Mam już kolejny wykład, może bardziej gawędę, o Bolesławie Leśmianie. Tym razem w zamojskiej książnicy. Poeta mieszkał przez wiele lat w tym mieście, które w listach określał jako podłe miasteczko. Teraz by tak nie powiedział. Stara część Zamościa kwitnie, to jedna z ładniejszych starówek w Polsce. Pisałem już o tym: to skandal, że Leśmian – jest okrągła rocznica jego urodzin – nie został patronem tego roku. Wśród patronów jest dwóch błogosławionych. Leśmian był za mało narodowym artystą, chociaż nikt w XX w. nie panował tak jak on nad polskim językiem. Nie był jednak święty. Stworzył swój magiczny świat, doskonale szczelny, w harmonii słowa może konkurować z Mickiewiczem i Słowackim, rymuje, jakby oddychał. I ta metafizyka!
Migawki z Zamościa. W czwartek w wieczornym mroku i zacinającym deszczu oglądanie domu, w którym mieszkał Leśmian. Co ma wspólnego ten odnowiony śnieżnobiały dom w na wpół martwej, bezludnej, sterylnej, ale pięknej uliczce z tym dawnym, zatłoczonym i brudnym zamojskim starym miastem? Leśmian cenił poezję mojego ojca, który spotkał się z nim rok przed śmiercią poety. Ojciec wspominał: „Poznałem go w kawiarni na Mazowieckiej, w której wówczas spotkać można było najwybitniejsze osobistości świata literackiego stolicy. Maleńki o wielkiej wyrazistej głowie, ruchliwy, zaskakujący nagłym zestawieniem słów, podobny był do tych »ludzieńków« i dziwotworów, którymi zaludniał swoją poezję”. Powiedziałem na spotkaniu: „Czułem, ściskając dłoń mojego ojca, że ściskałem pośrednio rękę Leśmiana. Takie wędrówki uścisków przez czas”. Kilka osób podeszło potem, by uścisnąć mi dłoń.
W Zamościu spotykam się z rodzicami narzeczonej mojego dorosłego syna. Dobra kolacja i tak nam blisko w poglądach na świat i na sytuację polityczną w Polsce. On: „Nie spodziewałem się, że u nas są takie pokłady głupoty i obskurantyzmu”. Ciągle ostatnio słyszę od ludzi takie słowa. Po spotkaniu w książnicy podeszła do mnie jakaś pani, powiedziała, że jest sędzią. „Nie spodziewałam się, że dożyję takich czasów”, mówi. To też nieustannie słyszę z ust ludzi.
W zamojskiej księgarni przy rynku widzę w witrynie książkę Tomasza Piątka o Macierewiczu. Łapię się na myśli: no proszę, księgarnia nie boi się wystawiać tego tytułu na widok publiczny. Nie jest więc jeszcze tak źle.
•
Stanisław Wyganowski nie żyje, odszedł luksusowo we śnie, miał 98 lat. Architekt, urbanista, pierwszy prezydent Warszawy po 1989 r. Tyle mam z nim wspomnień. Był lokatorem domu na Iwickiej, gdzie mieszkali liczni i słynni wtedy pisarze, gdzie spędziłem dzieciństwo i młodość, domu, o którym książkę niedawno ukończyłem. To ostatni dorosły z tego budynku, zostaliśmy jeszcze my, osiwiałe już dzieci mieszkańców.
Jedną z pierwszych nocy stanu wojennego, gdy się ukrywałem, spędziłem w jego mieszkaniu. Pamiętam, że gdy zasypialiśmy, powiedział: „Byłem w pana wieku, gdy szedłem do lasu”. Żołnierz AK, dostał się w ręce gestapo, torturowany, opowiadał mi: „Miałem dobrze, bo jak mnie bili, łatwo mdlałem”. Niezwykle przystojny mężczyzna, z wielką klasą. Szkoda, że nie dożył druku mojej książki, piszę tam wiele o nim.
•
Pewnie większość czytelników zna te słowa prezesa z ostatniej miesięcznicy o katastrofie smoleńskiej, ale zacytuję je na wieczną rzeczy pamiątkę, jako przykład wyjątkowej obłudy politycznej: „Będzie prawda, której dzisiaj jeszcze nie znamy, ja jej nie znam. Prawda albo stwierdzenie, że dzisiaj w tych okolicznościach, które mamy, tej prawdy ustalić się nie da”. To jest podłe, ale sprytne. Tak można bronić najbardziej fantastycznej bzdury. Tu cała sztuka, by utrzymywać w ludziach podejrzenie i niepokój. Ale jakoś rozumiem prezesa, przecież siedzi na górze kłamstw i pomówień. Jak teraz przyznać, że to była tylko zwykła katastrofa, błąd pilota? Miliony Polaków uwierzyły w zamach smoleński, teraz mają wierzyć w coś, nie wiadomo co, co jest złowrogie. To świadome utrzymywanie ludzi w stanie półobłędu.
•
W moim ulubionym kinie Stacja Falenica – na dawnej stacji, przy peronie kolejki podmiejskiej – oglądam malowany film o van Goghu, tłum ludzi, a po projekcji oklaski. Inteligenckie twarze, myślę: to są te znienawidzone przez PiS elity. Podczas podróży po Polsce wszędzie spotykam takich ludzi. W małym miasteczku stanowią niewielką grupę, nie taką jednak małą, skoro na spotkaniu potrafi być sto osób. W dużych miastach nigdy nie ma tak licznej publiczności. Ci ludzie to najcenniejsze, co ma Polska. A są teraz codziennie upokarzani przez polski stan rzeczy.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy