Do wojny potrzeba dwóch stron

Do wojny potrzeba dwóch stron

Dlaczego Putin kazał zająć Krym i jaką w tym rolę odegrały Stany Zjednoczone

Artykuł został ukończony 8 kwietnia i nie odnosi się bezpośrednio do wydarzeń, które nastąpiły po tej dacie.
Dla osób dobrze życzących wszystkim naszym sąsiadom na Wschodzie i krytycznych wobec nieodpowiedzialności lansowanej u nas antyrosyjskiej histerii nie jest rzeczą miłą wypowiadanie się na temat konfliktu rosyjsko–ukraiń­skiego za naszą granicą. Nie ulega przecież wątpliwości, że Rosja Putina, dokonując aneksji Krymu i angażując się wojskowo w poparcie separatystów w Donbasie, pogwałciła prawo międzynarodowe, a przecież (w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, które otwarcie odrzuciły nadrzędność tego prawa jako sprzeczną z amerykańską konstytucją) zobowiązała się go przestrzegać. Działań takich nie można pochwalić, ale nie musi to być równoznaczne z licytowaniem się w potępieniach moralnych, a tym bardziej z podgrzewaniem nastrojów wojennych oraz przypisywaniem prezydentowi Rosji niepohamowanych ponoć zapędów imperialistycznych. Obowiązkiem ludzi myślących politycznie jest próba przyczynowego wyjaśnienia sytuacji, absolutnie niezbędna do osiąg­nięcia kompromisu; polityczna moralistyka prowadzi natomiast prostą drogą do apologii nieustępliwości uznającej wszelkie kompromisy za tchórzliwą zdradę. W gruncie rzeczy postawa taka, rozpowszechniona niestety w Polsce, jest – moim zdaniem – zastępowaniem racjonalnej polityki demonstracją postaw i spektakularnymi gestami, powiązanymi często z instynktem stadnym i narcystyczną potrzebą zdobycia poklasku.
Ponadto za obowiązek racjonalnego patrioty uważam przeciwstawianie się szerzonemu u nas poglądowi, jakoby w sprawach polityki zagranicznej własnego kraju panować powinna jednomyślność, a odstępstwo od niej ociera się o narodową zdradę. Pogląd taki szerzony jest również w Rosji, a także (co można łatwo zrozumieć) na Ukrainie, jest jednak w istocie pozostałością głoszonej przez „realny socjalizm” koncepcji tzw. jedności moralno-politycznej, a więc smutnym świadectwem niedostatku kultury politycznej w naszej części Europy. W państwach o mocno ugruntowanej demokracji politycznej nie ma wątpliwości co do tego, że obywatele (w odróżnieniu od stałych rezydentów, którym przysługują prawa cywilne, ale nie polityczne) mają prawo i obowiązek aktywnego współkształtowania polityki zagranicznej swojego kraju. Przykładem takiej postawy obywatelskiej był w ubiegłym stuleciu imponujący sprzeciw społeczeństwa amerykańskiego przeciwko wojnie w Wietnamie. Wydawał mi się on wówczas przesadny w niektórych przejawach, ale podobało mi się, że żaden odpowiedzialny decydent nie odważał się kwestionować prawa obywateli do niekonformistycznego zaangażowania politycznego.

Sekwencja faktów

Tak się złożyło, że przeczytałem ostatnio ważną książkę Hélene Carrere d’Encausse „Eurazjatyckie imperium. Historia Imperium Rosyjskiego od 1552 do dzisiaj” (Wydawnictwo Marek Derewiecki, Kęty 2014). Autorka, urodzona w Paryżu arystokratka gruzińska, zdobyła zasłużoną pozycję najwybitniejszego i najbardziej reprezentatywnego znawcy problemów narodowościowych w przedrewolucyjnej, radzieckiej i post­radzieckiej Rosji, a książka, o której mowa (wydana po francusku w roku 2005), jest zwięzłym, lecz bardzo treściwym podsumowaniem jej badań. Jest to, trzeba dodać, książka sympatyzująca z dążeniami emancypacyjnymi nierosyjskich narodowości byłego ZSRR, bardzo krytyczna wobec niedoceniającego ważności tej sprawy Gorbaczowa, ale zarazem bardzo uważna (choć mądrze powstrzymująca się od ocen) w odnotowywaniu faktów mówiących o polityce Putina i Stanów Zjednoczonych na rozległej „przestrzeni postradzieckiej”; faktów, które (wbrew intencjom Putina) doprowadziły do załamania proamerykańskiej orientacji polityki rosyjskiej, a później (o czym w książce nie ma już mowy) do dzisiejszego groźnego kryzysu. Sądzę więc, że warto przedstawić w ślad za autorką tę sekwencję faktów, odnotowywanych wprawdzie w poważnej prasie polskiej, ale łat­wo zapominanych przez naszych publicystów, a nawet politologów, bardziej zainteresowanych krytyką polityki rosyjskiej niż analizą jej uwarunkowań.
Zacząć trzeba od przypomnienia, że inicjatorem wielkiej zmiany, mającej na zawsze wyeliminować niebezpieczeństwa zimnej wojny, był Michaił Gorbaczow. To on proklamował niezbędność „nowego myślenia politycznego”, czyli świata bez bloków militarnych, zastępującego walkę współpracą i umożliwiającego Rosji „powrót do wspólnego europejskiego domu”. By osiągnąć ten cel, godził się – ku zdumieniu przywódców Zachodu – nie tylko na rezygnację ZSRR z kontroli nad Europą Środkową, lecz również na zjednoczenie Niemiec, otrzymując w zamian obietnicę, że NATO nie przesunie się ani o kilometr na terytoria objęte dotychczas Układem Warszawskim i że Związek Radziecki (wciąż jeszcze istniejący) otrzyma pomoc finansową na przeprowadzenie głębokich reform. Oczywiście otrzymał te obietnice od prezydenta USA Busha seniora i od ministra spraw zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec Genschera. Dziś podkreśla się, że nie były to obietnice formalne, a więc obowiązujące, ale przecież nie mogły być formalne w sytuacji, która zmieniała się z dnia na dzień i w której naprawdę mogło się liczyć tylko zaufanie. Gorbaczow, grzeszący skądinąd nadmiernym niekiedy idealizmem, był realistą, nie domagając się „formalizacji” tych porozumień. Musiał także wiedzieć, że na Zachodzie „formalizacja” taka wymagałaby długich procedur, a w ZSRR przedwczesne ogłoszenie treści zawartych umów mogłoby zaszkodzić sprawie.
Ciąg dalszy to (w telegraficznym skrócie) rozpad ZSRR, nowa konstytucja dzieląca Federację Rosyjską na 89 podmiotów, w tym 21 wewnętrznych republik z własnymi konstytucjami i prezydentami, bezwzględność neoliberalnych reform, przeprowadzanych w interesie oligarchów kosztem drastycznego zubożenia społeczeństwa, łącznie z konfiskatą oszczędności i spektakularnym skracaniem średniej życia – a wszystko to w połączeniu z ewidentnym słabnięciem siły i prestiżu nowego państwa. Słabość taka nie mogła sprzyjać respektowaniu „nieformalnych” umów z silnymi partnerami. W 1997 r. prezydent Jelcyn chciał protestować przeciwko przyjmowaniu Polski i państw bałtyckich do NATO, ale łatwo dał się przekonać „deklaracją intencji” zapewniającą gołosłownie, że nie miało to być działaniem nieprzyjaznym Rosji. A dwa lata później nastąpiła brutalna interwencja NATO w Serbii, dowodząca, że Stany Zjednoczone (zgodnie z ogłoszoną niedawno teorią Samuela Huntingtona) traktują kraje prawosławne jako cywilizacyjnie obce, a więc definicyjnie wrogie, pragną natomiast dowieść ludności muzułmańskiej, że Zachód potrafi wystąpić w jej obronie, a przy okazji umocnić swoje pozycje w ważnej strategicznie części Europy. Humanitarne cele interwencji (podzielam w tej kwestii stanowisko Aleksandra Małachowskiego, Ludwika Stommy, Jerzego Jedlickiego i wielu innych wybitnych Polaków) na pewno nie były najważniejsze, o czym świadczy brak reakcji na dużo większe katastrofy humanitarne, takie jak w Rwandzie (gdzie zabito pół miliona ludzi) lub w Sudanie (gdzie wojna domowa pochłonęła aż półtora miliona ofiar). W niniejszym kontekście ważne jest jednak przede wszystkim to, że zupełnie zignorowano w tej sprawie stanowisko Rosji, dowodząc tym samym, że można ją lekceważyć, że Stany Zjednoczone nie zamierzają jej traktować jako państwa mającego coś do powiedzenia w sprawach świata, nawet w kwestii krajów kulturowo jej bliskich i niemalże sąsiednich.

Kolorowe rewolucje

W tym momencie pojawił się nowy prezydent Rosji, Władimir Putin, wskazany na to stanowisko przez samego Jelcyna i osobiście lojalny wobec niego, ale zrywający z uzależnieniem się od oligarchów i dążący do wyrwania Rosji z groźnej zapaści, dramatycznie opisanej przez pisarza proroka Aleksandra Sołżenicyna. W polityce wewnętrznej odniósł od razu spore sukcesy, ale nie należy to do naszego tematu. Skoncentruję się na sprawach Putinowskiej polityki zagranicznej, ściśle trzymając się omawianej książki francuskiej autorki i powstrzymując się na razie od dodawania do jej analiz własnych komentarzy.
Można by oczekiwać, że po rozczarowaniach okcydentalistyczną polityką Jelcyna nowy prezydent wybierze opcję antyzachodnią, było jednak odwrotnie: uznał on, że szansą Rosji jest ścisły sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, w roli młodszego, ale potrzebnego i rosnącego w siłę partnera, niekwestionującego hegemonii USA w świecie, ale liczącego na pomoc w konserwatywnej modernizacji. Miało to zarazem wzmocnić autorytet Rosji jako naturalnego przywódcy państw postradzieckich, przejawiających skłonność do nadmiernej samodzielności. Doskonałą okazją do zademonstrowania tej intencji stał się atak Al-Kaidy na USA 11 września 2001 r. Natychmiastowa i bezwarunkowa solidarność Putina z USA, połączona z ofertą pełnego współdziałania w walce z terroryzmem, wywołała entuzjazm prezydenta George’a W. Busha, co „otworzyło przed Rosją możliwość powrotu do roli mocarstwa” (s. 331).
Miało to jednak określoną cenę, okazało się bowiem, że w zamian za powrót do gry międzynarodowej Rosja musi zaakceptować umieszczenie amerykańskich baz w Uzbekistanie, Tadżykistanie, a następnie w Afganistanie, godząc się jednocześnie – w imię przyjaźni z USA – na wzmacnianie się wpływów NATO w Gruzji. Pretendowanie do roli głównego sojusznika USA zmusiło Rosję do tolerowania żądań Gruzinów, aby rosyjskie oddziały pokojowe w Gruzji zastąpione zostały siłami NATO, co było wstępem do wycofania się Gruzji z traktatu o zbiorowym bezpieczeństwie WNP (czyli stworzonej w momencie rozwiązania ZSRR Wspólnoty Niepodległych Państw). Wiara Putina w możliwość udowodnienia Amerykanom niezbędności sojuszu z Rosją nakazywała mu również tolerancję wobec tendencji do tworzenia ugrupowań wykluczających Rosję, takich jak GUAM, czyli Gruzja, Ukraina, Azerbejdżan, Mołdawia. (Dodam od siebie, że tendencja ta wywołała entuzjazm w Polsce, co mogło wywołać w Rosji uzasadniony niepokój)1. Okazało się jednak, że ważność Rosji nie dla wszystkich jest oczywista.
Co gorsza, przywódczej roli Rosji w tzw. przestrzeni postradzieckiej zagrażać zaczęły tzw. kolorowe rewolucje: gruzińska rewolucja róż zimą 2003 r., rok później pomarańczowa rewolucja na Ukrainie, następnie rewolucja tulipanów w Kirgizji, rewolucja w Mołdawii pozostawiająca przy władzy starą ekipę, ale pod warunkiem jej zwrotu na Zachód, i wreszcie nieudana rewolucja w Uzbekistanie (s. 331-332). Autorka omawianej książki mówi o „prawdziwej rewolucyjnej lawinie” i wyraża zdziwienie rosyjską biernością w tej kwestii. Wyjaśnia ją oczywiście „chęcią uniknięcia wszelkiej konfrontacji z USA”, pragnieniem „ocalenia partnerstwa z USA, nawet jeś­li miało ono coraz mniejsze znaczenie” (s. 332-333).
Nieuchronnie pojawia się jednak pytanie: „Czy następujące po sobie rewolucje w posowieckiej przestrzeni były częściowo manipulowane i przez kogo?” (s. 333). Autorka dystansuje się od dominującej dziś w rosyjskich mediach wersji, że za manifestującymi tłumami kryły się Stany Zjednoczone jako państwo, ale przyjmuje ją w wersji osłabionej, mówiącej, że sprawcą tych rozruchów była popierana przez Waszyngton „międzynarodówka nowego typu” – agitatorzy przyjeżdżający z zewnątrz i różne organizacje hojnie finansowane przez potężne instytucje (w tym Fundację Sorosa), politycznie zaś wspierane w USA m.in. przez wpływową diasporę ukraińską, a w Unii Europejskiej głównie przez Polaków (s. 334).
Realny wpływ tych różnorako motywowanych środowisk politycznych byłby jednakże niewielki bez „wielkiej amerykańskiej gry”, czyli „twardej rywalizacji o kontrolę nad szlakami naftowymi i w konsekwencji nad utworzeniem osi łączącej Azerbejdżan z Kazachstanem” (s. 335). Na początku lat 90. odkryto bowiem znaczne zasoby ropy na całej długości wybrzeży Azerbejdżanu, co uruchomiło wyścig inwestycji i spór o trasę rurociągu: czy będzie to rurociąg Baku-Nowosybirsk (co było w interesie Rosji), czy też trasa z Baku do Turcji, przechodząca przez Gruzję i omijająca Rosję, co odpowiadało Stanom Zjednoczonym i Gruzji, która stawała się oparciem amerykańskiej strategii na Kaukazie. Kolizja interesów była więc bezpośrednia i bardzo ostra. Autorka podsumowuje ją w słowach: „Azerbejdżan i Gruzja udostępniły już swoje terytoria dla baz amerykańskich; problem dotyczył teraz Kazachstanu, co ostatecznie zachwiałoby systemem zbiorowego bezpieczeństwa WNP. Co do Rosji, to musiała zadowolić się rolą obserwatora strategii, która stopniowo umieszczała część »bliskiej zagranicy« w sferze wpływów USA i NATO” (tamże).

Podzielić Rosję

Najistotniejszą przyczyną zainteresowania USA i innych krajów NATO regionem Morza Czarnego i Kaspijskiego była więc, zdaniem autorki, chęć zdobycia kontroli nad zasobami naftowymi tego regionu, co pozwoliłoby Zachodowi uniezależnić się od dostaw z niepewnego politycznie rejonu Zatoki Perskiej. Zagrażało to oczywiście interesom gospodarczym, a także poczuciu bezpieczeństwa Rosji, uważającej „przestrzeń poradziecką” za prawomocną sferę swojego wpływu, trudno więc się dziwić, że działania w tym kierunku wywołały rosyjski opór, a niekiedy aktywne przeciwdziałanie. W naszym kraju spowodowało to, jak wiadomo, reakcje lękowe, niekiedy wręcz histeryczne, jako dowód żywotności rosyjskiego imperializmu i kwestionowania suwerennych praw narodów regionu. Zauważmy jednak, po pierwsze, że Polska nie była przedmiotem tej „wielkiej gry” (choć usiłowała wtrącać się do niej po stronie antyrosyjskiej), a więc jej suwerenność nie mogła być zagrożona. Po drugie zaś, odnotować należy, że zasada suwerenności narodowej wszędzie niestety ograniczona jest przez geopolitykę, która zastąpiła w dzisiejszym świecie podziały ideologiczne. Wystarczy zadać retoryczne pytanie, jak zareagowałyby Stany Zjednoczone, gdyby w Meksyku pojawił się ruch, aktywnie wspierany np. przez Gazprom, który domagałby się, aby rząd meksykański zmienił politykę współpracy z USA na rzecz przyłączenia się do emancypacyjnych (i antyamerykańskich zarazem) dążeń krajów Ameryki Łacińskiej. Z całą pewnością nie zadowoliłyby się przecież rolą biernego obserwatora.
Omawiana książka znakomitej francuskiej uczonej mówi jedynie o „twardych faktach”, nie zajmując się ich uzasadnieniami ideologicznymi. Wiadomo zaś, że polscy politycy, zwłaszcza prawicowi (lewica bowiem nauczyła się pragmatyzmu), wciąż dzielą się wedle kryteriów ideologicznych (myląc to często z myśleniem „według wartości”). Dlatego w dalszej części mojego artykułu postaram się przedstawić, w maksymalnym skrócie, najważniejsze uzasadnienia polityki, którą Putin uznał nie bez racji za izolowanie i destabilizowanie Rosji.
Już w połowie lat 90. wpływowa część środowisk opiniotwórczych w USA, nie bez związku z odkryciem zasobów ropy w rejonie Morza Kaspijskiego, ale głównie z powodu ambicji politycznych, zaczyna bardzo aktywnie postulować zerwanie umów z postkomunistyczną Rosją, traktowaną jako główna przeszkoda w dążeniu do uczynienia USA niekwestionowanym hegemonem, co miało być oczywiście rękojmią światowego pokoju. Specjalnie w tym celu założono w 1997 r. organizację pod nazwą Project for the New American Century (w skrócie PNAC), pod przywództwem najbardziej prawicowych weteranów zakończonej niedawno zimnej wojny – Williama Kristola i Roberta Kagana (znanego u nas z dowodzenia, że Amerykanie kierują się wartościami boga wojny Marsa). W tym samym roku Zbigniew Brzeziński wsparł ten projekt w książce „Wielka szachownica”, w której dowodził, że przez co najmniej jedno pokolenie władza nad światem należeć powinna do USA, że w tym celu trzeba koniecznie uczynić Ukrainę częścią „strefy atlantyckiej”, bo jest to kluczem do panowania nad Eurazją. Głównym przeciwnikiem (w ujęciu Brzezińskiego geopolitycznym raczej niż ideologicznym) była w tej perspektywie Rosja, należało więc wspierać podzielenie jej na trzy luźno sfederalizowane państwa: Rosję europejską, Rosję syberyjską i Rosję Dalekiego Wschodu. Autor uważał przy tym, że dobrodziejstwo, jakim byłaby dla ludzkości hegemonia amerykańska, jest tak oczywiste, że może się obejść bez idealistycznej retoryki, zalecał więc mówienie wprost o takich zasadach imperialnej strategii jak „utrzymywanie wasalów w stanie uzależnienia”, „zabezpieczanie potulności płacących haracz” oraz „zapobieganie jednoczeniu się barbarzyńców”.
W innej pracy z tegoż roku, „Geostrategii Eurazji”, Brzeziński zilustrował swój projekt amerykańskiej polityki mapą włączającą do „Europy atlantyckiej” Ukrainę, Turcję i wschodnią część regionu Morza Kaspijskiego2. Dwa lata później bardzo ostro przeciwstawił się tym planom Anatol Lieven, autor świetnej książki „Ukraine and Russia” (Washington D.C. 1999), w której uznał takie pomysły za skrajnie niebezpieczne i moralnie naganne. Ale z przedmowy do tej książki, napisanej przez prezesa Amerykańskiego Instytutu Pokoju, dowiadujemy się, że był to głos w dyskusji zainicjowanej w USA z myślą o interesach świata zachodniego i niemającej (wbrew politycznym plotkom) nic wspólnego z rzekomymi naleganiami bojących się o swoją przyszłość krajów bałtyckich i Polski.

Neutralna Ukraina

Akceptacja przez prezydenta Busha jednoznacznie proamerykańskiej polityki Putina po wydarzeniach 11 września 2001 r. przerwała tę dyskusję, zapewniając Rosji na jakiś czas status ważnego sojusznika USA. Odnotujmy jednak, że główny ideolog eurazjatyzmu, Aleksander Dugin, najniesłuszniej uważany w Polsce za duchowego ojca putinizmu, był wówczas pryncypialnym przeciwnikiem USA, traktował cywilizację atlantycką jako nieprzejednanie wrogą Rosji i dążącą do jej zniszczenia, a samego Putina uważał za nikczemnego zdrajcę narodowych wartości, zupełnie nierozumiejącego duchowości rosyjskiej i jej mesjanistycznych tęsknot. Za dowód ślepoty politycznej nowych rosyjskich elit uważał również tolerowanie niepodległości Ukrainy, w czym umacniały go wywody Brzezińskiego o strategicznej ważności Ukrainy dla USA. W wielokrotnie wznawianych i popularnych w kręgach wojskowych „Podstawach geopolityki” Dugin zareagował na te projekty oświadczeniem, że każdy krok w tym kierunku byłby dla Rosji powodem do wojny.
Sama Ukraina, która ogłaszając niepodległość, zadeklarowała „wieczystą neutralność”, wykazywała dość długo niechęć do zrywania więzi z Rosją. Były prezydent Ukrainy Leonid Kuczma skarżył się rosyjskiemu reżyserowi Andriejowi Konczałowskiemu na nieustanną presję amerykańskich i europejskich polityków, którzy w latach 90. „mamili go na różne sposoby, żeby tylko opowiedział się po stronie Zachodu” (patrz wywiad udzielony przez Konczałowskiego Tomaszowi Szydłowskiemu, „Gazeta Wyborcza – Duży Format” 12 marca 2015, s. 7). Znany mechanizm kompensowania upokarzających niepowodzeń w polityce wewnętrznej rozdymaniem nierealistycznych ambicji narodowych musiał jednak sprawić, że importowana idea szczególnej roli Ukrainy w polityce światowej znalazła wśród Ukraińców oddźwięk. Jej instytucjonalizacją stał się skrajnie antyrosyjski Instytut Studiów Strategicznych głoszący tzw. ideę czarnomorską, mającą polegać na odepchnięciu Rosji od Morza Czarnego i przekształceniu Ukrainy w „najdalej na wschód wysunięty przyczółek Europy atlantyckiej”3. Głosiciele tej idei zapomnieli chyba o tym, że wybrzeże czarnomorskie wraz z Krymem należało przed zdobyciem go przez Rosję nie do Ukrainy, lecz do Turcji, i że żadna Rosja, putinowska czy antyputinowska, nie pogodzi się z jego utratą. Tym bardziej że w grę wchodził Sewastopol, czyli rosyjskie miasto bohater, i to bohater dwukrotny: w czasie wojny krymskiej i w czasie wojny z hitlerowskimi Niemcami, podczas której zginęło w nim około miliona ludzi.
Wszystkie te fakty podważały oczywiście zasadność proamerykańskiej orientacji Rosji. Początkiem końca Putinowskiego okcydentalizmu była amerykańska interwencja w Iraku, bardzo źle przyjęta w Rosji, a następnie pomarańczowa rewolucja na Ukrainie; etapem końcowym stały się wydarzenia na Majdanie, uzasadnione głęboką frustracją wywołaną przez totalnie skorumpowane rządy Janukowycza. Determinacja protestujących była odwrotną stroną kompromitacji ukraińskich oligarchów, umiejących świetnie dbać o własne interesy bez jakiejkolwiek troski państwowotwórczej. Trudno się dziwić, że podsycało to nierealistyczne nadzieje obywateli Ukrainy na pomoc z zewnątrz – i to najbardziej zaniepokoiło Moskwę. Odnotował to publicysta „Polityki” Łukasz Wójcik, pisząc: „W listopadzie 2013 r. na Kremlu z przerażeniem słuchali, jak amerykański ambasador w Kijowie piał z zachwytu nad epokowym wydarzeniem na Majdanie i rozpościerał świet­laną przyszłość Ukrainy w zachodnich strukturach” („Polityka” 10 września 2014, nr 37, s. 6).
Wysoka cena

Przez długi czas Putin udawał, że zachowuje spokój, co wydawało się nawet dziwne. Nie może być prawdą, że z góry planował interwencję, choćby ze względu na olimpiadę w Soczi, na którą wydano ogrom pieniędzy z myślą o promowaniu w świecie pozytywnego wizerunku Rosji. Ale faktem jest, że odsunięcie od władzy Janukowycza – odebrane w Rosji jako niekonstytucyjne i sprzeczne ze stanowiskiem europejskich mediatorów – okazało się wyzwaniem nie do odparcia. Jak dowodzi znany analityk „International Herald Tribune” William Pfaff, decydującym argumentem na rzecz interwencji były jawne niemal plany włączenia do struktur zachodnich również Mołdawii i Białorusi4. W kręgach zachodnich komentatorów polityki zagranicznej USA jest tajemnicą poliszynela, że plany takie opracowywało US Department of State Bureau of European and Eurasian Affairs pod osobistym nadzorem podsekretarz stanu pani Victorii Nuland, w życiu prywatnym żony lidera skrajnie prawicowego lobby w Waszyngtonie, Roberta Kagana.
Tak czy inaczej Putin zdecydował się na pogwałcenie zasady nienaruszalności granic, na pewno zdając sobie sprawę, że zapłaci za to wysoką cenę. Demagogią jest mówienie w tym kontekście o pogwałceniu „terytorialnej integralności” Ukrainy: Ukraina przecież dopiero dzięki Stalinowi zaistniała jako państwo rozciągające się od Lwowa do Donbasu, a Krym otrzymała w podarunku od Chruszczowa. Na pewno jednak było to działaniem poważnie naruszającym prawo międzynarodowe, tragicznym w skutkach dla ludności wschodniej Ukrainy i niesłychanie ryzykownym politycznie. Dlaczego więc Putin zdecydował się na to?
Prawicowa publicystyka polska tłumaczy to oczywiście nieuznającym żadnych granic rosyjskim imperializmem, pozwalam sobie jednak uważać to za rojenia chorej wyobraźni. Za dobrze uzasadnioną uważam natomiast hipotezę odwrotną: że było to wyrazem rezygnacji z nadziei na utrzymanie Ukrainy jako całości w orbicie wpływów Rosji. Gdy znika nadzieja na jakąś formę zjednoczenia (lub choćby przynajmniej współpracy) dwóch narodowych społeczności, strona silniejsza zawsze reaguje zajęciem postawy: „Odejdźcie, jeśli chcecie, ale najpierw odbierzemy wam to, co uważamy za bezwzględnie nasze”. Tak właśnie zareagował Piłsudski na litewską odmowę federacyjnego związku z Polską: jego ukochane Wilno mogło być stolicą Litwy powiązanej z Polską, ale skoro Litwa tego nie chciała, musiało być przyłączone do Polski, za czym przemawiały kultura tego miasta i skład etniczny jego ludności. Identycznie zachowała się Serbia po rozpadzie Jugosławii, angażując się w zjednoczenie wszystkich Serbów na terytorium byłego wspólnego państwa. Wydaje się to prawidłowością uniwersalną, której niepożądanym skutkom można zapobiec tylko przez akceptację zasady pokojowej zmiany granic w wyniku referendum (na co gotowa była zgodzić się Anglia w wypadku Szkocji, ale nie Hiszpania w wypadku Katalonii).
Co jednak wynika stąd dla Polski?
W środkach masowego przekazu, a nawet w poważnej prasie o profilu „centrowym” przeważają, jak wiadomo, głosy wojownicze, ignorujące długą historię prowokowania Rosji przez wpływowe środowiska polityczne Zachodu, zalecające bezkompromisowość jako polityczną cnotę i niecofające się przed oskarżaniem osób usiłujących obiektywnie zrozumieć sytuację (w tym najbardziej doświadczonych przywódców świata zachodniego, takich jak Henry Kissinger i wybitni socjaldemokraci niemieccy) o tchórzliwe kapitulanctwo, prowadzące do „nowego Monachium”. Słychać głosy, że grozi nam wojna i że zamiast bać się jej, powinniśmy zaakceptować jak największy wzrost wydatków na zbrojenia. Co gorsze, jest to zgodne z teorią, którą usłyszałem kilka lat temu od wybitnego i szanowanego przeze mnie teoretyka polskiej polityki: powiedział on mianowicie, że Polska musi się stać liderem europejskiej polityki wschodniej, bo tylko w ten sposób umocni swoją pozycję i prestiż, a tym samym uwolni się od niebezpieczeństwa stania się wasalem Niemiec.

Rozumny pragmatyzm

Nietrudno zauważyć, że wydarzenia ostatnich lat gruntownie zaprzeczyły tej teorii. Sąsiedzi Polski (łącznie z bardzo antyrosyjską Litwą) nie chcą słyszeć o naszym przywództwie, Niemcy i Francuzi ignorują nasze rady, prestiż Polski jako rzekomego eksperta od spraw Rosji przestał istnieć, ponieważ nasze stanowisko w sprawach rosyjskich jest z góry przewidywalne i nie pomaga w rozwiązywaniu realnych problemów. Polskie „nieprzejednanie” w sprawach rosyjskich skojarzone zostało z dziedziczną rusofobią, będącą zrozumiałym skądinąd rezultatem trudnej historii, a także z niedojrzałością polityczną Polaków, wynikającą z braku nieprzerywanej ciągłości doświadczeń państwowych, a może nawet z charakteru narodowego. A przecież mogłoby być – i powinno być! – zupełnie inaczej. Oprócz moralistycznych postaw tzw. obozu postsolidarnościowego, przekonanego, że zawdzięcza swoją dominującą pozycję polityczną antykomunistycznemu (i antyrosyjskiemu zarazem) fundamentalizmowi, istnieje przecież u nas tradycja lewicy, która uczyła się w PRL łączenia patriotyzmu z rozumnym pragmatyzmem, czyli pojmowaniem polityki jako „sztuki robienia tego, co lepsze i możliwe”. Początkowe powiązanie tej lewicy z ideologią komunistyczną okazało się (z wyjątkiem aktywistów dawnej KPP) powierzchowne i w dużej mierze pozorowane, natomiast jej osiągnięcia, zapoczątkowane przełomem październikowym 1956 r. i uwieńczone porozumieniem Okrągłego Stołu, stały się podstawą późniejszych sukcesów Polski oraz jej prestiżu w Europie. Prestiżu, warto dodać, którym darzyła nas również Rosja Gorbaczowa, upewniona naszym przykładem, że wychodzenie z „realnego socjalizmu” nie musi się łączyć z koszmarem walk i krwawych rozliczeń.
W dzisiejszej sytuacji pocieszające jest to, że chodzi w istocie (jak wykazała Hélene Carrere d’Encausse) o „wielkie interesy”, a w takich sprawach zawsze możliwy jest kompromis – pod warunkiem że nie miesza się interesów z moralnymi pryncypiami i nie dopuszcza do głowy narodowych resentymentów. Do takiego kompromisu trzeba dążyć, ponieważ uniemożliwienie go byłoby złem najgorszym, niepowetowaną krzywdą dla całego regionu, a chyba największą dla Ukrainy, której trzeba realnie pomagać, a nie karmić iluzjami politycznego cudu. Wojny, którą ci i owi straszą, oczywiście nie będzie, bo do wojny potrzeba co najmniej dwóch stron, a Rosja wojny z Polską na pewno nie chce. W naszym kraju jednak przyzwalające dopuszczenie możliwości wojny jest nieodpowiedzialnością godną najwyższego potępienia. Tym bardziej że Polska dzięki swojemu położeniu geograficznemu mogłaby wnieść do utrwalenia regionalnego pokoju wkład stokroć ważniejszy niż jej siła zbrojna.
Można łatwo zrozumieć, że rząd polski chce być wierny swoim sojuszom. Ale nie znaczy to, że powinien wybiegać przed szereg, a w dodatku pouczać sojuszników z pozycji urojonej „moralnej wyższości”. W interesie Polski leży więc wyłącznie rozsądna mediacja, a nie ustawianie się w pozycji państwa frontowego.

Autor jest historykiem idei, członkiem rzeczywistym PAN i emerytowanym profesorem Uniwersytetu Notre Dame w Indianie w USA

1 W książce „Polska polityka wschodnia”, wydanej pod auspicjami Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego (Wrocław 2001), jeden z autorów (poseł Paweł Zalewski) dowodził, że „własny interes zdefiniowany przez polską historię” sięga Morza Kaspijskiego.
2 Można ją obejrzeć na s. 313 książki wybitnego brytyjskiego ukrainisty Andrew Wilsona „Ukraińcy”, Warszawa 2002.
3 Patrz A. Wilson, op. cit., s. 313-314.
4 Patrz W. Pfaff, „Ukraina – amerykańska wojna”, „Przegląd” 29 września 2014, nr 40, s. 47. Pierwodruk: „Blätter für deutsche und internationale Politik” 2014, nr 9.

 

Wydanie: 18/2015, 2015

Kategorie: Opinie

Komentarze

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy