Długi łykend

Piszę długi i piszę łykend, ponieważ znowu podczas tego wolnego od pracy nałykało się coś około trzy i pół tysiąca kierowców, rowerzystów i być może prowadzących traktory, kombajny, wózki widłowe oraz walce, które utwardzają asfalt, ponieważ pod tym względem Polak potrafi wszystko.
Jechałem przez fragment naszego przepięknego kraju tego dnia, kiedy w Polskę ruszyli wszyscy mający sprawne samochody, to znaczy nawet nie sprawne, ale na chodzie. Wyruszyli, żeby jechać w tę i w tamtą, bo przecież jeżeli, to powinni się gdzieś zatrzymać, mieć jakiś cel, ale nic z tych rzeczy, na poboczach nie stał nikt. W stronę Mazur jechało dokładnie tyle samochodów co i z Mazur, a mało tego, byli jeszcze i tacy, którzy usiłowali jechać w poprzek, czyli chcieli przeciąć te główne szlaki, po których poruszały się auta jadące w obie strony jednocześnie, i to już należało do sportów ekstremalnych. Tym więc, którzy próbowali to uczynić, nawet się nie dziwię, że wypili, bo mieli tę świadomość, że może to być ich ostatni kieliszek w życiu. Ale najbardziej podziwiam, jednocześnie im współczując, tych, którzy w ciągu czterech dni wolnych od pracy, zamiast pojechać albo nawet pójść do najbliższego lasu, żeby poleżeć pod sosną i popatrzeć na niebo, pokonali drogę z Zakopanego do Sopotu i z powrotem, oraz tych z Gdańska, którzy postanowili zwiedzić Tatry, ponieważ po takim wypoczynku ręce będą im się trzęsły mniej więcej do Bożego Narodzenia.
Natomiast ten wędrowiec, który myślał, że razem z dotarciem do celu skończą się jego kłopoty, też był pijanym dzieckiem poruszającym się we mgle, ponieważ nad morzem trzeba było przede wszystkim znaleźć czynną smażalnię ryb – czynną, ponieważ kucharze też wyjechali smażyć Anglikom. Z kolei ci, którzy dotarli szczęśliwie do Zakopanego, żeby zjeść prawdziwego oscypka i kupić drugiego na drogę do domu, i myśleli, że pójdzie im łatwiej niż zjedzenie dorsza nad morzem, też byli naiwni aż do bólu, ponieważ straż miejska gania teraz babinki z oscypkami z powodu higieny, która nagle jest władzy potrzebna.
Zamiast więc śmigać po górach, lata taki po Krupówkach i zaczepia górali konspiracyjnym szeptem: – Prawdziwego oscypka kupię.
A na to góral: – Momy ino maryśkę… znacy marihuanę.
A kiedy wreszcie znajdzie, zje to, co owieczka wydaliła, a góral podwędził, i z drugim oscypkiem kupionym na zapas rusza nad Bałtyk, mając dużą szansę, że po drodze, gdzieś w okolicach Radomia albo Mławy, wjedzie w niego wkurzony facet, który ruszył jak durny trzy dni wcześniej z Nowego Targu do Władysławowa tylko po to, żeby zjeść smażonego śledzia, chociaż od początku wiedział, że najlepszy jest w oleju z cebulką podawany w knajpie Pod Wierchami za rogiem ulicy, przy której mieszka, ale wypoczynek to wypoczynek.
Trzeba jechać.

Wydanie: 2006, 34/2006

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy