odczują ją nie tylko dzieci mieszkańców. Do stołecznych liceów i szkół branżowych chodzi ponad 30% uczniów spoza Warszawy, do techników – ponad 40% (skądinąd nie mogę się nadziwić, że władze stolicy nie nagłaśniają tego faktu jako argumentu za zniesieniem tzw. janosikowego czy przynajmniej zmianą jego formy!). Są to zwykle ci najzdolniejsi, najlepiej zmotywowani, najambitniejsi. Trudno się dziwić. Powiatowe szkoły są w stanie spełnić zapotrzebowanie „przeciętniaków” z okolicy na w miarę porządną edukację i niezłe zdanie matury, ale nic poza tym. To w wielkich miastach są licea rozwijające potencjał najzdolniejszych, jest też cała gama techników różnych branż. Tego w większości miast powiatowych nigdy nie będzie. Wiem na pewno, że wszystkie licea z pierwszej dziesiątki rankingu „Perspektyw” mają internaty – ba, do powstania jednego z nich sama przyłożyłam rękę. Internaty i bursy mają wielkie miasta, licea w nich i szkoły zawodowe. Bez kadry pedagogicznej w odpowiednich szkołach będą to jedynie drogie w utrzymaniu mury.

Klęska kadrowa (teraz i za rok, kiedy w szkołach średnich znajdzie się już pięć całych roczników, a nie cztery i pół) szkół średnich z wielkich miast nie będzie więc klęską tylko tych miast i ich młodzieży. To będzie klęska wszystkich najzdolniejszych i najambitniejszych młodych ludzi w Polsce oraz ich rodziców! Przynajmniej tych, których nie stać na 50-100 tys. czesnego rocznie w prywatnej szkole. Dlatego jest ostatnia chwila, by zarówno rząd, jak i samorządowcy bogatych wielkich miast, zamiast przerzucać się odpowiedzialnością, zechcieli zająć się rozwiązywaniem tego problemu. Odbudowa rumowiska po publicznej oświacie będzie zdecydowanie trudniejsza i droższa!!!

Małgorzata Żuber-Zielicz – nauczycielka fizyki, była dyrektor Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego w Warszawie, gdzie m.in. wprowadziła program Międzynarodowej Matury, była wicedyrektor LO im. Mikołaja Kopernika w Warszawie, przewodnicząca Komisji Edukacji w Radzie m.st. Warszawy w latach 2006-2018, przewodnicząca Warszawskiej Rady Seniorów

Fot. Tadeusz Koniarz/REPORTER

Wydanie: 2022, 37/2022

Kategorie: Opinie

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy